Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Sięgaj tam gdzie wzrok nie sięga !
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 8:19, 12 Kwi 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Polak zwycięzcą "najzimniejszego maratonu"
Polak zwycięzcą "najzimniejszego maratonu"

Wczoraj, 11 kwietnia (21:25)

Długodystansowiec i trener z Gdyni Piotr Suchenia wygrał tegoroczny "North Pole Marathon"! Konkurs jest organizowany od 2003 roku przy arktycznym obozie Barneo, w pobliżu Bieguna Północnego. ​Jak przyznają organizatorzy, ze względu na warunki atmosferyczne, to jeden z najcięższych maratonów na świecie.
Piotr Suchenia
/Facebook npmarathon /

Biegam na długich dystansach od wielu lat, więc w cyklu treningowym jestem non stop. W połowie grudnia zrobiłem sobie jednak krótką przerwę i przygotowania do tego wyścigu rozpocząłem w styczniu - mówi RMF FM Piotr Suchenia. Jak dodaje, największym problemem okazała się nie tylko temperatura, ale też nawierzchnia. Do takich warunków nie sposób się przygotować. Podczas biegu, przy wietrze wiejącym 5 metrów na sekundę, temperatura odczuwalna wynosiła -50 stopni Celsjusza, to jest naprawdę ogromne wyzwanie. Poza tym chwilami biegło się naprawdę ciężko. Głęboki śnieg i przeszkody sprawiały, że musiałem być wyjątkowo ostrożny i patrzeć pod nogi, żeby się nie przewrócić - dodaje Suchenia.

Gdynianin dotarł do mety po 4 godzinach, 6 minutach i 34 sekundach. Czuję ogromną satysfakcję, udało mi się ukończyć mój wymarzony maraton - mówił po zakończonym biegu.

To pierwszy start i pierwsze zwycięstwo Sucheni w North Pole Marathon.

Moim celem jest bieganie powyżej koła podbiegunowego. Jak dotąd przebiegłem już 3 takie maratony - mówi Suchenia, dodając że bieg przy arktycznym obozie Barneo był najbardziej wymagającym, jak dotąd, doświadczeniem.

W tegorocznych zawodach wzięło udział 55 zawodników. Wśród pań najszybsza była Francuska Frederique Laurent. Jej wynik to 6 godzin 21 minut 3 sekundy.

...

Brawo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 8:21, 12 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Himalaje: Niesamowity wyczyn małżeństwa z Włoch
Himalaje: Niesamowity wyczyn małżeństwa z Włoch

Wczoraj, 11 maja (19:07)

Włoskie małżeństwo Nives Meroi i Romano Benet, jako pierwsza na świecie para, skompletowało po 19 latach Koronę Himalajów i Karakorum. W czwartek stanęli na Annapurnie (8091 m), swoim 14. ośmiotysięczniku. Pierwszym była w 1998 roku Naga Góra - Nanga Parbat (8125 m).
Widok na Annapurnę
/Narendra Shrestha /PAP/EPA


55-letni Benet i o siedem miesięcy starsza Meroi to wyjątkowy duet himalaistów, który 11 maja dołączył do elitarnego grona wspinaczy. Dotychczas na "koronnej" liście są 34 nazwiska, ale tylko 15 osób zdobyło 14 ośmiotysięczników w stylu sportowym, bez wspomagania się tlenem z butli, tak jak włoskie małżeństwo, i na dodatek bez wsparcia tragarzami wysokościowymi.

Jak podkreślają eksperci i media, Nives i Romano "wszystko robią we dwoje". Razem też zmagali się z ciężką chorobą, która oddaliła im Koronę Himalajów.

W 2009 roku, gdy mieli już za sobą 11 ośmiotysięczników, wspinali się na Kanczendzongę (8598 m), na której to górze 25 lat temu na zawsze pozostała jedna z najwybitniejszych alpinistek w historii Wanda Rutkiewicz. Na wysokości ponad 7 tys. metrów, z powodu złego samopoczucia, wspinaczkę musiał zakończyć Benet. Żonie proponował, by dołączyła do innej wyprawy i próbowała zdobyć szczyt. Ta jednak odmówiła i towarzyszyła mężowi w zejściu do bazy.

Po powrocie do Włoch diagnoza lekarzy była bardzo niepomyślna - anemia aplastyczna (aplazja szpiku kostnego). Leczenie trwało dwa lata, a w jego trakcie Benet został poddany dwóm przeszczepom.

W 2014 roku Nives oraz Romano wrócili w Himalaje i... zdobyli Kanczendzongę, dwa lata później Makalu (8481 m), a w czwartek Annapurnę.

Ten potężny i niebezpieczny masyw atakowali już w 2009 roku. Próbowali przejść polską drogą, wytyczoną w 1981 roku przez zakopiańczyków pod kierunkiem Ryszarda Szafirskiego. Założyli dwa obozy na wysokościach 5100 i 5600 m, ale ogromne opady śniegu i trudne warunki atmosferyczne skłoniły włoskie małżeństwo do wycofania się spod południowej ściany. Wtedy to zaginął Czech Martin Minarik, który wspinał się z Francuzką Elisabeth Revol.

Meroi i Benet wrócili do pierwotnego planu i udali się ponownie pod Kanczendzongę, gdzie wcześniej (20 marca) ciężarówka z ich sprzętem została zatrzymana przez blokady i strajki mieszkańców okolic Taplejungu.

Pojęcie "Korona Himalajów i Karakorum" zostało wprowadzone w 1986 roku, gdy Włoch Reinhold Messner jako pierwszy zdobył wszystkie 14 szczytów o wysokości powyżej 8000 m (10 znajduje się w Himalajach, pozostałe cztery w Karakorum).

Z polskich alpinistów koronę skompletowali: Jerzy Kukuczka (jako drugi na świecie w 1987 roku), Krzysztof Wielicki (jako piąty w 1996) i Piotr Pustelnik (w 2010).

...

Brawo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:35, 12 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
"Kiedy nad nami jest tylko niebo, wszystko widać ostrzej". 25 lat temu zaginęła Wanda Rutkiewicz
"Kiedy nad nami jest tylko niebo, wszystko widać ostrzej". 25 lat temu zaginęła Wanda Rutkiewicz

Dzisiaj, 12 maja (08:14)

25 lat temu w drodze na szczyt Kanczendzongi (8586 m) zaginęła jedna z najwybitniejszych himalaistek w historii – Wanda Rutkiewicz. Miała 49 lat. Po raz ostatni widział ją 12 maja 1992 roku meksykański alpinista Carlos Carsolio.
Wanda Rutkiewicz na zdj. z 1973 roku
/CAF-Teodor Walczak /PAP


Kiedy nad nami jest już tylko niebo, wszystko widać ostrzej. Nie ma półprawd, nie ma półtonów. Wszystko jest czarne albo białe, zimne albo gorące. Albo się przeżyje, albo się umiera - mówiła Rutkiewicz podczas spotkania z Polakami na Litwie, gdzie w niewielkiej miejscowości Płungiany na Żmudzi, majątku swych dziadków, urodziła się 4 lutego 1943 roku. Wywłaszczenie przez Rosjan sprawiło, że cała rodzina przeniosła się w 1946 roku najpierw do Łańcuta, a następnie do Wrocławia.

Od najmłodszych lat Rutkiewicz wykazywała zainteresowanie sportem, w szkole średniej uprawiała kilka konkurencji lekkoatletycznych, intensywnie trenowała siatkówkę. Grała w pierwszoligowej Gwardii Wrocław, była w szerokiej kadrze olimpijskiej na igrzyska w Tokio (1964). Górami zainteresowała się w czasie studiów na Politechnice Wrocławskiej (w 1965 roku, mając ledwie 22 lata, została magistrem) przez przypadek. Przyjęła propozycję wyjazdu w skałki w Sokoliki koło Jeleniej Góry.

Już pierwszy dzień przyniósł mi takie doznania, które osłabiły wszystkie moje dotychczasowe fascynacje. Odnalazłam coś dla siebie i wiedziałam, że przy tym pozostanę - wspominała Rutkiewicz (z domu Błaszkiewicz), która z dyplomem inżyniera-elektronika pracowała w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Na Politechnice Wrocławskiej studiował również Krzysztof Wielicki.

Dokładne okoliczności śmierci Rutkiewicz do dziś pokrywa mgła tajemnicy. Zdaniem Wielickiego, zasłabła z wyczerpania. Mogła osunąć się z grani. W czasie 30-letniej kariery alpinistycznej nieraz ocierała się o śmierć. W skałkach spadła z wysokości 18 metrów, cudem unikając złamania kręgosłupa. W Norwegii złamała nogę. Wspinając się południową ścianą Aconcagui, najwyższego szczytu Andów (6962 m), ledwo ocalała spod lawiny.

W 1992 roku meksykańską wyprawę na Kanczendzongę prowadził Carlos Carsolio. Dołączyli do niej Rutkiewicz i Arkadiusz Gąsienica-Józkowy. Jednak młody, silny alpinista z Zakopanego, zatruł się i już do końca był wyłączony z akcji. Dwójka Meksykanów odniosła poważne odmrożenia i musiała opuścić zespół.

Pierwszy atak szczytowy, w drugiej połowie kwietnia, nie powiódł się z powodu burzy śnieżnej. Gotowi na drugą próbę byli jedynie Polka i Carsolio. Szli osobno, tak wcześniej ustalili. Spotykali się w miejscach, gdzie wcześniej założyli obozy III i IV. Ale one nie istniały, zasypał je śnieg, biwakowali więc w śnieżnych jamach. Rutkiewicz nie była w pełni zdrowa - wymiotowała i miała biegunkę. Nie chciała jednak zawrócić.

W głębokim śniegu ruszyli w stronę wierzchołka 12 maja o godz. 3.30 nad ranem. "Wanda szła bardzo wolno, ale nie kazała, abym na nią czekał" - mówił później Meksykanin, który dotarł na wierzchołek góry. Około godz. 20, gdy wracał ze szczytu, spotkał Polkę na wysokości 8200-8300 m. Jak opowiadał, namawiał ją, by zrezygnowała i zeszła z nim do bazy. Odmówiła - chciała jeszcze raz zabiwakować, choć nie miała ze sobą śpiwora, namiotu, gazu, ani jedzenia.

Carsolio czekał na Rutkiewicz 12 godzin w czwartym obozie, potem dwa dni w drugim. Zostawił tam dla niej namiot, śpiwór, gaz, jedzenie i radio. Gdy zszedł do bazy, pogoda już się psuła. Wkrótce w śnieżnych chmurach zniknęła Kanczendzonga, o której mówi się, że nie lubi kobiet. Zabrała bowiem elitę wysokościowego alpinizmu kobiecego, m.in. Słowenkę Mariję Frantar, Bułgarkę Jordankę Dymitrową, Rosjankę Jekaterinę Iwanową.

"Straciłam w górach wielu przyjaciół"

W 1986 roku Rutkiewicz jako pierwsza kobieta na świecie weszła na jedną z najbardziej niebezpiecznych gór na świecie - K2 (8611 m). Wspaniały wyczyn dokonany został w cieniu tragicznych wypadków: K2 pochłonęło 17 ofiar. Kiedy na jednym ze spotkań zadawano jej pytania, czy nie przeraża ją widmo śmierci, przyznała, że towarzyszy jej od wczesnego dzieciństwa.

W 1948 roku straciła starszego brata, który wspólnie z synami sąsiadów wrzucił do ognia znalezioną minę. Żadne z dzieci nie przeżyło wybuchu. Kilkanaście lat później w bestialski sposób zamordowany został jej ojciec, który rozbudził w niej zamiłowanie do sportu. Wielu kolegów, w tym życiowego partnera, zabiła pasja do gór.

Kurt Lyncke-Kruger, lekarz z Berlina, był tym mężczyzną, którego zawsze szukała. W lipcu 1990 roku wspinał się zaledwie kilkanaście metrów poniżej Rutkiewicz; jednak odpadł od ściany Broad Peaku (8051 m) i runął w 400-metrową przepaść, a ona nigdy nie poradziła sobie z tą tragiczną stratą. Wtedy wyjawiła, że po raz pierwszy w życiu znienawidziła góry, ale to one były jej całym życiem, bez nich nie potrafiła się obyć.

Straciłam w górach wielu przyjaciół, ale człowiek nie rezygnuje z takiej pasji jak wspinaczka nawet wtedy, gdy ma do czynienia ze śmiercią. Życie smakuje najlepiej wtedy, gdy można je stracić - mówiła Rutkiewicz, która w 1982 roku była już pod K2. Wtedy kierowała kobiecym zespołem.

"Wspinaczka jest dla mnie rodzajem twórczości"

Rutkiewicz powiedziała kiedyś: "Wspinaczka wysokogórska niesie ze sobą cierpienia fizyczne i psychiczne. Równocześnie daje poczucie własnej wartości, jest próbą charakteru, spełnieniem potrzeby ryzyka, którego nie lubię, ale bez którego nie potrafię się obejść. Kontakt z przyrodą groźną (bo góry nie lubią być deptane), niebywałe doznania intelektualne i estetyczne, które przeżywa się tam, wysoko - wszystko to jest mi potrzebne do życia. Wspinaczka jest dla mnie rodzajem twórczości, jaką uprawiam".

16 października 1978 roku ubiegła wszystkich wspinaczy z kraju i jako pierwsza Europejka oraz trzecia kobieta na świecie zdobyła najwyższy szczyt Ziemi (8848 m). Tego samego dnia Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Kiedy rok później, podczas pielgrzymki do Polski, spotkał się z alpinistką, wypowiedział te słowa: "Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko". A ona wręczyła papieżowi w prezencie kamień z wierzchołka Everestu. W sumie wspięła się na osiem ośmiotysięczników.

W 1996 roku po sprawie założonej przez jej brata Michała warszawski sąd uznał Rutkiewicz za zmarłą w dniu 13 maja 1992 roku o godz. 24.00.

Pamiątkową tablicę oraz zasadzony dąb poświęcone pamięci Wandy Rutkiewicz zostały umieszczone na otwartej niedawno w Alei Podróżników, Odkrywców i Zdobywców w Krakowie obok Tauron Areny.

...

Bardzo ale to bardzo znana.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 11:33, 23 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Niewidomy Jurek z Krakowa sięga po Koronę Europy. Dziś rusza na najwyższy szczyt Islandii
Niewidomy Jurek z Krakowa sięga po Koronę Europy. Dziś rusza na najwyższy szczyt Islandii

1 godz. 29 minut temu

Pięć ostatnich szczytów pozostało mu do zdobycia Korony Europy. Niewidomy Jurek Płonka z Krakowa rozpoczyna dziś wyprawę na Hvannadalshnúkur, czyli najwyższy szczyt górski Islandii. To góra pochodzenia wulkanicznego i według pomiarów wznosi się na 2109,6 metrów nad poziomem morza.
Niewidomy Jurek z Krakowa sięga po Koronę Europy (14 zdjęć)





+ 10

Podejście zaczynamy we wtorek około 19:00. Stwierdziliśmy z doświadczenia, że właśnie nocą nad tą górą nie przewalają się potężne tumany śniegu, nie ma chmur i nie wieje. Wiać zaczyna dopiero około siódmej rano. Chcemy wykorzystać te warunki, ale zobaczymy co spotka nas na miejscu - mówi Jurek.

Atak na szczyt ma potrwać 4 dni. Przeszkodzić może mu jedynie pogoda.

Ze szczelinami sobie jakoś poradzę. Zakładam, że ich nie będzie - że będą zasypane. Ale nawet jeśli się pojawią, mamy przygotowany specjalistyczny sprzęt - mówi niewidomy alpinista.

Jurek Płonka na wyprawę zabiera ze sobą dziewczynę, której chce pokazać, że mimo swojej niepełnosprawności naprawdę potrafi zdobywać szczyty. Oprócz Kasi, Jurek będzie miał jeszcze 4 osoby, które pomogą mu zdobyć szczyt.


(j.)
Paweł Pawłowski

...

Brawo! Niepelnosprawny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 17:07, 28 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Niesamowity wyczyn hiszpańskiego wspinacza. W ciągu kilku dni dwukrotnie zdobył Mount Everest!
Niesamowity wyczyn hiszpańskiego wspinacza. W ciągu kilku dni dwukrotnie zdobył Mount Everest!

Dzisiaj, 28 maja (13:57)

Niezwykły wyczyn zapisał na swym koncie specjalizujący się w szybkich wspinaczkach Hiszpan Kilian Jornet. W ciągu kilku dni dwukrotnie zdobył Mount Everest!
Kilian Jornet (zdjęcie archiwalne)
/MAXIME SCHMID /PAP/EPA

Drugi atak na najwyższy szczyt świata (8848 m n.p.m.), z obozu położonego na wysokości 6 500 m n.p.m., zajął Hiszpanowi 17 godzin.

Sześć dni wcześniej Jornet zdobył szczyt po ataku z klasztoru Rongbuk, położonego na wysokości mniej więcej 5 tysięcy m n.p.m. Wtedy na zdobycie wierzchołka potrzebował 26 godzin.

Fajnie jest zdobyć Mount Everest dwukrotnie w sezonie, bez używania tlenu. To otwiera nowe możliwości - powiedział Jornet w krótkim filmie, nagranym tuż po drugim zdobyciu przez niego ośmiotysięcznika, a opublikowanym na Facebooku:

29-letni Katalończyk jest także biegaczem górskim i długodystansowym oraz narciarzem wysokogórskim.

Wejściem na Mount Everest zakończył projekt "Szczyty mojego życia". Wcześniej wbiegł m.in. na Kilimandżaro i Mont Blanc. Na najwyższą górę świata wszedł bez użycia dodatkowego tlenu i asekuracji.

....

Tez nie nalezy przesadzac.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:52, 11 Cze 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Kultura
Długo oczekiwany koncert, opowieść o walce o wolność i historia Wandy Rutkiewicz
Długo oczekiwany koncert, opowieść o walce o wolność i historia Wandy Rutkiewicz

1 godz. 51 minut temu

​Koncert grupy Coldplay w Warszawie, premiera "Spartakusa" w Łodzi i nowa książka o Wandzie Rutkiewicz, a w niej nieznane dotychczas dokumenty oraz bliscy, którzy po raz pierwszy zgodzili się na rozmowę. Tak zapowiada się najbliższy tydzień w kulturze.
Coldplay
/Live Nation /Materiały prasowe


Coldplay na Narodowym

Fani grupy Coldplay nie mogą doczekać się ich koncertu w Polsce - zespół Chrisa Martina w niedzielę 18 czerwca zagra na Stadionie Narodowym w Warszawie. W ramach trasy "A Head Full Of Dreams" - "Głowa pełna marzeń". Trasa zachwyciła już publiczność w Ameryce Łacińskiej, Stanach Zjednoczonych i Europie. Muzycy wystąpili, m.in. na Wembley Stadium w Londynie. Ich show stworzyli znani i cenieni scenografowie - Misty Buckley i Paul Normandale. Zawarte na krążku "A Head Full Of Dreams" piosenki "Adventure Of A Lifetime", "Hymn For The Weekend" oraz "Up&Up" mają już łącznie ponad bilion wyświetleń na YouTubie.
Coldplay
/Live Nation /Materiały prasowe

Gladiator w Łodzi

Heroiczna opowieść o sile, męstwie i walce o wolność. Balet "Spartakus" Arama Chaczaturiana w choreografii Kirilla Simonova wchodzi na scenę Teatru Wielkiego. To premiera na finał XXIV Łódzkich Spotkań Baletowych. Premiera w sobotę 17 czerwca. "Spartakus" należy do najbardziej znanych utworów rosyjskiej muzyki klasycznej XX wieku. Balet w trzech aktach, z librettem Nikołaja Wołkowa, będącym swobodnym opracowaniem historii o Spartakusie, rzymskim gladiatorze z I w. p.n.e. napisany został w 1954 roku i od razu zdobył pierwszą nagrodę na konkursie kompozytorskim. Od tego momentu kompozycja i jej liczne opracowania choreograficzne w wykonaniu najlepszych zespołów baletowych zawsze spotykają się z wielkim entuzjazmem publiczności. Kirill Simonov to rosyjski tancerz i choreograf. Był wykonawcą szeregu pierwszoplanowych ról m.in. w Teatrze Maryjskim, z którym od 1995 roku przez wiele lat był zawodowo związany. Tańczył tam w "Jeziorze łabędzim" i "Dziadku do orzechów" Piotra Czajkowskiego, "Romeo i Julii" oraz "Kopciuszku" Sergiusza Prokofiewa, "Legendzie o miłości" Arifa Melikova, "Carmen" Georgesa Bizeta i wielu innych spektaklach.
17 czerwca premiera baletu "Spartakus"
/Teatr Wielki /Materiały prasowe

Opowieść o sile życia i śmierci

14 czerwca ukaże się książka "Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz" autorstwa Anny Kamińskiej. Trzecia kobieta i pierwsza Europejka na Mount Evereście. Pierwsza kobieta, która zdobyła szczyt K2. Według dokumentów sądowych najwybitniejsza polska himalaistka zmarła 13 maja 1992 roku. Dzień wcześniej zaginęła na górze Kanczendzonga w Himalajach. Jej śmierci nikt nie widział, jej ostatniego słowa nikt nie słyszał, jej ciała nikt nie odnalazł. Na początku XXI wieku do Izby Pamięci Jerzego Kukuczki zapukała para turystów, która twierdziła, że w jednym z klasztorów w Tybecie spotkała postać przypominającą zaginioną przed laty himalaistkę. Jej odejście, tak jak wiele zdarzeń z jej życia, do dziś pozostaje tajemnicą. Dźwigała ciężar niełatwej historii rodzinnej. Żyła od wyprawy do wyprawy. Nigdy nie zdecydowała się na macierzyństwo. Rozpadły się jej dwa małżeństwa. Najważniejsza była dla niej wolność. Jej prawdziwą miłością były góry. W książce Anny Kamińskiej są nieznane dotychczas dokumenty, niepublikowane wcześnie fotografie oraz relacje bliskich, którzy po raz pierwszy zgodzili się na rozmowę.
14 czerwca ukaże się książka "Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz"
/Wydawnictwo Literackie /Materiały prasowe

(ph)
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta

...

Bardzo inspirujace.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:22, 13 Cze 2017    Temat postu:

Jak skoczyć w przepaść, nie robiąc sobie krzywdy? Czyli, co dał mi film „Jutro będziemy szczęśliwi”
Magda Frączek | Czer 13, 2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Stoją na skarpie, pod nimi szumiący ocean. Ojciec i syn. I wyzwanie. „Skacz!” – mówi do chłopca mężczyzna. Chłopak waha się, walczy ze sobą. Lęk okazuje się większy niż chęć zaimponowania czy wykonania zadania. Kapituluje. Chwilę później zostaje sam, ponieważ zawiedziony rodzic odchodzi.


K
lasyczna scena – myślę. To będzie film o tym, że próba daje możliwość dorośnięcia do czegoś wielkiego. Na przykład do życia. W takim kluczu zaczęłam oglądać film „Jutro będziemy szczęśliwi”, a w zasadzie, trzymając się francuskiego – „Wszystko zaczyna się jutro”. Pod koniec zrozumiałam, że ten film nie miał na celu niczego mi udowodnić. Że to raczej historia o skakaniu. O całkiem nowej propozycji na to. O tym, jak podchodzić do rzeczy, które nas przerastają.


Gdy stajesz nad przepaścią

Samotny mężczyzna z dzieckiem, którego w ogóle nie zna. To musi być koszmar – dowiedzieć się, że zostało się pełnoetatowym rodzicem, i to bez przeczytania żadnej książki na temat opieki nad noworodkiem, bez zakupienia jakiegokolwiek artykułu dla niemowląt, bez możliwości stworzenia jakiegokolwiek pozoru, że coś się o sprawie wie. Samuelem kierują instynkty. Czuje, że znowu znalazł się nad przepaścią. Że życie prowadzi go zawsze do tego miejsca, w którym ogrania go lęk.

Jeżeli Samuel kiedykolwiek skakał, to raczej nie było to na serio. Przeobraził się w ślicznie zakłamanego aktora – przez kilka lat mistyfikował korespondencję pomiędzy córką a jej mamą, zataił przed światem chorobę swojego dziecka, a na dobitkę – podjął pracę jako zawodowy kaskader. Myślę, że przez ten cały czas, Samuel cierpiał na jedną z najsurowszych chorób dzisiejszego świata – wierzył, że wszystkiemu sam musi stawić czoła. Przez całe życie stał nad przepaścią, miotał się w bezsilności zrobienia czegoś, co najzwyczajniej w świecie jest rzeczą absurdalną, awykonalną, czując na sobie oczekujący wzrok ojca.
Czytaj także: Jak pozbyć się lęku? Lista praktycznych rad
Presja otoczenia

Nie wiem, ile razy słyszałam lub choćby obiło mi się o uszy zdanie: Jeśli chcesz, możesz wszystko! W ciągu całego życia możesz dokonać nieprawdopodobnych rzeczy, wystarczy tylko, że postawisz sobie cele i śmiało będziesz do nich dążyć! Chcesz skoczyć na bungee? Zrób to! Chcesz schudnąć? Na co czekasz?! Marzysz o karierze muzycznej? Wystarczy, że skupisz się na osiągnięciu tego celu! Codziennie rosną przed nami przepaście, do których boimy się podejść. Codziennie ktoś za nami mówi: Dawaj! Skocz! Tak więc skaczemy – z presji, z chęci udowodnienia, z lęku przed kompromitacją, z miłości do kogoś, z wiary, że coś to zmieni, aby podwyższyć swoją samoocenę. Robimy to albo nie robimy nic i żyjemy w poczuciu porażki, nazywamy samych siebie tchórzami – gdzieś tam, w głębi serca mamy na swój temat wyrobione zdanie.
Czytaj także: Każdy ma w sobie zranione dziecko. Jak się od tego uwolnić?



Ilu rodziców zrobiło to swoim dzieciom? Przełożyło na nie swoje ambicje, swoje kanony odwagi, śmiałości? Samuel nigdy nie zobaczył skaczącego do oceanu ojca. Pamiętał tylko jego rozkaz i to uczucie, że nigdy do niego nie dorósł. Ale to akurat, jak się okazało, było najcudowniejszą rzeczą, jaką zrobił.

Jest taka scena, w której Samuel i jego nastoletnia córka Gloria skaczą z dachu. Przerażający moment. Ona wyrywa się ku przodowi, wyraźnie nie rozumie niebezpieczeństwa. On próbuje ją dogonić. W końcu widzi, że nie wyrobi się i rzuca się za nią. Skaczą. Z początku myślałam, że to scena fatalistyczna. Ale nie. Upadek kończy się w basenie, wybudowanym na dachu sąsiedniego budynku. „Wiedziałam, że on tu jest” – mówi Gloria. Skok w przepaść zyskał nowe znaczenie. Nie było godzinnego wyczekiwania na skarpie. Nie było presji pokazania, czy coś się potrafi. Było życie, sytuacja i decyzja. Było zrobienie tego razem.


Nikt nie jest samotną wyspą…

O tym właśnie jest dla mnie Jutro będziemy szczęśliwi. To obraz, który pokazuje, że wszystkie wielkie, samotne momenty inicjacji są w gruncie rzeczy mało uzdrawiające. Owszem, pokazują nam nasze możliwości, jednakże tworzą z nas bardziej samotnych wilków niż przywódców stad. To było dla mnie jak otrzeźwienie w najlepszym momencie życia – zobaczyć, że w tym, czego się boję, nie jestem sama. Że jestem stworzona do wielkich skoków – przy kimś. Że nie ma nic wstydliwego w tym, aby zrobić to, czując ciepło czyjejś dłoni, zachętę wyszeptaną do ucha, a nie formułę deklamowaną z bezpiecznej pozycji przez kogoś, kto śmie uważać się za mojego trenera.

Myślę, że taki właśnie jest Pan Bóg. Nie stoi bezwiednie i nie podziwia naszych osiągnięć, ale skacze z nami. Z każdej wysokości. Myślę, że na tym właśnie polega miłość – na zaprzestaniu powinności superbohaterskich, na dawaniu sobie wzajemnie odwagi, na robieniu rzeczy niemożliwych – razem. Z mężem, z żoną, z dzieckiem. Każdy każdego pcha ku nowemu. Miłość nie cierpi samotnych ekscesów.
Czytaj także: Szymon Majewski: Moja koleżanka Porażka


Przyjaciel potrzebny od zaraz…

Jakby tak spojrzeć na cały film, okazuje się, że Samuel nigdy nie był sam. Miał córkę, miał znajomych na lotnisku, miał przypadkowego gościa, który stał się jego przyjacielem, miał kilka drobnych osób, które go wspierały. Jego podróż nie była samotna, ale osobista. To wielka różnica. Nie chodziło w niej o to, aby wchodzić na jedenaste piętro ludzkich oczekiwań i skakać na główkę, ale o to, aby przeżyć ją pełnią życia. Tym chyba różni się doskonałość od prawdziwości – dla pierwszej stale muszę coś udowadniać, druga nie traci czasu na takie pierdoły.

Jeśli stoisz dzisiaj nad przepaścią, nie trać energii na szukanie w sobie coraz to większych pokładów odwagi. Rozejrzy się wokół i zobacz, czy nie stoi obok Ciebie ktoś bliski. Jeśli nie, poczekaj, aż przyjdzie. Jeśli jednak jest ktoś taki, weź go za rękę. I pociągnijcie się razem ku nowemu życiu.

...

Zycie codzienne niesie wieksze wyzwania niz jednorazowy skok.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:53, 01 Lip 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Raporty specjalne
K2 Andrzeja Bargiela
Historyczna wyprawa Andrzeja Bargiela. Polak jest coraz bliżej bazy pod K2
Historyczna wyprawa Andrzeja Bargiela. Polak jest coraz bliżej bazy pod K2

Wczoraj, 30 czerwca (23:04)

Narciarz ekstremalny Andrzej Bargiel z każdym dniem jest coraz bliżej bazy znajdującej się pod K2, czyli drugim najwyższym szczytem świata. Ekipa jeepami dojechała ze Skardu do Askole - bramy do Karakorum. Stamtąd do bazy pod K2 można dostać się tylko na własnych nogach.
Andrzej Bargiel coraz bliżej bazy pod K2
/Marcin Kin Photography /Materiały prasowe


Polscy himalaiści idą z karawaną jaków, które transportują ich ekwipunek. Wyprawa już wkrótce dotrze do bazy znajdującej się pod ośmiotysięcznikiem.
Andrzej Bargiel coraz bliżej bazy pod K2 (12 zdjęć)





+ 8

Po drodze ekipa spotkała dzieci, które złapały sowę. Zabrali ją dzieciakom i postanowili uratować. Sowa ruszyła więc z nimi pod K2.

K2 Andrzeja Bargiela - raport specjalny w portalu RMF24.pl

Andrzej Bargiel zamierza jako pierwszy na świecie zjechać z drugiego szczytu świata K2. Jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy przyznał, że jest ona najtrudniejsza z dotychczasowych. Cel jest ambitny i niebezpieczny - szczyt K2 ma wysokość 8611 m n.p.m. Wyprawa K2 Ski Challenge ruszyła pod hasłem "Dokonać niemożliwego".
Andrzej Bargiel w miejscu, gdzie schodzą się trzy pasma górskie: Himalaje, Karakorum i Hindukusz (10 zdjęć)

Dla 29-letniego zakopiańczyka jest to okazja, by na trwałe zapisać się w historii himalaizmu. Andrzej Bargiel przez ostatnie tygodnie intensywnie trenował w Chamonix, wchodząc na wysokie szczyty francuskich Alp i zjeżdżając najtrudniejszymi kuluarami w regionie. Jest świetnie przygotowany do swojego najtrudniejszego wyzwania.

(ph)
Maciej Pałahicki

...
Brawo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:29, 08 Lip 2017    Temat postu:

O Wandzie, która miała zostać na zawsze w górach
Marta Brzezińska-Waleszczyk | Lip 08, 2017
ASSOCIATED PRESS/FOTOLINK
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Choć dobrze wiemy, jak kończy się historia Wandy Rutkiewicz, Annie Kamińskiej, autorce jej biografii, udało się coś niezwykłego. Trzyma czytelnika w napięciu do ostatnich stron.


K
im była Wanda Rutkiewicz? Nikomu nie trzeba wyjaśniać. Wybitna himalaistka, pierwsza Europejka, a jednocześnie pierwsza Polka, która weszła na Mount Everest, zdobywczyni wielu ośmiotysięczników, w tym pierwsza kobieta na najtrudniejszym z nich – K2.

Jaka była prywatnie? Czy rzeczywiście bezwzględna i konsekwentnie dążąca do celu? Jaka była dla rodziny, najbliższych? Czy w ogóle miała przyjaciół? I jak zaczęła się jej przygoda z górami? Na te (i wiele innych) pytań wyczerpująco odpowiada Anna Kamińska, autorka wydanej właśnie książki „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci”.


Córeczka tatusia (później mamusi)

Kamińska wnikliwie przedstawia relacje rodzinne Wandy. Jej opowieść zaczyna się w 1896 roku w Płungianach na Litwie, gdzie mieszkali dziadkowie himalaistki. Kreśli historię Marii i Zbigniewa Błaszkiewiczów, uwzględniając niespokojne czasy, w których przyszło im zakładać rodzinę (młode małżeństwo tuż po II wojnie światowej opuszcza Litwę i po długiej wędrówce osiedla się w „odzyskanym” Wrocławiu).

Błaszkiewiczowie wydają się dobraną parą. Ona – piękna dama z dobrego domu, on – nadzwyczaj inteligentny i pracowity inżynier. Wkrótce na świecie pojawiają się dzieci. I wszystko pewnie zakończyłoby się happy endem, gdyby nie fakt, że pomiędzy małżonkami coś się psuje. Ona ucieka w książki (zwłaszcza Heleny Roerich o buddyzmie i kulturze Wschodu – być może stąd zrodziło się zainteresowanie Wandy Himalajami!), on dużo pracuje, a jednocześnie wykonuje większość obowiązków domowych – pierze, prasuje, zajmuje się dziećmi – organizuje im zabawy w lesie, zabiera w góry.

Rozsypujące się małżeństwo Błaszkiewiczów definitywnie kończy tragiczna śmierć ich syna (wybuch niewypału). Ojciec staje się gościem w domu, w końcu znajduje sobie inną kobietę. Obowiązki „głowy rodziny” spadają na Wandę – to ona dogląda rodzeństwa, prowadzi dom, gotuje. Jednocześnie pomiędzy nią, najstarszym teraz dzieckiem, a rodzicami (zwłaszcza matką) wytwarza się specyficzna, momentami nawet toksyczna relacja.
Czytaj także: Adam Bielecki, himalaista. Co w nim zmieniło spotkanie ze śmiercią?



Przebojowa sportsmenka

Wanda ucieka w sport. A im lepsza jest w kolejnych dyscyplinach, tym z większą pasją się im oddaje. Już jako nastolatka jest uzdolniona sportowo, po drodze do szkoły wspina się na latarnie, w szkole średniej gra w siatkówkę, trenuje lekkoatletykę. Jednocześnie ma świetne wyniki w nauce, ale jest nieco cicha, zamknięta, trochę na uboczu – odżywa na boisku.

Skąd się wzięły góry? Trochę z przypadku. Wanda zostaje harcerką, wyjeżdża z drużyną na kolejne obozy. Pewnego razu jedzie z przyjaciółmi do Zakopanego. Nad Morskim Okiem przeżywa coś w rodzaju mistycznego doświadczenia. „Pamiętam, że siedziałam na brzegu Morskiego Oka i myślałam, że tu jest tak pięknie, że właściwie mogłabym tu być stale, że chciałabym zostać tutaj na zawsze” – wspomina później.

W 1961 roku poznaje Bogdana Jankowskiego, który zaraża ją pasją wspinaczki, zabiera w skałki. „Pierwszy dzień w skałkach przyniósł mi doznania, które osłabiły wszystkie dotychczasowe fascynacje” – napisze później Wanda. A za kilka lat, kiedy jest już znaną alpinistką, w dedykacji książki „Na jednej linie” wytknie Jankowskiemu: „Bogdanie, przez Ciebie to wszystko”.
Czytaj także: Rogozińska: Każdy rodzi się z genem odkrywania


Romantyczna marzycielka

Bogdan to jej niespełniona miłość. Podobnie, jak Jurek, Krzysio, Zdzisław i wielu, wielu innych, których trudno zliczyć, albo których autorka wymienia jedynie z inicjałów. „Wanda zakochiwała się ciągle” – mówi Kamińskiej Janusz Fereński. Ale żaden z romansów nie przetrwał próby czasu. Wszystko dlatego, że Wanda, jak wspominają znajomi, nie była łatwym człowiekiem. Równie szybko, jak się zakochiwała, nudziła się wybrankiem. Była romantyczna, ale i pragmatyczna. Mówiła na przykład, by „załatwić jej Bogdana”.

Mimo to, dwukrotnie wychodzi za mąż – za Wojciecha Rutkiewicza (przy którego nazwisku pozostanie do końca), a później za Helmuta Scharfettera. Drugie małżeństwo to typowy związek z rozsądku. Wanda nie przywiązywała do niego wagi. W rozmowie telefonicznej wyznała przyjacielowi: „Wiesz, wyszłam za mąż, ale to nie jest ważne…”.

Dlaczego nie udało jej się zbudować trwałego związku? Być może dlatego, że źle lokowała uczucia. „Wanda może by umiała wyjaśnić, dlaczego chemia jest czasami tylko z jednej strony. Ale nie wyjaśni. Z tego, co wiem, łączność z tamtym światem jest niestety mizerna” – przyznaje Jankowski.
Czytaj także: W górach słychać głos Boga



Rutkiewicz – Fuhrer nature

Rutkiewicz przebojem pnie się na szczyty (w przenośni i dosłownie). Fascynacja skałkami szybko zamienia się w coś więcej. Jej droga w najwyższe góry świata przebiega klasycznie, jak w przypadku większości polskich wspinaczy – Tatry, Alpy, Pamir, w końcu Himalaje. Ale po zdobyciu Everestu 16 października 1978 roku wcale nie jest tak oczywiste, że Wanda będzie się wspinać. Pojawiają się wątpliwości czy pomysły, by spożytkować zdobyte doświadczenie jako źródło utrzymania (za przykładem Reinholda Messnera), w końcu bardzo poważna kontuzja, która stawia pod znakiem zapytania dalszą wspinaczkę.

Ale nawet wtedy, kiedy sama nie może się wspinać, kieruje zespołami. Przede wszystkim kobiecymi, bo jej wielkim marzeniem jest zdobywanie najwyższych gór świata w kobiecych zespołach (na koszulce nosi hasło jednej z wypraw: „kobiety na szczyty”). To poniekąd efekt „sparzenia się” w męskich zespołach, w których była traktowana gorzej (kto wtedy myślał o równouprawnieniu), a im większe osiągała sukcesy, tym większa spotykała ją zawiść ze strony mężczyzn. Naturalnie wchodziła w rolę kierowniczki tych wypraw, choć nie wychodziło jej to najlepiej. Była autorytarna, nie brała nawet pod uwagę, że ktoś może mieć inne zdanie.
Czytaj także: Fascynujące początki TOPR. „Górale uważali swoich gości za skończonych niedołęgów”


Rosół w butach

Annie Kamińskiej udało się coś niezwykłego. Choć dobrze wiemy, jak kończy się historia Wandy Rutkiewicz, jej biografia trzyma czytelnika w napięciu do ostatnich chwil. To w dużej mierze zasługa mrówczej pracy wykonanej przez autorkę, która przedstawia zawiłe losy Błaszkiewiczów, opowiada rodzinne sekrety i tragedie. Liczne szczegóły, anegdotki (jak ta o wspinaniu się w sukni ślubnej na dach schroniska czy rosole w butach przyjaciół mających właśnie ruszyć w góry) czyni jej opowieść arcyciekawą. Oczywiście, zdarzają się momenty słabsze (drażniła mnie duża ilość pytań retorycznych czy nadmierne gdybanie), ale to drobiazgi, które schodzą na dalszy plan.

Zaletą publikacji jest dotarcie do żyjących jeszcze krewnych i rodziny, bliskich i przyjaciół Wandy, którzy zdradzają nieznane fakty z życia himalaistki, a te znane przedstawiają czasem w innym świetle. Ale przede wszystkim o jej wartości stanowi udana próba wskazania odpowiedzi po co to wszystko i dlaczego. „Najbardziej drażni ludzi to, że ryzykujemy życie dla czegoś, co wydaje się kompletnie bezużyteczne, nikomu niepotrzebne. Ale może to jest potrzebne tym, którzy to robią! Może oni po prostu potrzebują tego, żeby żyć” – mówiła Wanda.

*Anna Kamińska, Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz, Wydawnictwo Literackie 2017

...

Poszukiwanie gór to poszukiwanie Boga.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 8:41, 09 Lip 2017    Temat postu:

Niewidomy idzie na siedmiotysięcznik!
Małgorzata Bilska | Lip 09, 2017

Archiwum prywatne
Udostępnij
Komentuj

Drukuj

Jerzy Płonka, założyciel i prezes Fundacji „Nie widzę przeszkód”, mówi o swojej pasji, sile i zdobywaniu kolejnych szczytów.

Małgorzata Bilska: Jesteś nieustannie w trakcie przygotowań do wyprawy lub w czasie podróży. Dokąd wybierasz się tym razem?

Jerzy Płonka: Do Kirgistanu. Chcę zdobyć siedmiotysięcznik.

Ile dokładnie ma wysokości?

7134 m. n.p.m. Nazywa się pik Lenina lub szczyt Awicenny. Leży na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu. Mamy zamiar tam wejść w 3 tygodnie. Jedziemy na 5 tygodni, żeby ogarnąć na miejscu całą logistykę. Potem dojeżdża główny skład wyprawy, czyli goście z KW Bielsko-Biała i dwóch GOPR-owców. Czy uda nam się wejść na szczyt – nie wiem. Czy z niego wrócimy – nie wiem. Miejmy nadzieję, że tak.

Który to jest twój siedmiotysięcznik w „podbojach gór”?

Pierwszy.

Aaaaa… Serio?

Tak. Na co dzień robię Koronę Europy – 47 najwyższych szczytów kontynentu europejskiego. Do końca projektu zostały mi 4. A ten pik Lenina to bonus, wisienka na torcie. Do niczego w osiągnięciach tak naprawdę mi się to nie wlicza.
Czytaj także: Niewidomy wirtuoz fortepianu

Zdążysz zdobyć resztę szczytów z wymarzonej Korony Europy w tym roku? Przecież to zabiera bezcenny czas.

Tak. Wracam z Kirgistanu i od razu jadę do Szwajcarii, potem – do Włoch. Zostaną mi tylko Wyspy Owcze i Turcja. Ale to już jakby pro forma, te dwa szczyty są łatwe do zdobycia. Są małe.




A co jest – w takim razie – dla Ciebie duże? Wręcz boję się pomyśleć, gdzie jeszcze masz zamiar niedługo wejść.

Nie chodzi o to, czy to jest siedmiotysięcznik. Pod względem technicznym pik Lenina nie jest trudny. Trudniejszą górą technicznie był choćby Triglav w Słowenii, który ma 2864 m. n.p.m.

Jest wyższy niż polskie Rysy, najwyższy szczyt w naszych Tatrach…

Jest też bardzo „techniczny”. Trzeba się wspinać. Są piargi, szczeliny skalne, przepaście i bardzo wąska grań. Na piku Lenina to nie jest problem. Tam problemy są zupełnie inne. Po pierwsze – temperatura. Po drugie – duża wysokość. Jest bardzo zimno, minus 30 stopni. I wysokość, ponad 7 tysięcy metrów, gdzie ciśnienie spada do 460 hektopaskali.

Bierzecie oczywiście tlen ze sobą?

Nie (śmiech).

A co bierzecie?

Bierzemy… dużo uśmiechu (śmiech). I nadzieję, że nam się uda.

Powiedz – jak Ty to robisz? Bo tego po prostu nikt nie jest w stanie pojąć. W jaki sposób można osiągnąć takie sukcesy, mając defekt wzroku, który uniemożliwia widzenie? Nawet zdrowi ludzie nie wchodzą na wysokości, jakie Ty pokonujesz.

Myślę, że sukces osiąga się bardzo ciężką pracą. Determinacją. I na pewno wspólnie z ludźmi, którzy są dookoła. Wyprawy w wysokie góry to nie są góry, tylko ludzie… Bez nich niczego bym nie osiągnął. Przecież ja do tego jakoś specjalnie nie trenuję. Nie biegam po 10-piętrowcu; przed Biegiem Rzeźnika byłem może ze 20 razy na treningu w ciągu ostatniego roku. Podczas, gdy moi kumple wręcz „zajeżdżali” się ciężkimi przygotowaniami.




Czytelnicy nie wiedzą zbyt wiele o Biegu Rzeźnika. Ile przebiegłeś?

78 km po Bieszczadach, gdzie jest przewyższenie ponad 5 km.

Jak wiele czasu Ci to zajęło?

17,5 godziny. Z czego ciągłego biegu było 15,5 godziny. Z przerwami na posiłki. W sumie to był marszobieg, bo na górę trzeba było podchodzić. Z góry się zbiega, po płaskim – biegnie. Wiadomo, że zdarzy się wywrotka, uszkodzenie mięśnia czy wywalenie łbem o drzewo (śmiech). No, zdarzyło się, nie ukrywam.
Czytaj także: S. Chmielewska: Niepełnosprawność powinna być dla nas czymś normalnym

Powiedziałeś, że dla Ciebie najważniejsi są ludzie. Trzeba mieć niezwykle dużo zaufania do drugiego człowieka, żeby iść z nim w góry, niczego nie widząc. Cały zależysz tam od kumpli…

To idzie w obie strony. Oni również zależą ode mnie. Jesteśmy wyszkoleni na takim samym poziomie. A jak idziemy w górach powiązani liną, to reakcja na problem jest taka sama. Czy widzisz góry, czy nie widzisz. No, chyba że idziesz po grani i twój kumpel spadnie, nie zauważy tego i pociągnie cię za sobą. Ale to są przypadki skrajne. Normalnie, jak coś się stanie, ja też potrafię pomóc, bo nie idę 100 m od nich, tylko 1,5, nie muszę ich szukać.

Jest coś, czego boi się Jerzy Płonka? Rzecz, której nigdy by na pewno nie zrobił?

Oj, dobre pytanie. Czy ja bym czegoś nie zrobił? Może inaczej. Czuję straszny respekt, jak muszę iść po bardzo wąskiej grani, bo trudno go nie czuć, jak się idzie i nie wie, gdzie się stawia nogę.

To jest trochę tak – im dalej w las, tym więcej drzew. Jak zrobisz jedno, to potem sobie myślisz – nigdy więcej nie pójdę w góry. Ile razy ja już to sobie powiedziałem! Gdybym siedział w domu i nic nie robił, nie byłbym takim człowiekiem, jakim dziś jestem. Poza tym strasznie mnie kręci organizowanie czegoś. Wymyślanie nowych rzeczy. Wyznaczanie celu. Organizacja wypraw jest niesamowita sama w sobie. Na przykład zdobycie Korony Europy to mój projekt, wszystko opiera się w tym przypadku na mnie. Więc „radź se pan sam”, jak ktoś ładnie kiedyś powiedział.




Nie jesteś sam, idziesz z dobrymi kolegami.

No tak. Jak już gdzieś jedziemy, to wszyscy mi pomagają. Tylko żeby nakręcić ludzi, trzeba mieć charyzmę. Mieć coś w sobie takiego, co pociągnie innych do działania. Gdybym był nudnym ślepym kaleką, który marzy, że może kiedyś pojedzie na Rysy, to wszyscy by mi zapewne powiedzieli – dobry pomysł, może kiedyś wyruszymy. Ale jak idę i mówię: Załatwiłem to i to, mamy schronisko i transport, jedziecie ze mną, stawiam ich przed faktem dokonanym. Głupio im wtedy powiedzieć – sorry stary, nie jadę. I jedziemy w wysokie góry.

...

Rozne ulomnosci braki nie powinny czlowieka zalamac. Przeciez kazdy ma braki i to duze. Najwyzej niektorzy maja mniej...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:45, 17 Lip 2017    Temat postu:

Przedarła się sama przez dżunglę i po 20 latach odnalazła męża
Dominika Cicha | Lip 17, 2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Isabel Godin była pierwszą kobietą, która samotnie (i w długiej sukni!) przemierzyła amazoński las deszczowy. Przed Wami opowieść o niezwykłej odwadze, nadziei i miłości, która przetrwała 20 lat rozłąki.


B
ył rok 1735. W ramach pierwszej wyprawy geodezyjnej, francuscy naukowcy dotarli do Ameryki Południowej. Czekało ich nie lada wyzwanie: musieli dokonać pomiarów, które w przyszłości miały umożliwić określenie wielkości i kształtu kuli ziemskiej. Naukowcom towarzyszył młody kartograf Jean Godin des Odonais. Wkrótce okazało się, że nie wróci do ojczyzny tak szybko, jak planował.

Jean poświęcił się pracy naukowej w Quito. Został profesorem astronomii i nauk przyrodniczych, a dodatkowo studiował języki Indian i florę Ekwadoru. W 1741 r. poślubił Isabel Gramesón z zamożnej rodziny. Mimo młodego wieku (13 l.) dziewczyna była dobrze wykształcona i władała biegle kilkoma językami. Przez kilka lat Godinowie wiedli szczęśliwe życie w Riobambie.


Rozstanie

W 1749 r. z radością czekali na narodziny trzeciego dziecka. I właśnie wtedy Jean dostał wiadomość o śmierci swojego ojca. We Francji czekał na niego odziedziczony w spadku dom. Godinowie zdecydowali, że przeprowadzą się całą rodziną do Europy.

Taka podróż byłaby jednak ogromnym wyzwaniem dla ciężarnej Isabel i malutkich dzieci. Zwłaszcza, że nie było pewności, czy droga jest bezpieczna. Jean postanowił, że najpierw sam przedostanie się do Gujany Francuskiej i sprawdzi, czy stamtąd będzie mógł bezpiecznie przewieźć rodzinę do ojczyzny. Planował, że wróci po Isabel i dzieci za dwa lata.
Czytaj także: „W zdrowiu i w chorobie…” – jak małżeństwo trwające pięć dni pokonało raka

Niestety, władze francuskie i portugalskie nie wyraziły zgody na jego powrót do Riobamby. Jean przez 15 lat próbował wszelkich sposobów – nic z tego. W tym czasie Isabel praktycznie nie wiedziała, co dzieje się z mężem. Domyślała się, że może już nie żyć. Jej cierpienie spowodowane tęsknotą za ukochanym pogłębiła śmierć wszystkich dzieci – w Ameryce Południowej panowała epidemia ospy. Najmłodsza, nastoletnia córka nigdy nie poznała ojca.


Przeciwności

W 1765 r. Jean otrzymał w końcu propozycję od Portugalczyków, którzy obiecali, że przetransportują go z powrotem do żony. Podobno jego sprawą zainteresował się sam król! Niestety, Godin wysłał wcześniej list do francuskich władz, w którym zachęcał rodaków do ataku na Portugalię. Liczył, że to pomoże mu w przedostaniu się do żony. Wiadomość – która mogła przecież wyrządzić Godinom wiele krzywdy – najwyraźniej jednak do Francji nie dotarła. Ale Jean nie mógł o tym wiedzieć. Sądząc, że Portugalczycy chcą wplątać go w zasadzkę, przez rok symulował chorobę.

Po tym czasie wysłał w zamian swojego przyjaciela. Wyposażył go w pokaźną sumę pieniędzy i poprosił o przywiezienie Isabel z dziećmi. Ale i tym razem Godinowie nie mieli szczęścia. „Przyjaciel” przepadł razem z pieniędzmi. Jean przez kolejne miesiące, niczego nie podejrzewając, czekał na jego powrót.
Czytaj także: Jim Gaffigan – komik i jego historia prawdziwej miłości

W końcu do samej Isabel dotarła opowieść o Francuzie próbującym wrócić do żony. Natychmiast poprosiła najbardziej lojalnego ze swych sług – Afrykańczyka Joachima, żeby sprawdził tę informację. Udało mu się? Owszem, ale… trwało to kolejne 24 miesiące. Był rok 1769. Isabela i Jean nie widzieli się już dwadzieścia lat.


Dżungla

Kobieta nie zamierzała dłużej czekać. Skoro mąż nie mógł dotrzeć do niej, ona postanowiła znaleźć jego. Najpierw w drogę (aby przetrzeć szlaki) wyruszyli jej ojciec Don Pedro oraz wierny Joachim. A po kilku miesiącach Isabel z dwoma braćmi, 11-letnim siostrzeńcem, 31 Indianami, trzema służącymi i trojgiem Francuzów. Niezła obstawa!

Wędrówka przez Andy była mordęgą. Śliska nawierzchnia, klify, deszcze i ciernie utrudniały marsz. Ale potem było już tylko gorzej. Kończyły się zapasy żywności, a w okolicznych wioskach nie było kogo prosić o pomoc – ospa dalej zbierała swoje żniwo. Wielu Indian podróżujących z Isabel – widząc skalę rozprzestrzeniającej się choroby – zwyczajnie uciekło ze strachu. W końcu ofiarami epidemii padali po kolei siostrzeniec Isabel, jej bracia, służące… Godin została sama. Jak to możliwe, że jako jedyna się nie zaraziła?

Z tobołków wyciągnęła nóż i ruszyła. Sama, przez dżunglę. Oczywiście – w długiej sukni i eleganckich trzewikach! Ktoś znalazł potem rozkładające się ciała i zaniósł do miasta (w tym męża Isabel) wiadomość o śmierci wędrowców.
Czytaj także: O Wandzie, która miała zostać na zawsze w górach

Isabel nie miała jedzenia w ustach od ponad tygodnia. Była skrajnie wyczerpana, podobno całkiem osiwiała. Gryzły ją amazońskie owady. Można sobie tylko wyobrażać, jaki strach czuła nocą w lesie. Nigdy wcześniej nie opuszczała nawet swojego miasta! Mimo to nie traciła nadziei, że odnajdzie ukochanego męża.

Dziesiątego dnia tułaczki trafiła na Indian. Od dziecka znała ich język, więc opowiedziała im swoją historię. A oni zaoferowali pomoc i obiecali zapewnić bezpieczeństwo.

W 1770 r. Isabel dotarła do Gujany Francuskiej, w której czekał na nią mąż. Po trzech latach przedostali się w końcu do Francji, w której spędzili razem kolejne 20 lat. Oboje zmarli w 1792 r.

Do dziś w Saint-Amand-Montrond (i podobnie w Riobambie) stoi pomnik Isabel, a w Muzeum Historii Naturalnej można podziwiać kolekcję roślin Jeana.

Źródła: phfawcettsweb.org, „Voyage of Madame Godin” Jean Godin des Odonais, joemonster.org

...

Faktycznie wyprawa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 23:09, 18 Lip 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Polski ksiądz-alpinista poważnie ranny w wypadku w masywie Mont Blanc
Polski ksiądz-alpinista poważnie ranny w wypadku w masywie Mont Blanc

Dzisiaj, 18 lipca (20:57)

​Polski ksiądz-alpinista został poważnie ranny wspinając się od włoskiej strony na położony na granicy z Francją szczyt Grandes Jorasses w masywie Mont Blanc. Kapłan leży na oddziale intensywnej terapii w szpitalu w Aoście - poinformował polski konsulat w Mediolanie.
Widok na Mont Blanc
/Thomas Muncke/DPA /PAP/EPA


We wspinaczce uczestniczyło czterech księży-alpinistó, w wieku od 35 do 50 lat. Trzej z nich to Słowacy.

Do wypadku doszło w nocy z poniedziałku na wtorek. Powiązani liną asekuracyjną wspinacze spadli z wysokości około 50 metrów na pole śnieżne, prawdopodobnie z powodu oderwania się fragmentu występu skalnego.

Dwaj z nich, w tym Polak, odniosło poważne obrażenia. Sprawą polskiego obywatela zajęła się konsul Adrianna Siennicka z Mediolanu, o czym poinformowała PAP.

Według włoskich mediów uczestnicy wyprawy wyruszyli w poniedziałek rano ze schroniska na wysokości 2800 metrów n.p.m. Do wypadku doszło we wtorek około godziny pół do drugiej nad ranem. Grandes Jorasses ma wysokość 4208 metrów n.p.m.

Ranni księża zostali zabrani do szpitala przez śmigłowiec pogotowia górskiego z Doliny Aosty w ponad cztery godziny po wypadku, gdyż wcześniej uniemożliwiała to niedostateczna widoczność. Dwaj z nich doznali tylko lżejszych obrażeń.

..

To jest ryzyko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 16:16, 19 Lip 2017    Temat postu:

Dramatyczna historia alpinisty i prawdziwie męska decyzja!
Stefan Czerniecki | Lip 19, 2017

Shutterstock
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Jako pierwsi w historii pokonali zachodnią ścianę Siula Grande. Joe Simpson podczas zejścia paskudnie łamie nogę – piszczel dosłownie wbija się w kość udową. To dla niego w zasadzie wyrok śmierci.

Lubimy takie historie. Historie, gdy dwóch mężczyzn staje wobec dramatycznego wyboru chwili. Gdy przychodzi przesławne „sprawdzam”. Inspirujemy się takimi historiami. Czytam o nich w książkach, w gazetach. Oglądamy wzruszające sceny ekranizowane w wysokobudżetowych produkcjach. Na całe szczęście znaczna część wcale nie pochodzi z fantazji bujnej wyobraźni zdolnych pisarzy czy reżyserów. Te scenariusze często napisało samo życie. Część z tych historii wydarzyła się naprawdę. I dziś o jednej z nich.

Wędrowałem niegdyś po peruwiańskim paśmie Cordillera Huayhuash. Przepięknie ośnieżonym paśmie Andów Środkowych. Z wybitnymi Yerupajá i Siula Grande. To było już jakiś czas temu. Gdy ktoś pyta mnie po latach, czemu ze wszystkich – równie pięknych przecież – pasm Andów wybrałem akurat to, odpowiadam zupełnie naturalnie. Prawdopodobnie nigdy nie usłyszałbym o tym paśmie, gdyby nie pewna historia. Zasłyszana dużo wcześniej. Przygoda, która – patrząc po ludzku – nie miała prawa się wydarzyć. Zdarzenie, dzięki któremu jego bohater stał się sławny. Trzeba jednak przyznać, że jak mało który na ową sławę zasłużył. Człowiek ten nazywa się Joe Simpson.
Czytaj także: „Tata był zwyczajnym człowiekiem”. Wywiad z synem Desmonda Dossa, bohatera „Przełęczy ocalonych”



A sytuacja, którą przeżył, miała miejsce w 1985 roku właśnie tutaj, w peruwiańskiej Cordillera Huayhuash. Wraz ze swoim wspinaczkowym partnerem, Simonem Yatesem, stanęli na szczycie majestatycznej Siula Grande, pokonując jako pierwsi w historii jej zachodnią ścianę. Jest triumf, duma, są łzy radości. A potem już tylko gorzej. Podczas zejścia Joe paskudnie łamie nogę – piszczel dosłownie wbija się w kość udową. To dla niego w zasadzie wyrok śmierci. Ranny wspinacz poleca Simonowi iść dalej bez niego. Jest świadom, że dalsza wspólna próba zejścia skończy się tragicznie nie tylko dla niego, ale i dla partnera.

I tu dzieje się coś niezwykłego. W tym momencie w sercu Simon ma miejsce zdarzenie, dzięki któremu powstaną potem książki, filmy. Decyzja, która stanie się motywacją dla przyszłych pokoleń mężczyzn. Simon decyduje się zostać. Nie odchodzi. Rozpoczyna się bezprecedensowa w dziejach światowego andynizmu próba przeprowadzenia jednoosobowej akcji ratunkowej. Simon postanawia spuszczać Joego na linie. Ten za każdym razem ma wygrzebywać sobie stanowisko asekuracyjne i tam czekać na kolegę. I tak raz za razem. Pech nie opuszcza jednak alpinistów. W czasie jednego z takich spuszczeń Joe ponownie spada z urwiska i zawisa w powietrzu. Bez szans nawet na dotknięcie ściany.

Obu dzieli w tym momencie gigantyczny lodowy nawis. Pozbawieni kontaktu, bez świadomości, co się stało, zastygli w bezruchu. Z napiętą liną, na końcu której z jednej strony bezradny ranny, a z drugiej – zrozpaczony i coraz szybciej słabnący bohaterski przyjaciel. Decyzja może być tylko jedna. I jest bez porównania trudniejsza od tej poprzedniej. Bez porównania.

Simon odcina linę. Joe spada.

Opatrzność nie pozwoliła jednak tego dnia umrzeć Joemu. Wpada do lodowej szczeliny. Przeżywa. Pozbawiony wszelkich środków do życia, ulokowany na lodowej półce jednej ze ścian wielkiej szczeliny, jest właściwie skazany na śmierć. Po kilkudziesięciu próbach wydostania się postanawia popełnić samobójstwo. Spuszcza się na linie tak nisko, jak tylko to możliwe i… odnajduje wyjście na zewnątrz.

Po wyjściu na powierzchnię rozpoczyna walkę z czasem. Simon już szykuje się do opuszczenia feralnego obozowiska. Spala rzeczy przyjaciela. Jest święcie przekonany, że ten już dawno nie żyje. Targają nim wyrzuty sumienia. Tymczasem Joe wciąż walczy. Wpierw czołga się po lodowcu, bo złamana noga nie nadaje się zupełnie do niczego. Następnie wpada na pomysł, żeby obwiązać sobie chorą kończynę karimatą i w ten sposób, wspierając się na kijach, wlecze się dalej. Pozbawiony wody, jedzenia, lecz nie nadziei. Dzięki nieprawdopodobnej wręcz woli życia dociera do obozowiska w noc, po której Simon planował je opuścić.

Uwielbiam tę postać. Prawdziwy facet. Z krwi i kości. Nie poddający się. Z niezwykłą pasją życia. Wolą walki. W zestawieniu z tym wyczynem każde z tych słów staje się wyblakłe i komiczne.

Ale w tym wszystkim lubię nieśmiało spoglądać na bohatera drugiego planu. Na Simona. Tego, który podjął dwie niezwykle kluczowe decyzje. Najpierw, by zostać przy przyjacielu i poświęcić wszystko, co jest w stanie, aby uratować mu życie. A gdy staje przed wyborem: giniemy obaj albo tylko jeden, rozrywany sprzecznymi uczuciami nie waha się, aby odciąć linę.
Czytaj także: Słabość, cierpienie i śmierć. Prawda, która uwalnia męskość



Nie mam zamiaru nikogo tu oceniać. To zresztą bardzo łatwo się robi z punktu bezpiecznego mieszkania, ładnej pogody za oknem i wizji ekranu monitora przed nami. Oceny postępowań zostawiam komuś innemu. Dla mnie ta historia to przede wszystkim realna wizja dwóch fantastycznych męskich światów. Jednego: opowiadającego o męskim umiłowaniu życia. I drugiego: o podejmowaniu realnych wyborów w warunkach, w jakich przychodzi nam się znajdować.

Myślę sobie, że Najlepszy Reżyser Świata być może celowo dopuścił do tej historii. A następnie dał nam poznać jej konsekwencje. Widocznie ma nas czegoś nauczyć.

...

To jest walka...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 12:43, 29 Lip 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
35-letni Polak zginął w masywie Mont Blanc
35-letni Polak zginął w masywie Mont Blanc

Dzisiaj, 29 lipca (01:07)

Polski alpinista zginął w masywie Mont Blanc - donoszą francuskie media. Jak podają, do tragicznego wypadku doszło w czwartkowy wieczór, kiedy grupa wspinaczy wracała do bazy. 35-latek - uderzony przez spadające kamienie - spadł z wysokości około 20 metrów.
35-letni Polak zginął w masywie Mont Blanc (na zdjęciu ilustracyjnym: pokryty śniegiem Mont Blanc)
/McPHOTOs/blickwinkel/DPA /PAP

Na miejsce wypadku wysłana została na pokładzie helikoptera ekipa ratunkowa, która ewakuowała pozostałych uczestników wyprawy.

Śmierć Polaka potwierdził w mailu do redakcji TVN Meteo polski resort dyplomacji.

Uprzejmie informujemy, że w dniu wczorajszym wskutek wypadku w Masywie Mont Blanc zmarł obywatel RP - podał MSZ w przesłanej w piątek wiadomości.

Resort nie udzielił informacji o tożsamości 35-latka.

...

Zginal na polu walki...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:13, 20 Sie 2017    Temat postu:

W Alpach Szwajcarskich zaginął ks. Krzysztof Grzywocz
Katolicka Agencja Informacyjna | Sier 19, 2017
POLICEVALAIS.CH
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Szwajcarska policja opublikowała w piątek komunikat o zaginięciu ks. Krzysztofa Grzywocza, duchownego diecezji opolskiej. Ks. Grzywocz to ceniony rekolekcjonista, kierownik duchowy, terapeuta i autor.


K
s. Grzywocz po odprawieniu Mszy św. 17 sierpnia rano w Betten wyjechał szarym Renault o nr. rej. OP 439OC w nieznanym kierunku i do tej pory nie wrócił. 18 sierpnia miał tam ponownie odprawić Mszę św.

Z nieoficjalnych informacji wynika, że policja znalazła samochód księdza Krzysztofa i przypuszcza, że najprawdopodobniej poszedł w góry. Dziś rano wznowiono poszukiwania, wstrzymane w piątek z powodu złej pogody.

Szczegółowe informacje znajdują się TUTAJ – w języku francuskim, a w języku niemieckim TUTAJ.

[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]

Apel o pomoc

Jak podaje Gość Niedzielny, ks. Krzysztof jest w Alpach nie pierwszy raz. W czwartek (17 sierpnia) zostawił w schronisku informację, że wychodzi na szczyt, ale do schroniska nie wrócił.

Bardzo prosimy o pomoc: modlitwę oraz o udostępnianie tej informacji. Policja szwajcarska prosi o kontakt osoby, które mogą udzielić informacji w sprawie ks. Krzysztofa. Nr tel. +41 27/ 326 56 56.

...

Pewnie teraz to juz cialu pomoc nie mozna...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:14, 23 Sie 2017    Temat postu:

Ks. Grzywocz oficjalnie uznany za zaginionego. „To nie jest tak, że został pozostawiony”
Aleksandra Gałka | Sier 23, 2017
@eKAI/Twitter
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Ks. Krzysztof Grzywocz - rekolekcjonista, spowiednik, duchowny z Opola został oficjalnie uznany za zaginionego. Poszukiwania w szwajcarskich górach trwały sześć dni, ale ratownicy podjęli decyzję o ich zakończeniu. „Nadzieja umiera ostatnia” - napisał na Twitterze biskup opolski Andrzej Czaja.
Informację o zakończeniu akcji potwierdziła w rozmowie z Polską Agencją Prasową Hanna Honisz z biura prasowego diecezji opolskiej.
„To nie jest tak, że został pozostawiony”
Akcja poszukiwawcza, co prawda, nie będzie już prowadzona przez ratowników górskich, ale wciąż będą ją kontynuowali wolontariusze.
Na swoim koncie na Twitterze głos zabrał także biskup opolski ks. Andrzej Czaja, który napisał:
Oficjalne poszukiwania ks. Krzysztofa zakończone. Otrzymał status zaginionego. „Nadzieja umiera ostatnia” – nie traćmy jej.
Na miejscu od kilku dni przebywa sekretarz biskupa opolskiego – ks. Joachim Kobienia, który deklaruje:
[Ks. Krzysztof – red. ] będzie osobą nadal poszukiwaną. To nie jest tak, że został pozostawiony. Są również wolontariusze, którzy dalej ks. Krzysztofa szukają. Urzędowo jednak akcja została zakończona.
Duchowny zaangażowanie ratowników ocenia bardzo wysoko. W rozmowie z opolską redakcją Gościa Niedzielnego przyznał:


Jestem naprawdę pełen uznania dla nich, ich pasji i poczucia misji, którą spełniają. Oni sami są bardzo przygnębieni tym, że nie znaleźli Krzysia. Traktowali te poszukiwania bardzo osobiście, tak jakby to była ich bliska osoba.


Czytaj także: W Alpach Szwajcarskich zaginął ks. Krzysztof Grzywocz
200 tysięcy złotych w trzy doby


Z
godnie z obowiązującym w Szwajcarii prawem akcja poszukiwawcza finansowana jest ze środków miejscowych władz tylko do pewnego momentu. Od niedzieli 20 sierpnia poszukiwania odbywały się już na prywatny koszt.

W związku z tymi wydatkami, Caritas Diecezji Opolskiej uruchomiła zbiórkę pieniędzy na sfinansowanie poszukiwań zaginionego w czwartek Alpach Szwajcarskich ks. Krzysztofa Grzywocza. Do środy 23 sierpnia, w niecałe trzy doby zebrano łącznie 200 tysięcy złotych. Wpłat dokonało 1 300 osób i zbiórka została wstrzymana, jako że suma okazała się być już wystarczająca.

Ks. Arnold Drechsler, dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej, która udostępniła subkonto dla akcji, mówił w rozmowie z „Gościem Niedzielnym”.



W ciągu 26 lat bycia dyrektorem Caritas nie doświadczyłem takiej spontanicznej zbiórki. To jest ogromna kwota zebrana w tak krótkim czasie. I to trzeba podkreślić – zebranej dla pojedynczej osoby, dla ks. Krzysztofa Grzywocza. To zapierało dech w piersiach. Wpłaty napływały dosłownie z wszystkich stron Polski, także z zagranicy. Ofiarowały je zarówno pojedyncze osoby, jak i wspólnoty.

Dziękuję za Waszą wielką hojność [link widoczny dla zalogowanych]

— bp Andrzej Czaja (@bpAndrzejCzaja) August 23, 2017


Wciąż przyjaciele i bliscy ks. Grzywocza apelują o modlitwę oraz o udostępnianie tej informacji. Policja szwajcarska prosi z kolei o kontakt osoby, które mogą udzielić informacji w sprawie ks. Krzysztofa pod numerem telefonu: +41 27/ 326 56 56.
Ostatnio widziany w czwartek

Ks. Krzysztof Grzywocz jest duchownym diecezji opolskiej, cenionym rekolekcjonistą, kierownikiem duchowym, terapeutą i autorem książek.

Jak podała Katolicka Agencja Informacyjna, ks. Grzywocz po odprawieniu mszy świętej 17 sierpnia rano w Betten wyjechał szarym Renault o numerze rejestracyjnym OP 439OC w nieznanym kierunku i do tej pory nie wrócił. Ostatni raz widziano go w schronisku Bortelhorn w Alpach Szwajcarskich, gdzie poinformował personel o celu swojej wędrówki. Pisaliśmy o tym TUTAJ.

18 sierpnia miał tam ponownie odprawić mszę świętą, na którą się nie stawił. Wówczas zgłoszono jego zaginięcie.

Poszukiwania rozpoczęły się już w piątek. Uczestniczyły w nich grupy specjalnie przeszkolonych ratowników z psami oraz śmigłowce. Po załamaniu pogody akcję kontynuowano aż do środy 23 sierpnia.
Stały bywalec Alp


K
s. Joachim Kobienia zaznacza, że ta część Alp nie była dla ks. Grzywacza zupełnie obca. Przyjeżdżał on regularnie do wspólnoty w alpejskim regionie Valais na kilka tygodni w miesiącach letnich. Od ośmiu lat pracował w zastępstwie jednego z kapłanów w duszpasterstwie w Betten należącym do parafii Bettmeralp. Rzecznik opolskiej kurii w rozmowie z KAI przyznaje:



Ponieważ miał też chwile wolne, to chętnie chodził po górach, to była jego pasja. Czuł się tam blisko Pana Boga. Myślę, że stamtąd też płynęła cenna inspiracja dla jego duszpasterskich przemyśleń.



Źródło: Gość Niedzielny, KAI, PAP

...

Gory sa olbrzymie i trudno oczywiscie bez konca szukac tym bardziej jak juz nie ma szans na przezycie. Jesli ma byc cud to bedzie. Bóg pewnie dal smierc tam gdzie jego ulubione miejsce.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 7:49, 25 Sie 2017    Temat postu:

„Co do życia wiecznego ks. Krzysztofa jesteśmy raczej spokojni. Nie wiemy, co z życiem doczesnym”
Redakcja | Sier 24, 2017
POLICEVALAIS.CH
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Na kontynuowanie poszukiwań zaginionego w ubiegły czwartek ks. Krzysztofa Grzywocza opolska Caritas zebrała przez trzy dni 225 tys. zł. Diecezja chce, aby akcja poszukiwawcza była prowadzona w porozumieniu z Polskim Związkiem Alpinizmu i jedną ze znanych polskich himalaistek.


K
s. Krzysztof Grzywocz – ceniony rekolekcjonista, kierownik duchowy i terapeuta – zaginął w czwartek 17 sierpnia w okolicach szczytu Bortelhorn w Alpach na pograniczu szwajcarsko-włoskim. Wcześniej 54-letni kapłan odprawił poranną mszę św. w miejscowości Betten i po zakończeniu liturgii wyjechał w nieznanym kierunku swoim autem.


Urzędowo uznany za zaginionego

Oficjalna akcja ratownicza prowadzona przez miejscowe służby zakończyła się 23 sierpnia. Ks. Grzywocz został urzędowo uznany za zaginionego. Nadal jednak będą trwały poszukiwania prowadzone przez wolontariuszy. Zgodnie z obowiązującym w Szwajcarii prawem akcja poszukiwawcza finansowana jest ze środków prywatnych.

W diecezji opolskiej uruchomiono na ten cel zbiórkę, którą prowadziła miejscowa Caritas. Podczas dzisiejszej konferencji prasowej jej dyrektor ks. prał. dr Arnold Drechsler poinformował, że zebrano łącznie 225 tys. zł. Kapłan podkreślił, że apel o wsparcie zbiórki spotkał się z żywym odzewem wielu osób od pierwszych informacji o jej uruchomieniu.


Czytaj także: Ks. Grzywocz oficjalnie uznany za zaginionego. „To nie jest tak, że został pozostawiony”
Akcja zakończona

W kurii opolskiej zorganizowano specjalny briefing w sprawie zaginięcia i poszukiwań ks. Grzywocza.

Briefing prasowy w sprawie zaginięcia i poszukiwań ks. Krzysztofa Grzywocza #helpGrzywocz [link widoczny dla zalogowanych]

— bp Andrzej Czaja (@bpAndrzejCzaja) August 24, 2017


Diecezja opolska chce, aby akcja poszukiwawcza była prowadzona w porozumieniu z Polskim Związkiem Alpinizmu, którego członkiem był ks. Krzysztof Grzywocz. Księża opolscy skontaktowali się także z władzami TOPR oraz znaną polską himalaistką Kingą Baranowską (stanęła jako pierwsza Polka w historii na dwóch ośmiotysięcznikach) z prośbą o wsparcie.

Pytany o cel organizowanej wyprawy bp Andrzej Czaja zaznaczył:

Akcja ratownicza jest zakończona. Jeśli przyjaciele i alpiniści zdecydują się na wejście w góry, to bardziej będzie to przejście tamtejszym szlakiem i jak gdyby pożegnanie się i pozdrowienie z nadzieją, że może akurat…

Biskup opolski podczas briefingu zorganizowanego 24 sierpnia w kurii wypowiedział słowa:

Co do życia wiecznego ks. Krzysztofa jesteśmy raczej spokojni. Nie wiemy, co z życiem doczesnym.

.@bpAndrzejCzaja: Co do życia wiecznego ks. Krzysztofa jesteśmy raczej spokojni. Nie wiemy co z życiem doczesnym
2/2#helpGrzywocz

— ks. Mateusz Buczma (@ksMateuszBuczma) August 24, 2017

Także duchowe poszukiwania

Zaapelował też do wiernych, by niezależnie od efektu poszukiwań, starali się poszukiwać i poznawać na nowo ks. Grzywocza w jego duszpasterskim dorobku: dotychczasowych wystąpieniach, kazaniach, tekstach. Biskup dodał także:

Zauroczeni jego dotychczasową posługą, szukajmy go też w tym, co nam zostawił. Tam go znajdziemy, w jego twórczości. Zachęcałbym do tego w tym czasie, gdy nadziei nie tracimy.

Rzecznik kurii opolskiej ks. Joachim Kobienia, który przez kilka dni współuczestniczył w poszukiwaniach ks. Grzywocza w Szwajcarii podkreślił, że kwestie finansowe dla tamtejszych służb od początku były drugorzędne.

Ks. Joachim Kobienia zapewniał, że ratownicy byli bardzo zaangażowani w poszukiwania:

Koszty akcji są oczywiście bardzo wysokie, ale nie było o tym w ogóle mowy ani ze strony ratowników, ani szwajcarskiej policji. Tu chodziło o życie. Oni byli gotowi, aby akcję kontynuować.

Dodał, że do akcji poszukiwawczej z pewnością nie zabraknie wolontariuszy także ze strony mieszkańców szwajcarskiej wspólnoty, który znali ks. Grzywocza, gdyż od ośmiu lat przyjeżdżał on w te tereny, aby wspomagać duszpastersko miejscowego proboszcza.
Czytaj także: W Alpach Szwajcarskich zaginął ks. Krzysztof Grzywocz


Co mogło się wydarzyć?

Zapytany o możliwą wersję wydarzeń, ks. Kobienia podkreślił, że brany jest pod uwagę jedynie nieszczęśliwy wypadek. Najprawdopodobniej ks. Grzywocz pośliznął się i wpadł w szczelinę, która została następnie przysypana przez śnieżną lawinę. Być może także dlatego jego zegarek GPS nie daje żadnego sygnału, choć wiadomo, że miał go ze sobą, gdy wyruszył w góry.

.@bpAndrzejCzaja: Żyjmy dalej nadzieją, że jeśli ks. Krzysztof zaginał, to nie umarł. A jeśli umarł, to jest już u Boga.#helpGrzywocz

— ks. Mateusz Buczma (@ksMateuszBuczma) August 24, 2017


W czwartek 31 sierpnia o godz. 15.00, w godzinie miłosierdzia, w opolskim kościele seminaryjnym (ks. Krzysztof Grzywocz był ojcem duchownym tamtejszego seminarium duchownego) zostanie odprawiona specjalna liturgia w intencji odnalezienia kapłana. Bp Andrzej Czaja zapowiedział także, że w intencji zaginionego odprawione zostaną msze:

Będziemy sprawować tę liturgię do Bożej Opatrzności, powierzając w niej życie ks. Krzysztofa. Nie umiemy go znaleźć, ale wiemy, że jeśli Bóg zabrał go do siebie, to na pewno jest bezpieczny.

.@bpAndrzejCzaja: 31 sierpnia zapraszam wszystkich do kościoła seminaryjnego w Opolu na godz. 15.00 na liturgię w intencji ks. Krzysztofa

— ks. Mateusz Buczma (@ksMateuszBuczma) August 24, 2017


Źródło: KAI/og

...

Jak dla wielu ludzi gor jest to raczej smierc tam gdzie bylo mu najlepiej.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:49, 30 Sie 2017    Temat postu:

Karaś przepłynął Bałtyk wpław. Sebastian Karaś
Aleksandra Gałka | Sier 30, 2017
Sebastian Karaś - 100 km wpław przez Bałtyk
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Dystans 100 kilometrów pokonany wpław. Wyczynu tego dokonał polski pływak Sebastian Karaś i zrobił to jako pierwszy na świecie. Samodzielne przepłynięcie Bałtyku zajęło mu 28 godzin i 30 minut.


I
nformację o imponującym dokonaniu młodego polskiego pływaka podał we wtorek 29 sierpnia, tuż przed północą Antoni Rokicki, menadżer sportowca oraz członek specjalnego zespołu wspierającego – Team Karaś.

Sebastian wystartował z plaży w Kołobrzegu dokładnie o godzinie 19:09. Do wyspy Bornholm, która stanowiła jego metę, dotarł we wtorek w nocy, ok. 23:30.



Podczas tego sportowego wyzwania, pływak cały czas był asekurowany przez zespół płynący tuż obok niego w łodzi. Nie nawiązywał jednak z nimi kontaktu, ani też nie mógł do tejże łodzi w chodzić. Posiłki za pomocą specjalnego „kija” otrzymywał w odstępach około 40-minutowych.
Czytaj także: Stulatek bije kolarskie rekordy. Większość z nas może pomarzyć o takiej formie…
Temperatura i zmęczenie

Antoni Rokicki, menadżer młodego pływaka przyznał, że największym wyzwaniem dla Karasia była niska temperatura wody w Morzu Bałtyckim oraz zmęczenie. Nie kryjąc wzruszenia, przyznał:



Kiedy był już bardzo blisko duńskiego brzegu, jakieś 5–6 km przed, zmęczenie dało mu się we znaki. Nie poddał się jednak. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że udało mu się przepłynąć Bałtyk jako pierwszemu człowiekowi na świecie.
Druga próba

Sebastian Karaś ma 26 lat oraz tytuł mistrza Polski w pływaniu. Na swoim koncie ma także rekord Polski z 2015 roku w przepłynięciu 41 kilometrów kanału La Manche w 8 godzin i 48 minut.

Pływakowi udało się także trzy razy przepłynąć 20 km z Helu do Gdyni w czasie 4 godzin i 14 minut.

Pierwszą próbę przepłynięcia Bałtyku Sebastian Karaś podjął już przed rokiem. W 2016 roku, po pokonaniu 30 km w 8 godzin przerwał swoją wyprawę z uwagi na niesprzyjające falę oraz chorobę morską.
Czytaj także: We Francji sport na receptę, czyli w zdrowym ciele zdrowy duch

Źródło: PAP, tvn24.pl

...

TO JEST WYCZYN!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:16, 30 Sie 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Warszawa: Wypadek na lotnisku, 1 osoba nie żyje
Warszawa: Wypadek na lotnisku, 1 osoba nie żyje

Dzisiaj, 30 sierpnia (19:11)

Na lotnisku na stołecznym Bemowie doszło do wypadku. Szybowiec pilotowany przez 31-letniego mężczyznę prawdopodobnie podchodząc do lądowania wpadł w zawirowania i uderzył w ziemię – powiedziała PAP kom. Monika Brodowska z Komendy Stołecznej Policji. Mężczyzna nie żyje.
Zdj. ilustracyjne
/Archiwum RMF FM

Kom. Brodowska przekazała, że mężczyzna zmarł mimo prowadzonej reanimacji. Poinformowała, że w drodze na miejsce zdarzenia jedzie prokurator i grupa dochodzeniowo-śledcza. Powiadomiona została także Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych.


Gorąca Linia RMF FM jest do Waszej dyspozycji! Przez całą dobę czekamy na informacje od Was, zdjęcia i filmy.

Możecie dzwonić, wysyłać SMS-y lub MMS-y na numer 600 700 800, pisać na adres mailowy [link widoczny dla zalogowanych] albo skorzystać z formularza [link widoczny dla zalogowanych]



(mn)
Michał Dobrołowicz
RMF/PAP

...

To nie zbrodnia to smierc podczas wykonywania swojej pasji jak w gorach...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:58, 18 Wrz 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
"Nie jesteś drugi, jesteś wielki". 30 lat temu skompletował Koronę Himalajów i Karakorum
"Nie jesteś drugi, jesteś wielki". 30 lat temu skompletował Koronę Himalajów i Karakorum

Dzisiaj, 18 września (16:00)

​18 września 1987 roku Jerzy Kukuczka wszedł na wierzchołek Sziszapangma (8013 m n.p.m.), wytyczając nową drogę. Był to ostatni szczyt, dzięki któremu nasz największy himalaista zdobył jako drugi na świecie Koronę Himalajów i Karakorum. Realizując swój projekt, Kukuczka rywalizował z Reinholdem Messnerem o miano pierwszego człowieka, który zdobędzie wszystkie 14 ośmiotysięczników. Niestety, Tyrolczyk był szybszy. Jednak kiedy Kukuczka wrócił do Polski po zdobyciu swojego ostatniego brakującego mu do kolekcji ośmiotysięcznika, czekała na niego depesza od Messnera, która brzmiała: "Nie jesteś drugi, jesteś wielki."
Jerzy Kukuczka, polski alpinista i himalaista. Zdjęcie archiwalne
/Kazimierz Seko /PAP

Jerzy Kukuczka, jeden z najwybitniejszych himalaistów świata, przyszedł na świat 24 marca 1948 roku w Katowicach jako jedyny syn Józefa i Jadwigi Kukuczków. Ojciec przed wojną pracował jako urzędnik bankowy, a po wojnie znalazł zatrudnienie jako robotnik kolejowy. Matka Jadwiga pracowała w Katowickiej Fabryce Narzędzi Górniczych. Początkowo nic nie wróżyło mu tak wielkiej kariery.

Po szkole podstawowej - którą ukończył, jak sam mawiał, z różnymi ocenami - rozpoczął jednocześnie pracę w Zakładach Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych i naukę w szkole zawodowej przy tych zakładach. Choć tata Jerzego w młodości zawodniczo uprawiał narciarstwo i to on małego 7-letniego chłopca zabierał na górskie wędrówki, to miłość do wspinania zainicjował w nim kolega harcerz, który namówił 17-latka na wyjazd w skałki do Podlesic.

Kukuczka tak wspomina pierwsze zetknięcie się ze wspinaczką: Dokonałem fantastycznego odkrycia. Skalna zabawa wciągnęła mnie tak bardzo, że wszystko inne przestało się dla mnie liczyć.

Szczerości tych słów dowiódł później, gdy nie zjawił się na zawodach w podnoszeniu ciężarów, gdzie miał reprezentować klub HKS Szopienice. Rozwścieczony trener postawił go przed wyborem: albo ciężary, albo góry. Wybrał góry.
Jako ostatni wspinał się z Kukuczką. „Jurek zaczął się zsuwać. Wiedziałem, że doszło do tragedii"

W tajniki działalności wysokogórskiej wprowadzali go wielcy polscy alpiniści, a zarazem instruktorzy J. Kurczab i K. Liszka.

Błyskotliwą karierę przerwał nieszczęśliwy wypadek podczas wspinaczki. Jerzy Kukuczka zginął 24 października 1989 roku na wysokości 8300 metrów podczas wejścia na Lhotse. Był żonaty z Celiną, z którą ma dwóch synów Macieja i Wojciecha.
Szczyty Kukuczki

Kukuczka swoją prawdziwą przygodę wspinacza rozpoczął w 1971 roku w Tatrach Słowackich. Od razu zaczął mocnym akcentem, dokonując m.in. pierwszego zimowego przejścia Kurtykówki na Małym Młynarzu. Po licznych sukcesach w Tatrach przyszła kolej na wyższe masywy górskie, jak Alpy czy Góry Alaski.
"Messner był pierwszy, ale Kukuczka lepszy". Film o "polskiej maszynie do wspinania" zachwyca świat

W roku 1976 i 1978 odwiedza Hindukusz, w którym dokonuje kilku wartościowych przejść m.in. nową drogą, samotnie zdobywa Kohe Awal (5800 m n.p.m.), a w zespole z T. Piotrowskim i M. Wroczyńskim wytyczają nową drogę na Tiricz Mir Wschodni (7692 m n.p.m.).

Wśród największych osiągnięć Jerzego jest zdobycie wszystkich ośmiotysięczników tzw. Korony Himalajów i Karakorum. Wyczyn Kukuczki jest wyjątkowy nie tylko dlatego, że osiągnął całą czternastkę w zaledwie 8 lat (1979-1987) i był drugim człowiekiem na świecie, który tego dokonał. Prawdziwa wyjątkowość tkwi w stylu, jakim tego dokonał.

Na jedenaście ośmiotysięczników wszedł nowymi drogami, na jednym stanął samotnie, a cztery zdobył zimą (trzy jako pierwszy w historii). Warto zwrócić uwagę, iż Kukuczka był przeciwnikiem stylu oblężniczego i jeśli się tylko dało wspinał się w stylu alpejskim. Doskonale potwierdza to fakt, iż na siedem szczytów wszedł właśnie w stylu alpejskim, czyli małym zespołem, szybko i bez zakładania pośrednich obozów. Wszystko rozpoczęło się od sukcesu 4 października 1979 roku, kiedy to Kukuczka zdobywa drogą klasyczną swój pierwszy ośmiotysięcznik - Lhotse (8516 m n.p.m.).

Niecały rok później wchodzi nową drogą na najwyższy szczyt świata - Mount Everest (8848 m n.p.m.). Doskonałą formę potwierdza niesamowitym wyczynem w 1981 roku, jakim jest samotne wejście i to w dodatku nową drogą na Makalu (8481 m n.p.m.). Rok później jego kolekcja powiększa się o Broad Peak (8051 m n.p.m.).

W 1983 roku Kukuczka zdobywa Gaszerbrum II (8035 m n.p.m.), a trzy tygodnie później Gaszerbrum I (8080 m n.p.m.), oba nowymi drogami prowadzonymi w stylu alpejskim. Rok 1985 przynosi Jerzemu siódmy, ósmy i dziewiąty wierzchołek Korony. Kukuczka jako pierwszy na świecie zimą wchodzi na dwa ośmiotysięczniki Dhaulagiri (8167 m n.p.m.) i Czo Oju (8201 m n.p.m.), a latem dorzuca jeszcze nową drogę na Nanga Parbat (8126 m n.p.m.), na którym staje 13 lipca. Kolejne trzy wierzchołki Jerzy zdobywa w 1986 roku. 11 stycznia dokonuje pierwszego zimowego wejścia na Kanczendzongę (8586 m n.p.m.), a parę miesięcy później tego samego roku wytycza nowe drogi na K2 (8611 m n.p.m.) i Manaslu (8156 m n.p.m.). W roku 1987 Jerzy Kukuczka finalizuje swój projekt Korony Himalajów i Karakorum. Dokonuje tego oczywiście w swoim niepowtarzalnym stylu, który do dzisiaj imponuje niejednemu alpiniście. 3 lutego jako pierwszy zimą zdobywa Annapurnę I (8091 m n.p.m.), a finalizuje swój projekt 18 września, wytyczając nową drogę na wierzchołek Sziszapangma (8013 m n.p.m.).

Za swoje osiągnięcia sportowe został nagrodzony srebrnym Orderem Olimpijskim (Igrzyska Olimpijskie Calgary, 1988). Jego imieniem nazwano wiele szkół i ulic. Jerzego Kukuczkę upamiętniają tablice: w Chukhung nieopodal południowej ściany Lhotse, a także na Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Tatr pod Osterwą. Na swojego patrona wybrała go też Fundacja Wspierania Alpinizmu Polskiego.
Jerzy Kukuczka został upamiętniony także na Alei Podróżników, Odkrywców i Zdobywców, która powstała w Krakowie obok Tauron Areny.
Aleja Podróżników w Krakowie
/Krzysztof Nepelski /RMF FM

...

Trzeba przypomniec!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 17:32, 04 Paź 2017    Temat postu:

Gdy mężczyznom naprawdę zależy, potrafią zdobyć wszystko!
Stefan Czerniecki | Paźdź 04, 2017
Unsplash | CC0
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Gdy w ścianie ośmiotysięcznika zostaje uwięzionych sześciu mężczyzn, żarty muszą się skończyć. Zwłaszcza, gdy mają ze sobą tylko jeden namiot. A w głowach perspektywę zdobycia siódmego szczytu na świecie. I to najlepiej jak najszybciej. Bo przecież nikt na nim jeszcze nie był.
Wybitnie męska góra

Dhaulagiri to siódmy szczyt świata. Jego wierzchołek wznosi się na wysokość równo 8 167 metrów n.p.m. Sporo. Na tyle sporo, że przez długie lata góra była uważana za najwyższą na świecie. Od 1808 r., gdy to porucznik William Webb określił (jak się potem okaże, błędnie) jej wysokość na 8178 metrów n.p.m., góra przez trzy kolejne dekady dzierżyła zaszczytną palmę pierwszeństwa.

Dopiero możliwość pomiaru zaawansowanym sprzętem geodezyjnym sprawiła, że ją straciła. Wpierw na rzecz Kangchendzongi, a następnie Mount Everestu. Dziś wiemy, że również na rzecz kolejnych w rankingu K-2 i pozostałych trzech wyższych ośmiotysięczników. Nadal jednak mieści się w dziesiątce najwyższych na świecie punktów. Miejscowi przez lata nazywali ją „Biała Górą”. Po latach cały świat zaczął przejmować tę nazwę.

Tak naprawdę, w oryginale powinna ona brzmieć „Dhavala Giri”. Biali wspinacze nieco ją jednak uprościli. I dziś na siódmy szczyt świata mówimy po prostu: Dhaulagiri. Góra wybitnie męska. Przynajmniej w moim odczuciu.

Był czas, kiedy zapragnąłem zobaczyć tego kolosa na własne oczy. Pojechaliśmy we dwóch z ojcem. To miała być nasza wyprawa. Męska. Bez żadnego przewodnika, bez żadnego Szerpy, bez mułów i bez tragarzy. Z prostej przyczyny: na takie „wynalazki” nie było nas po prostu stać. Szliśmy więc we dwóch.
Czytaj także: Dariusz Kamys dla Aletei: Ojcostwo to najwyższa forma sztuki

– Namaste! – pozdrawiały nas mijane gromadki umorusanych dzieci w okolicznych wioskach położonych pod Białą Górą.

– Namaste! – odpowiadaliśmy zgodnie, nauczywszy się już najpopularniejszego z nepalskich słówka.

– A gdzie reszta grupy? – zapytał nas któregoś razu ojciec rodziny, który właśnie wrócił z uprawnych pól tarasowych.

– Przed tobą. Jest nas tylko dwóch.

– A przewodnik? A Szerpowie? Muły? – dopytywał.

– Nie mamy. To zbyt kosztowne. Wystarczy, że uzbieraliśmy na lot do Nepalu…

– A skąd?

– Z Polski…

– A, Polacy… – uśmiechnął się znacząco, dodając po chwili – Niedawno spod góry wycofała się jakaś wyprawa. Uważajcie. Tu jeszcze zima w pełni.


Surowo i groźnie

Faktycznie. Przekonaliśmy się o tym kilka dni później. Był przełom lutego i marca. Byliśmy sami pośrodku białej pustki. Między srogimi turniami pokrytymi śnieżnymi okapami i serakami. Przekraczaliśmy co i rusz zamarznięte strumienie. Wyposażeni w raki, pokonywaliśmy kolejne śnieżne nawisy. Walcząc z chłodem. Pieruńsko zimno było zwłaszcza w nocy. Temperatura spadała do minus 25 stopni. Zawilgotniałe od śniegu buty momentalnie twardniały, stając się niczym skorupy. Włożenie ich następnego dnia o poranku na poranione od wielodniowego marszu stopy graniczyło wręcz z masochizmem.

Pod siódmym szczytem świata nie ma szlaku. W zimowych warunkach trudno nawet doszukać się wydeptanej ścieżki. Ta pojawia się czasem w pozostawionej poniżej nas dżungli oraz w jednym z najgłębszych przełomów rzecznych świata: dolinie Kali Gandaki. Tutaj, wyżej, jest już tylko biała połać śnieżnego puchu. Ciągła walka z chorobą wysokogórską i sypkim materiałem skalnym osypującym się czasem na głowy. Oto prawdziwe Himalaje. Surowe. Groźne. Ale i jakże piękne.
Czytaj także: Jak być męskim? Wystarczą buty, szabla i ziarnko piasku

Dhaulagiri jak żaden inny ośmiotysięcznik miała szczęście do specyficznych wyczynów, jakie miały miejsce w trakcie prób jej zdobycia. Już 1954 r. argentyńska wyprawa wybierająca się na jej szczyt postanowiła wspomóc się… ładunkiem wybuchowym – zdetonowanym na wysokości ok. 7000 metrów n.p.m. Wszystko po to, by mieć gdzie rozstawić namioty (szczytowa partia Dhaulagiri cechuje się wyjątkową stromizną). Kolejny przykład „szalonych wspinaczy” góra miała okazję obserwować, gdy Niemcy i Szwajcarzy zorganizowali pierwszą w historii himalaizmu wyprawę… wegetariańską (ekspedycję sponsorowały firmy reklamujące tzw. zdrową żywność). Oczywiście, obie ekipy jakby „za karę” za eksperymentowanie na zboczach srogiej góry nie weszły na jej szczyt. Góra dzielnie się broniła.


6 mężczyzn i walka o życie

I wreszcie nadeszła pora na nich. Na międzynarodową ekipę, która zaatakowała szczyt w 1960 r. (z – i tu uwaga! – dwójką Polaków w składzie: Jerzym Hajdukiewiczem i Adamem Skoczylasem). Jak na eksploratorów Dhaulagiri przystało, także i ta wyprawa musiała wymyślić coś oryginalnego. Członkowie ekipy wpadli więc na pomysł, by w trakcie zdobywania wysokości posłużyć się… samolotem. Przy okazji ustanowiono ówczesny rekord wysokości lądowania. W efekcie ominięcia koniecznej w tych warunkach aklimatyzacji wysokościowej organizmu, część członków wyprawy trzeba było ratować sprowadzając na dół. Reszta ekipy rozdzieliła się na trzy grupki. Część się pogubiła, część się pochorowała od wysokości, część zaczęła schodzić.

W pewnym momencie zostało ich sześciu. I jak się okazało, mieli już tylko jeden, dwuosobowy namiot. Spróbowali spędzić tę noc razem. W środku. Z całym sprzętem, rakami, linami, czekanami. Grubymi kurtkami puchowymi. W sześciu. Sapiących ze zmęczenia, cuchnących potem, wyczerpanych mężczyzn. Ścisk w namiocie był tak koszmarny, że biorący udział w wyprawie Szerpa Nyima Dordjee nie wytrzymał. Po północy opuścił namiot, by resztę nocy spędzić na 30-stopniowym mrozie. W samym tylko śpiworze. W tych warunkach było to istnym wyzwaniem. I prawdopodobnie pierwszym w historii himalaizmu.

Dordjee przeżył. Mało tego. Był tak zziębnięty i prawdopodobnie spragniony szczytu, że następnego dnia był jednym z pierwszych, którzy wdrapali się na wierzchołek siódmego szczytu świata. Bo mu zależało.

...

To jest wyzwanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:39, 10 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Alpinista z Niemiec przez kilka dni był uwięziony w 30-metrowej szczelinie
Alpinista z Niemiec przez kilka dni był uwięziony w 30-metrowej szczelinie

Dzisiaj, 10 listopada (08:57)

​45-letni alpinista z Niemiec przez 5 dni był uwięziony w głębokiej na 30 metrów szczelinie na masywie górskim Dachstein w Alpach Salzburskich. Mężczyzna wpadł do niej podczas samotnej wyprawy na wysokości 2050 metrów - informują niemieckie media. Jego zaginięcie zgłosił ojciec.

Alpinista o swojej wyprawie powiedział ojcu 4 listopada, jednak od 6 listopada nie kontaktował się z nim. Wówczas ojciec 45-latka zgłosił jego zaginięcie.

Mężczyzna rozpoczął wyprawę w dobrych warunkach pogodowych, jednak wkrótce pojawiły się intensywne opady śniegu. Głęboka na około 30 metrów skalna szczelina była przykryta 1,5-metrową warstwą śniegu, która nie wytrzymała pod ciężarem człowieka. 45-latek wpadł do niej, raniąc się w ramię i kostkę u nogi.

Wiele razy próbował przez telefon wezwać pomoc - bezskutecznie. Dopiero w środę wieczorem nawiązał rozmowę telefoniczną, która - jak informuje Bernhard Magritzer z policji - "trwała mniej niż sekundę". Połączenie zostało zerwane ze względu na słaby sygnał sieci komórkowej.

Dyżurny ratownik, który odebrał telefon około godziny 23:00, usłyszał jedynie ciężki oddech i podjął natychmiastową reakcję. Już wtedy wiadomo było, że w regionie Dachstein mógł się znajdować 45-latek z Niemiec, ponieważ zgłoszono jego zaginięcie, w którym określono miejsce jego pobytu.

Postanowiono kontynuować rozmowę poprzez wiadomości. Uwięziony w szczelinie mężczyzna udostępnił swoją lokalizację GPS. Bez tego nigdy byśmy go nie znaleźli - mówił Magritzer.

Przed uratowaniem mężczyzny, na parkingu w Vorderen odnaleziono jego samochód.

Zespół ratownictwa górskiego wyruszył na pomoc 8 listopada wieczorem. Ze względu na złą pogodę i ryzyko zejścia lawiny, poszukiwań nie mogli rozpocząć od razu.

W akcji uczestniczyło 25 ratowników. 45-latek został śmigłowcem przetransportowany do szpitala. Lekarz stwierdził u niego hipotermię, a także niezagrażające życiu rany. Policja przyznała, że "ogólnie był w dobrym stanie, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazł".

Media podają, że do podobnego zdarzenia w tym samym miejscu doszło w listopadzie 1985 roku. Uratowano wówczas amerykańskiego żołnierza, który ze złamaną nogą był uwięziony w górach przez 19 dni. Aby przeżyć, po wyczerpaniu zapasów jedzenia, przez sześć ostatnich dni jadł śnieg. Mężczyzna stracił na wadze 15 kilogramów.

...

To dopiero przezycia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:28, 26 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Żeglarze z Polski zaginęli w drodze na Barbados
Żeglarze z Polski zaginęli w drodze na Barbados

Dzisiaj, 26 listopada (08:14)

Para żeglarzy z Gdańska zaginęła na Atlantyku. 74-letni Stanisław Dąbrowny i jego 67-letnia żona Elżbieta na początku listopada wypłynęli niewielkim jachtem z Wysp Kanaryjskich w kierunku wysp karaibskich. Od kilku dni nie ma z nimi kontaktu - alarmuje rodzina.

Żeglarze zaginęli około pięciuset mil na wschód od wyspy Barbados, gdzie zgodnie z planem, który przekazali rodzinie, mieli wpłynąć w sobotę. Ostatni raz rozmawiałam z rodzicami w czwartek - alarmuje córka pary Agnieszka Błażowska. Od czwartku nie mamy z nimi kontaktu i próbujemy ich w jakiś sposób namierzyć - dodaje.

Połączenie telefoniczne było bardzo krótkie i niepokojące, a od tego czasu telefon satelitarny żeglarzy nie ma sygnału - dodaje córka zaginionych.

O losie żeglarzy zostały poinformowane służby morskie i polski MSZ. Potwierdzamy, że trwają poszukiwania jachtu z polską załogą zaginionego na terytorium nadzorowanym przez żandarmerię na Martynice - usłyszał w resorcie spraw zagranicznych reporter RMF FM.

Akcje prowadzą służby morskie Martyniki i Barbados. O poszukiwaniach zostały także powiadomione służby przybrzeżne innych wysp w tym regionie i jednostki pływające należące do Francji, Wielkiej Brytanii i Holandii. Polskie służby konsularne pozostają w bieżącym kontakcie z właściwymi instytucjami na Martynice i Barbadosie, które realizują czynności poszukiwacze na wodach pozostających pod nadzorem tych terytoriów, w tym‎ z Centrum Operacyjnym Poszukiwań Morskich Żandarmerii na Martynice, a także z rodziną poszukiwanych żeglarzy - zapewnia MSZ. Poszukiwania utrudnia znaczna odległość od brzegów Barbadosu i Martyniki.

(mpw)

Grzegorz Kwolek

...

Niestety znow klopoty...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 23:29, 26 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Turyści znaleźli ciała dwojga narciarzy w Niżnych Tatrach
Turyści znaleźli ciała dwojga narciarzy w Niżnych Tatrach

Dzisiaj, 26 listopada (19:33)

​Ciała dwojga czeskich narciarzy skiturowych znaleziono w Niżnych Tatrach. 47-letnia kobieta i 60-letni mężczyzna prawdopodobnie zmarli z powodu wychłodzenia podczas złej pogody - informuje Górskie Pogotowie Ratunkowe (HZS).
Zdj. ilustracyjne
/Rafał Guz /PAP


Narciarze poszli na wycieczkę w sobotę. Ich ciała znaleźli polscy turyści w Niżnych Tatrach. Zwłoki ratownicy przetransportowali do doliny.

W Niżnych Tatrach panują obecnie warunki zimowe. Warstwa śniegu sięga 75 centymetrów.

(az)

Tatry to grozne pustkowie jakby nie bylo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 8:49, 27 Lis 2017    Temat postu:

Poszukiwania pary żeglarzy: 67-latka uratowana. Los jej męża nadal nieznany

Dzisiaj, 27 listopada (05:11)

Polka, która od wtorku samotnie dryfowała na jachcie na Atlantyku - uratowana. Jak powiedziała jej córka, pani Elżbieta czuje się dobrze. Zabrał ją na pokład kontenerowiec płynący do Brazylii. Mąż 67-latki jest nadal poszukiwany.
REKLAMA

74-letni Stanisław Dąbrowny i jego 67-letnia żona Elżbieta zaginęli w zeszłym tygodniu /Facebook /

Para gdańskich żeglarzy na początku listopada wypłynęła niewielkim jachtem z Wysp Kanaryjskich w kierunku Karaibów. We wtorek mąż 67-latki wypadł za burtę jachtu. Pani Elżbieta nie mogła mu pomóc, bo nie potrafi sterować taką jednostką.

Los 74-letniego pana Stanisława pozostaje nieznany. Jest traktowany jako zaginiony. Jak poinformowała córka żeglarzy, dziś do jego poszukiwań ma dołączyć Martynika.
"Moja mama rzuciła mojemu ojcu żagiel"

Przypomnijmy, że w czwartek 67-latce udało się na dodzwonić do córki. Po logowaniu telefonu komórkowego ustalono aktualną pozycją jachtu, który znajdował się blisko 500 mil morskich na wschód od Barbadosu. Samolot służby poszukiwania i ratownictwa zlokalizował poszukiwaną łódź.Ważną wiadomością jest to, że moja mama rzuciła mojemu ojcu żagiel. Jeżeli żagiel był rozłożony, on nie będzie tonął. Mam nadzieję, że mój ojciec na tym żaglu dryfuje - mówi córka pary żeglarzy.

Moja mama ma namiary, w którym miejscu mój ojciec wypadł z tego jachtu, także biorąc pod uwagę prąd, wody, prędkość z jakim taki człowiek się może poruszać, to jest około półtora węzła. Można obliczyć dokładnie, gdzie on mógłby się znajdować - mówiła też pani Agnieszka w rozmowie z naszym dziennikarzem.

(m)
Kuba Kaługa

...

50% sukces.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 21:16, 28 Lis 2017    Temat postu:

Trwają poszukiwania zaginionego żeglarza. „Mam nadzieję, że niebawem tata będzie z nami”
Aleksandra Gałka | 28/11/2017
Pexels | CC0
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Trwają poszukiwania gdańskiego żeglarza, 74-letniego Stanisława Dąbrownego, który tydzień temu wypadł za burtę. Wraz ze swoją żoną odbywał rejs dookoła świata na niewielkim jachcie.


P
oczątkowo do mediów dotarła informacja o zaginięciu całego jachtu, na którym płynęło małżeństwo Dąbrownych – 74-letni Stanisław oraz 67-letnia Elżbieta. Poinformowała o tym córka, która była zaniepokojona faktem, że nie otrzymuje przez dłuższy czas żadnego znaku życia od swoich rodziców.

Po kilku dniach udało się nawiązać kontakt z panią Elżbietą, która przekazała w krótkiej rozmowie telefonicznej, że jej mąż wypadł za burtę. Jacht ostatecznie udało się namierzyć – znajduje się na południe od wyspy Barbados. Trwa jego akcja ratunkowa.
„Mama próbowała zawrócić jacht”

„Gość Niedzielny” porozmawiał z córką żeglarzy – Hanną Kocan-Dąbrowną, której udało się skontaktować z mamą przy pomocy telefonu satelitarnego:

Obecnie moja mama płynie na kontenerowcu, który brał udział w akcji ratunkowej. Statek jest już w drodze do Brazylii, gdzie dotrze 7 grudnia. Służby konsularne są powiadomione i oczekują na przyjęcie mamy. Z Brazylii zostanie przetransportowana do Polski. Obecnie nie ma z nią kontaktu.

Nie wiadomo wciąż, co dzieje się z ojcem pani Hanny.

Tata wyszedł tylko na moment poprawić coś na pokładzie. Nie wiem, co dokładnie się stało. Wszystko działo się bardzo szybko.

Jak podaje „Gość Niedzielny”, Stanisław Dąbrowny nie był przypięty szelkami zabezpieczającymi do relingów, nie miał na sobie także kamizelki pneumatycznej, dzięki której mógłby się unosić na wodzie po tym, jak wypadł za burtę.

Mama próbowała zawrócić jacht. Uruchomiła bieg wsteczny, ale w silnik wkręciła się linka od koła ratunkowego, które płynęło za jachtem. W tej sytuacji mama rzuciła tacie drugie koło ratunkowe, a także obcięła spory kawałek żagla koloru różowo-fioletowego i również rzuciła w jego kierunku. Miejmy nadzieję, że ten żagiel na coś się przyda tacie. Przede wszystkim liczę, że dzięki mocnym kolorom uda się go zlokalizować.
Czytaj także: Ks. Grzywocz oficjalnie uznany za zaginionego. „To nie jest tak, że został pozostawiony”


Rodzina prosi o pomoc w poszukiwaniach żeglarza

Jacht wciąż dryfuje na morzu, a jednostki ratownicze płyną w jego kierunku. Jak informuje córka Dąbrownych, służby Barbadosu obliczyły, do którego miejsca mógł zdryfować jej ojciec po tym, jak wypadł za burtę. Wysłano w te okolice łódź ratunkową oraz samolot. Pomóc może także komputer pokładowy znajdujący się na jachcie – może pomóc w określeniu miejsca, w którym spadł z pokładu.

Hanna Kocan-Dąbrowna przekazała w rozmowie z „Gościem Niedzielnym”, że rodzina przy pomocy portali społecznościowych, telefonicznie oraz mailowo apeluje o pomoc:

Aktualnie cała nasza rodzina (…) prosi o pomoc różnego rodzaju jednostki, które pływają na południe od wyspy Barbados. Wiele prywatnych osób deklaruje chęć wsparcia – zmienia kurs i rusza na poszukiwania taty. Wiem też, że w okolicach organizowane są regaty. Ich organizatorzy skontaktowali się z nami i zapewnili, że wszyscy uczestnicy będą wypatrywać ojca.


To miał być rejs dookoła świata

Cytowana przez „Gościa Niedzielnego” córka żeglarzy zwraca się do wszystkich żeglarzy czy marynarzy, którzy mogliby znaleźć się w okolicy:

Apelujemy do wszystkich, którzy pływają w tamtej okolicy, by przekazywali sobie nawzajem informacje i bacznie wypatrywali dryfujące koło ratunkowe, żagiel i mojego tatę. Mam wielką nadzieję, że akcja ratunkowa zakończy się sukcesem i tata niebawem będzie z nami.

Jak podaje tygodnik, małżeństwo Dąbrownych wypłynęło z Górek Zachodnich, by odbyć rejs dookoła świata, który miał trwać trzy lata. Tegoroczne święta mieli spędzić na Dominikanie. Stanisław Dąbrowny to doświadczony żeglarz z ponad 50-letnim stażem.

....

Dramat trwa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:38, 02 Gru 2017    Temat postu:

Ks. Krzysztof Grzywocz. Czerpał z życia pełnymi garściami i dawał ludziom całego siebie
Anna Salawa | 02/12/2017
POLICEVALAIS.CH
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



„Wydaje mi się, że ci którzy pięknie żyją czasem teraźniejszym, noszą też w sobie spokój na chwilę własnej śmierci” – opowiada o przyjacielu ks. Krzysztof Wons.

16 sierpnia wieczorem ks. Krzysztof Grzywocz wysłał do swojego wieloletniego przyjaciela ks. Krzysztofa Wonsa ostateczną wersję książki „W duchu i przyjaźni”. Jest to zapis jego konferencji, jakie wygłaszał w latach 2000-2014 w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie. Następnego dnia rano odprawił mszę świętą i udał się na wyprawę w swoje ukochane góry. Wyprawę, z której nigdy już nie powrócił.



Kiedyś swojemu bratu powiedział: „W razie wypadku w górach, szukajcie mnie, nie mojego ciała”. Przeczuwał, że góry mogą go zabrać?

Myślę, że ci którzy chodzą wyczynowo po górach, a ksiądz Krzysztof zaliczał się do tego grona, mają w sobie dużą świadomość ewentualnego ryzyka. Widzą, że nie wszyscy z tych gór wracają. Jeśli chodzi o ks. Krzysztofa, to ja miałem takie przeczucie, że on był człowiekiem zawsze przygotowanym na nagłe odejście z tego świata. Żył chwilą, tu i teraz.

Często powtarzam, że w gramatyce życia codziennego mamy największy problem z czasem teraźniejszym. Wspominamy to, co było wczoraj, planujemy, co będzie jutro. A ks. Krzysztof potrafił się skupić na dzisiaj. Zatrzymać. Zamyślić. Nigdy nie widziałem, żeby się śpieszył. Celebrował moment.

Wydaje mi się, że ci którzy pięknie żyją czasem teraźniejszym, noszą też w sobie spokój na chwilę własnej śmierci. Stąd może taka myśl u niego, którą się podzielił ze swoim bratem.
Czytaj także: Ks. Grzywocz oficjalnie uznany za zaginionego. „To nie jest tak, że został pozostawiony”



Czy są jakieś przypuszczenia, co się mogło wydarzyć wtedy w górach?

Było kilka akcji poszukiwawczych i żadna nie przyniosła odpowiedzi na to pytanie. Nie znaleziono nawet najmniejszych śladów, co może wskazywać (ale mówię to tylko czysto hipotetycznie), że mogło się wydarzyć coś bardzo nagłego.

Ktoś kto profesjonalnie chodzi po górach, nawet w obliczu zagrożenia, zostawia za sobą jakieś ślady, np. rzuca coś ze swoich rzeczy. Głowa człowieka z górskim doświadczeniem w chwilach kryzysowych mobilizuje się do jakiegoś działania. A po ks. Krzysztofie nie znaleziono nawet najmniejszego śladu…

Niedawno pewna pani, którą prowadził duchowo, podzieliła się ze mną swoim bólem. Powiedziała, że ból i żal ją ogarnia, na myśl, że ks. Krzysztof, który tak kochał spotykać się z drugim człowiekiem, prawdopodobnie odchodził w zupełnej samotności. Pomyślałem jednak, że czuł bliską obecność Boga. Mógł cierpieć w samotności, ale nie był osamotniony.



Zginął w górach, które tak bardzo kochał.

Tak, wyczynowo się wspinał, miał zaprzyjaźnioną grupę taterników. Powtarzał, że bycie na świeżym powietrzu „wewnętrznie integruje człowieka, nastraja”. Był bardzo wysportowany. Zapamiętam go jako osobę, która potrafiła czerpać z życia pełnymi garściami. Integralnie to wszystko przeżywał. Był człowiekiem żywiołowym, krewkim. A z drugiej strony niezwykle refleksyjnym, zadumanym.



Kolejną jego miłością była literatura i sztuka.

On jak poszedł do muzeum, to pięknie potrafił delektować się sztuką. Powtarzał, że np. koncert w filharmonii bardzo uszlachetnia człowieka. Zwracał uwagę na piękno, zachęcał, aby otaczać się rzeczami wartościowymi, dbać o swoje najbliższe otoczenie, bo to są takie drobiazgi, które bardzo zmieniają nasze życie.

A jeśli chodzi o literaturę, to powiedzieć, że był oczytany to za mało. On był w niej rozsmakowany. Kochał poezję. Często nawiązywał do literatury i sztuki w swoich rozważaniach i konferencjach. Tam szukał inspiracji. Odpowiedzi na różne pytania.



We wstępie do książki możemy przeczytać, że spotkania z ludźmi, zaraz po modlitwie były dla niego sensem życia.

Spotkanie z drugą osobą było dla niego czasem spotkania z samym Bogiem. Miał niesamowity dar zatrzymywania się na człowieku, potrafił słuchać. Po konferencjach przychodzili do niego ludzie, którzy chcieli z nim porozmawiać, podzielić się refleksjami. A on zawsze miał dla nich czas. Nawet konferencje, które wygłaszał, prowadził w taki sposób, że ludzie mieli wrażenie, że on się z nimi po prostu spotyka.

Potrafił się zamyślić, zadumać, zażartować. Wpadał w ton gawędziarski. Podawał przykłady z własnego życia. Zabawne, bo bardzo nie lubił występów przed kamerą. Raz jeden udało mi się go namówić na rozmowę przed kamerą. Wystarczyło cierpliwie, delikatnie go prosić, a najlepiej wytłumaczyć, że to będzie po prostu spotkanie dwóch przyjaciół, którzy ze sobą rozmawiają. Wtedy się zgodził.

Kiedyś, pamiętam, zapraszając mnie w odwiedziny, powiedział do mnie: „Przyjedź do mnie, spotkamy się jak człowiek z człowiekiem”. I myślę, że to powiedzenie świetnie go opisuje.
Czytaj także: Żonaty Czech księdzem? Zgodził się na to Benedykt XVI



Ks. Krzysztof znany jest z rekolekcji o uczuciach. Żartował nawet, że skoro powstała encyklika Wiara i rozum, powinna pojawić się również Wiara i uczucia. Tak ważną, a niedocenianą rolę pełnią w naszym życiu emocje.

Nasza cała znajomość zaczęła się od tej tematyki. W 1997 roku pierwszy raz się z nim skontaktowałem telefonicznie i poprosiłem o napisanie artykułu o uczuciach na modlitwie. Od 2000 roku zaczął przyjeżdżać do Centrum Formacji Duchowej z konferencjami. Pamiętam, że przy czwartym spotkaniu sam wyszedł z propozycją tematu „uczuć niekochanych”.

I z niezwykłym uczuciem o tych uczuciach opowiadał. Nawiązywał często do św. Tomasza z Akwinu, przypominając, że Bóg do człowieka woła od zewnątrz – czyli przez cały świat, który nas otacza, oraz od wewnątrz, czyli przez świat naszych uczuć. A ten świat bardzo słabo znamy, często źle go interpretujemy.

Do dziś zainteresowanie tą serią konferencji jest niezwykle żywe. Planowaliśmy kolejną sesję formacyjną, tym razem poświęconą „uczuciom kochanym”. Miała się odbyć w naszym Centrum w dniach 6-8 października 2017…



Ks. Grzywocz kojarzony jest również jako „ten kapłan od depresji”.

Pierwsze spotkanie, jakie się u nas odbyło poświęciliśmy duchowości i depresji. Nazwaliśmy tę konferencję „Ból ludzkich zranień i droga do przebaczenia”. Sesja była zatytułowana prawdziwie i przyjaźnie, z empatią.

Pamiętam, że kiedyś podeszła do mnie mama chłopaka, który cierpi na depresję. Powiedziała mi, że jej syn ciągle słucha tych konferencji, bo działają na niego niezwykle kojąco…

Ks. Krzysztof lubił mierzyć się z trudnymi tematami. Unikał zero-jedynkowych odpowiedzi. Powtarzał, że w świecie nie brakuje dobrych odpowiedzi, brakuje dobrych pytań. Wygłaszając konferencje sam stawiał dużo pytań i nieraz z pokorą odpowiadał, że nie zna odpowiedzi.



Jak Ksiądz radzi sobie ze stratą przyjaciela? Znaliście się 20 lat.

Pomaga mi myśl, że cokolwiek się wydarzyło, jest w rękach Boga. Od informacji o jego zaginięciu odbierałem niemało telefonów i e-maili od ludzi, którzy bardzo przeżywali jego stratę.

Uderzyła mnie rozmowa z pewną siostrą zakonną, która nigdy osobiście nie miała okazji spotkać się z ks. Krzysztofem, znała go tylko z konferencji. Mówiła mi, że przeżywa dużą stratę, płakała jak po stracie kogoś niezwykle bliskiego.

Myślę sobie, że w tym jego proroczym stwierdzeniu, żeby w razie wypadku w górach szukać jego, a nie jego ciała jest pewne wskazanie, prośba przyjaciela. Nie ma go z nami cieleśnie, ale jest duchowo: w nauczaniu, które zostawił, a nade wszystko w licznych przyjaźniach. Wielu ludzi bardzo go kochało, bliskich, znajomych i tych, którzy go jedynie słuchali i czytali.

Wydaliśmy księgę pamiątkową – zbiór niemal wszystkich sesji formacyjnych, które przeprowadził w naszym Centrum. Opatrzyliśmy ją tytułem ostatniej sesji, jaką u nas przeprowadził: „W duchu i przyjaźni”. Wydaliśmy tę księgę po to, aby nadal się z nim spotykać „w duchu i przyjaźni”.

Te słowa są jak przedłużenie jego prośby. Szukajmy go po śladach jego człowieczeństwa i kapłaństwa. Będziemy go dalej poznawali, a on będzie się cieszył ze spotkań z nami.

Ks. dr Krzysztof Wons SDS – od 1997 r. jest dyrektorem Centrum Formacji Duchowej Salwatorianów w Krakowie.

...

Ewidentnie smierc taka jak lubil...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 16:59, 08 Gru 2017    Temat postu:

Zgubił się w zaśnieżonych górach. Pomoc dotarła ponad tydzień później
Dominika Cicha | 08/12/2017
Kadr z filmu
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



Wyobraź sobie, że jest naprawdę mroźny, zimowy wieczór. Termometr pokazuje 15 kresek poniżej zera, a Ty właśnie zgubiłeś się w górach. Masz tylko jedno zadanie: przeżyć.


Z
apałki? Trzy ostatnie kruszą się przy próbie zapalenia. Telefon? Bateria wydała przed chwilą ostatnie tchnienie. Wołanie o pomoc? Odpowiada Ci tylko powarkiwanie (tak samo głodnych!) kojotów. Specjalistyczny sprzęt? W kieszeni masz tylko odtwarzacz MP3, klucze, gumę balonową. I wiesz co? O Twoim zniknięciu ktoś dowie się dopiero za… pięć dni.

Nie, nie. To nie wstęp do przerażającej opowiastki z morałem. To historia, która wydarzyła się naprawdę.


Eric LeMarque. Amerykański hokeista

Na pierwszy rzut oka, sportowej kariery nie zrobił. Dwa razy zagrał w Mistrzostwach Świata, występował w mniej znaczących ligach. Ale hokej dał mu coś o wiele cenniejszego: siłę do walki. W chwilach, w których niejeden człowiek dawno by odpuścił, Eric LeMarque udowadniał, że stać go na więcej.

W 1999 r. skończył treningi. Szukając adrenaliny, której doświadczał na lodzie, sięgnął po metamfetaminę. „To pozwalało mi czuć euforię, dawało niesamowity przypływ energii, haj, niesamowicie mnie podnosiło. Metamfetamina wpływała na moją ocenę sytuacji. Odciąłem się od rodziny, przyjaciół, robiłem co chciałem, jak chciałem, z kim chciałem i nic oprócz mnie się nie liczyło” – wspominał.

Wkrótce pokochał snowboard, który stał się jego pasją, ale i kolejnym uzależnieniem. Potrafił bez słowa wyjechać w niebezpieczne góry Sierra Nevada, oddalone o 500 km. Nie obchodziło go, że bliscy odchodzą od zmysłów.
Czytaj także: Sutanna zamiast łyżew. O polskim hokeiście, który poszedł za Jezusem


Zgubiłem się w górach. I co teraz?

Tamtego dnia usłyszał ostrzeżenie o burzy śnieżnej. Gdy wszyscy narciarze uciekali ze stoków, on postanowił zjechać… poza wyznaczoną trasą. Kiedy zorientował się, jak głupi błąd popełnił, było już za późno. Utknął na noc w lesie zasypanym śniegiem. Był przekonany, że następnego dnia wróci do wynajmowanego w okolicy domku. Był luty 2004 roku. Eric miał 34 lata.

Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Siedziałem cały się trzęsąc. Dreszcze nie skończyły się, dopóki nie opuściłem gór.

Nad ranem próbował chodzić tak długo, aż uda mu się znaleźć schronisko lub chociaż drugiego człowieka. Zaczął piąć się w górę, żeby wrócić trasą, którą wcześniej zjechał. Ale cała okolica wyglądała podobnie – drzewa, pagórki… Wszystko zaśnieżone. Żadnych śladów. Żadnych świateł. Cisza.

W końcu zabłądził nad rzekę. Ucieszył się, że w końcu może się napić. I wtedy przypomniał sobie, że ma w kieszeni torebkę z białym proszkiem. Wiedział, że jeśli go zażyje, sam siebie wykończy. Zdecydował, że wysypie metamfetaminę na śnieg i już nigdy więcej jej nie tknie.

Po chwili nachylił się nad wodą, żeby nabrać dłonią ostatni łyk wody. Sam nie wie, jakim cudem wpadł do rzeki. Udało mu się co prawda wydostać na brzeg, ale wiedział, że jedynym ratunkiem jest zdjęcie przemoczonych ubrań. Mimo mrozu rozebrał się do naga i wcisnął w skały.
Czytaj także: O Wandzie, która miała zostać na zawsze w górach


Trzeci dzień. „Stracę stopy”

„Przyszedł czas zmierzenia się z faktem, że już nie czuję stóp. Zdałem sobie sprawę, w jakiej sytuacji jestem, kiedy zdjąłem skarpety i zobaczyłem, że moje stopy są czarno-fioletowe” – wspomina. Upadł na śnieg. W głowie huczała mu tylko jedna myśl: stracę stopy. Stracę stopy…

Mimo to szedł. Piął się w górę, krok za krokiem. Kolejne dziesiątki kilometrów. Z każdym dniem opadał z sił i tracił kilogramy. Powoli nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Przy życiu utrzymywały go tylko kora, sosnowe igły, własny mocz i żelazna kondycja.

Czułem ból z powodu głodu, zacząłem mieć złudzenia. Odwróciłem się szybko z pytaniem: „Kto tu jest?”. I mógłbym przysiąc, że patrzy na mnie kostucha i śmieje się. Tego dnia zacząłem się modlić, żeby ktoś, kto mnie zna, dowiedział się, że zaginąłem.


„Usłyszałem, że ratownicy szukają mojego ciała”

Tym kimś okazała się jego mama, Susan LeMarque. Kiedy telefon Erica po raz kolejny nie odpowiedział, zaczęła się martwić na poważnie. „Wiedziałam, że stało się coś strasznego. Wyszłam na zewnątrz. Było czarno, jak smoła. Krzyczałam. Po prostu krzyczałam”.

Ojciec Erica i jego przyjaciel natychmiast ruszyli w góry. Potwierdzili tylko przypuszczenia: zaginął. „Czułam w ich głosach panikę i strach – wspomina Susan. – Po prostu płakałam i krzyczałam: Boże, opiekuj się nim, nieważne co, ale pozwól mu przeżyć”.

Właśnie mijał tydzień, odkąd Eric utknął w górach. Leżąc w śnieżnej jamie wydrążonej deską snowboardową, włączył radio w MP3. Usłyszał, że… trwają poszukiwania ciała amerykańskiego hokeisty. „Powiedziałem sobie: nieważne. Nawet jeśli będę miał się czołgać na rękach i kolanach, nie zamierzam się poddać. Nie ma opcji, że pozwolę swoim rodzicom się pochować” – mówi.

Czuł jednak, że zbliża się koniec. Chciał tylko spać. Spać… „Masz hipotermię. Umierasz” – powiedział sam do siebie.

W tym czasie jego mama modliła się z ręką na telefonie. Kiedy w końcu zadzwonił, usłyszała: „Jest nadzieja! Znaleźli coś i teraz wiedzą już, gdzie szukać!”.

Kiedy ratownicy układali Erica na noszach, w głowie miał jedną myśl. „Wrócę do każdej wartościowej relacji i sprawię, żeby znów nabrała znaczenia. Naprawię wszystko, co zostało zniszczone”.
Czytaj także: Baby w górach, czyli o ratowniczkach TOPR


Eric LeMarque: straciłem nogi. Dostałem życie

„Temperatura jego ciała wynosiła 30 stopni. Był poważnie odwodniony i stracił 18 kilogramów. Co gorsze, lekarze musieli amputować mu obie stopy” – wspomina Susan.

To te stopy, które zabrały mnie dookoła świata, które pomogły mi osiągnąć talenty i umiejętności, spełniać marzenia. Natychmiast je złapałem. Trzymałem tak długo, jak mogłem i płakałem – mówi Eric.

Tamtego dnia zaczął się modlić o siłę. „Pojechałem do kościoła na wózku inwalidzkim. Uklęknąłem. Zacząłem wychwalać Boga, poprosiłem, żeby przyszedł do mojego serca i tak się stało. To zmieniło moje życie – opowiada. – Do tej pory w takich warunkach ludzie żyli maksymalnie 2 dni. Ja przeżyłem 7 i to jest powód, dla którego jestem tutaj. Żyję, żeby chwalić Boga. Przeszedłem przemianę”.

Niedługo potem lekarze musieli amputować mu także łydki. Ale i to go nie złamało. 48-letni dziś Eric ma żonę, dwóch synów i… nadal śmiga na snowboardzie!

Jego historia zainspirowała twórców filmu „Siła przetrwania”.




Źródła: cbn.com, „Siła przetrwania” (reż. Scott Waugh, 2017), latimes.com

...

To sa przezycia ostateczne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 22:47, 02 Sty 2018    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
​Polacy w drodze do bazy pod K2. Przed nimi kluczowa część podróży
​Polacy w drodze do bazy pod K2. Przed nimi kluczowa część podróży

Dzisiaj, 2 stycznia (16:26)

Najprawdopodobniej już w środę członkowie polskiej zimowej wyprawy na K2 (8611 m n.p.m.) wyruszą z karawaną do bazy pod ostatnim niezdobytym o tej porze roku 8-tysięcznikiem. Za naszymi himalaistami pierwsze etapy podróży. W piątek wylecieli z Warszawy do Islamabadu, a już dzisiaj dotarli do miasta Askole. To ostatni przystanek przed rozpoczęciem trekkingu do bazy przez lodowiec Baltoro.
Nasi himalaiści przywitali Nowy Rok w Skardu
/FB/Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera /


Polacy dojechali do Askole około godz. 17:40 lokalnego czasu (13:40 czasu polskiego - przyp. red.). Podróż trudną trasą jeepami zajęła im około 7 godzin. Przejazd wydłużyła jedynie naprawa jednego mostu.

Wcześniejsze dwa dni nasi himalaiści spędzili w mieście Skardu. Tam przywitali Nowy Rok. Pobyt w Pakistanie rozpoczęli natomiast od sobotniego spotkania z lokalnymi mediami, przedstawicielami władz i środowiskiem wspinaczkowym w polskiej ambasadzie w Islamabadzie.
Polacy ruszają na K2. Wielicki: Jest wiele niewiadomych

Przed zespołem kierowanym przez Krzysztofa Wielickiego teraz najważniejsza część podróży - trekking do bazy pod K2. Wtorek to ostatnia okazja do przepakowania. Udało się uniknąć problemów organizacyjnych, więc jeśli pozwoli na to między innymi pogoda, karawana ze sprzętem i tragarzami już w środę wyruszy w drogę. Liczący około 100 kilometrów trekking przez lodowiec Baltoro zajmuje zwykle około 6-7 dni. W przypadku dobrych warunków, możliwe jest więc zrealizowanie planu maksimum, czyli dojście do bazy około 10 stycznia.

Zespół liczy w sumie 13 osób. To: Krzysztof Wielicki (kierownik), Janusz Gołąb (kierownik sportowy), Piotr Snopczyński (kierownik bazy), Adam Bielecki, Rafał Fronia, Marek Chmielarski, Artur Małek, Dariusz Załuski (operator filmowy), Marcin Kaczkan, Maciej Bedrejczuk, Piotr Tomala, Jarosław Botor (ratownik medyczny) oraz pochodzący z Rosji Denis Urubko, który od lutego 2015 roku ma polskie obywatelstwo.
Marcin Kaczkan, Jarosław Botor i Krzysztof Wielicki przed wyjazdem do Askole
/FB/Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera /

[Więcej zdjęć z wyprawy znajdziecie na profilu Polskiego Himalaizmu Zimowego na Facebooku!]

W akcji górskiej i zakładaniu obozów pośrednich pod szczytem K2 ma pomagać Polakom trzech pakistańskich tragarzy wysokogórskich (tzw. HAP-sów - od angielskiego high altitude porter - przyp. red.).

Położony w Karakorum drugi szczyt Ziemi to ostatni ośmiotysięcznik niezdobyty jeszcze o tej porze roku. Przebieg polskiej wyprawy na bieżąco będziemy relacjonować w Faktach RMF FM i na RMF24.pl. Najnowsze informacje znajdziecie także na twitterowych profilach naszych dziennikarzy: Bartka Styrny i Michała Rodaka.
Michał Rodak

....

Rzeczywiscie wyprawa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133518
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 0:25, 10 Sty 2018    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Polscy himalaiści budują bazę pod K2. "Powinno to potrwać 2 dni i akcja górska się rozpocznie"
Polscy himalaiści budują bazę pod K2. "Powinno to potrwać 2 dni i akcja górska się rozpocznie"

Dzisiaj, 9 stycznia (21:11)

Pod K2 (8611 m n.p.m.) w Karakorum dotarł we wtorek zespół polskich himalaistów, którzy pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego podejmą próbę pierwszego zimowego zdobycia tego 8-tysięcznika. Za nimi trwający 7 dni trekking w karawanie, która wyruszyła z Askole. "Teraz będą urządzać bazę. Potrwa to pewnie dwa dni i akcja górska się rozpocznie" - mówi w rozmowie z RMF FM Janusz Majer, kierownik programu Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera.
Marcin Kaczkan, Jarosław Botor i Krzysztof Wielicki przed wyjazdem do Askole
/FB/Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera /
jj

Więcej zdjęć z wyprawy znajdziecie na profilu Polskiego Himalaizmu Zimowego na Facebooku!

Rozmawiałem we wtorek z Krzysztofem Wielickim. Na razie razem z nimi dotarło około 40 procent sprzętu - to 50 z około 130 ładunków. Część z nich transportowały konie. Tragarze będą teraz dostarczać resztę wahadłowo. W ciągu dwóch dni wszystko powinno dotrzeć - wyjaśnia Majer. Wszystko jest dobrze. Jest trochę zimno i wieje. Pewnie dwa dni potrwa urządzanie bazy i akcja górska się rozpocznie. Najpierw muszą ustawić mesę i namioty do spania - dodaje.

Razem z Polakami pod K2 są pakistański kucharz, jego trzech pomocników oraz czterech tragarzy wysokogórskich (tzw. HAP-sów - od angielskiego high altitude porter - przyp. red.), którzy będą wspierać naszych himalaistów w zakładaniu kolejnych obozów na drodze na szczyt.

Pogoda powinna wkrótce pozwolić na pierwsze wyjście w górę. Mimo silnego wiatru u góry, na dole można będzie działać. Tak zwykle bywa. Już w najbliższych dniach będzie szansa wyjść - przewiduje szef PHZ.

W planowaniu kolejnych etapów wyprawy pomogą najświeższe informacje pogodowe. Źródeł prognoz jest parę. Mamy w kraju człowieka, który dobrze zna się na ich analizie i opracowaniu, a na miejscu także Rafała Fronię, który się tym pasjonuje. Myślę, że te prognozy, którymi dysponujemy, będą dobrze wykorzystane - podsumowuje Janusz Majer.
Długa droga do bazy

Uczestnicy polskiej zimowej wyprawy na K2 wylecieli do Pakistanu 29 grudnia. Po spotkaniu z lokalnymi mediami, przedstawicielami władz i środowiskiem wspinaczkowym w polskiej ambasadzie w Islamabadzie, ruszyli w dalszą podróż i kolejne dwa dni spędzili w Skardu. Stamtąd jeepami dotarli do Askole, skąd dzięki dobrej organizacji i sprzyjającej pogodzie 3 stycznia wyruszyli w kierunku bazy pod K2. Trekking przez lodowiec Baltoro to około 100 kilometrów. W karawanie transportującej sprzęt uczestniczyło ponad 100 tragarzy.

Pokonując kolejne etapy, z przystankami między innymi w Urdukas, Gore II i na Concordii, nasza wyprawa dotarła pod K2 w 7 dni, zgodnie z założonym planem.
Kilkunastu członków zespołu

Polski zespół liczy w sumie 13 osób. To: Krzysztof Wielicki (kierownik), Janusz Gołąb (kierownik sportowy), Piotr Snopczyński (kierownik bazy), Adam Bielecki, Rafał Fronia, Marek Chmielarski, Artur Małek, Dariusz Załuski (operator filmowy), Marcin Kaczkan, Maciej Bedrejczuk, Piotr Tomala, Jarosław Botor (ratownik medyczny) oraz pochodzący z Rosji Denis Urubko, który od lutego 2015 roku ma polskie obywatelstwo.

Położony w Karakorum drugi szczyt Ziemi to ostatni ośmiotysięcznik niezdobyty jeszcze o tej porze roku. Przebieg polskiej wyprawy na bieżąco będziemy relacjonować w Faktach RMF FM i na RMF24.pl. Najnowsze informacje znajdziecie także na twitterowych profilach naszych dziennikarzy: Bartka Styrny i Michała Rodaka.

...

To jest wyzwanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 3 z 8

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy