Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Sięgaj tam gdzie wzrok nie sięga !
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 16:34, 12 Sie 2015    Temat postu:

Polka zaginęła na Kaukazie. Wstrzymano poszukiwania
12 sierpnia 2015, 08:51
Wstrzymano poszukiwania Polki z Warszawy, która 31 lipca zaginęła podczas wspinaczki na Kazbek. W poszukiwaniach uczestniczyli ratownicy dwóch krajów.

Kobieta próbowała wspiąć się na Kazbek razem z partnerem, również Polakiem. Zeznał on, że w pewnym momencie stracił kobietę z oczu.

Jako pierwsi poszukiwania Polki rozpoczęli 1 sierpnia Gruzini. Z kolei rosyjscy ratownicy szukali 33-latki od 6 sierpnia. Zbadano wszystkie szczeliny lodowca po rosyjskiej stronie, jednak nie natrafiono na ślad polskiej turystki. Również działania Gruzinów zakończyły się niepowodzeniem.

Kazbek to góra leżąca na granicy Gruzji i Rosji o wysokości 5033,8 metrów. Położona jest we wschodniej części centralnego Kaukazu.

W 2006 r. na Kazbeku zginęli dwaj polscy alpiniści - Dariusz Sańko i Szymon Klimaszewski.

...

To nie sa Tatry.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 18:58, 17 Sie 2015    Temat postu:

Polscy alpiniści zaginęli w górach Kaukazu

Elbrus - Thinkstock

Trzej polscy alpiniści zaginęli w drodze na Elbrus - najwyższy szczyt Kaukazu. Jak dowiedział się reporter RMF FM, poszukiwania wspinaczy zawieszono ze względu na zapadający zmrok.

Do podobnie dramatycznej sytuacji doszło w ostatnich tygodniach w rejonie Kazbeku. 31 lipca zaginęła tam 33-letnia Polka z Warszawy. Kobiety nie odnaleziono.

Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu, a zarazem Rosji, znajduje się w zachodniej części głównego łańcucha tych gór, niedaleko granicy z Gruzją. Jego masyw wyróżnia się charakterystyczną sylwetką o dwóch kopulastych wierzchołkach, odległych od siebie o ok. 3 km: zachodnim (5642 m n.p.m.) oraz wschodnim (5621 m n.p.m).

Przez alpinistów przyjmujących inne granice Europy niż Międzynarodowa Unia Geograficzna i zdobywających Koronę Ziemi to Elbrus, a nie Mont Blanc, uważany jest za najwyższą górę Europy.

...

Kolejni. Takie powolanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:35, 18 Sie 2015    Temat postu:

Na Elbrusie znaleziono ciała trzech zaginionych Polaków
akt. 18 sierpnia 2015, 10:50
Na zachodnim zboczu Elbrusu znaleziono ciała trzech alpinistów - podała agencja TASS, dodając, że są to prawdopodobnie ciała polskich wspinaczy, o których zaginięciu w drodze na ten szczyt poinformowano poprzedniego dnia.

Rosyjska agencja powołała się na rzecznika regionalnego ośrodka Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Federacji Rosyjskiej na Północnym Kaukazie Kantemira Dawydowa.

- W wyniku oblotu śmigłowcem zachodniego zbocza Elbrusu na wysokości około 5400 metrów n.p.m. znaleziono ciała - prawdopodobnie - trzech polskich alpinistów. Podejmowana jest decyzja, w jaki sposób - naziemny czy powietrzny - zostaną one przetransportowane z góry - oświadczył Dawydow.

Ciała Polaków mają zostać przewiezione do miejscowości Tierskoł, a następnie przekazane odpowiednim służbom.

Poszukiwania grupy polskich turystów rozpoczęły się w niedzielę, gdy stracono z nimi kontakt.

Według moskiewskiej telewizji Life News, zaginęło wtedy czterech polskich turystów. Jednemu z nich udało się nawiązać łączność z rosyjskimi ratownikami i został przetransportowany helikopterem w bezpieczne miejsce.

Poszukiwania pozostałych w poniedziałek po południu zawieszono ze względu na złą pogodę. Wznowiono je dziś około 9:00.

W poniedziałek wieczorem na wysokości 5300 metrów n.p.m. ratownicy natrafili na plecak z paszportem jednego z trzech zaginionych wspinaczy.

Elbrus położony jest w zachodniej części głównego łańcucha Kaukazu, na terytorium Kabardo-Bałkarii, republiki wchodzącej w skład FR. Liczy 5642 m n.p.m. Jest najwyższym szczytem Rosji.

...

Niestety.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:09, 31 Sie 2015    Temat postu:

Słowaccy ratownicy odnaleźli ciało turystki. To Polka?
31 sierpnia 2015, 17:31
Słowaccy ratownicy górscy odnaleźli w ścianie Małej Kończystej w Tatrach Wysokich ciało turystki - to najprawdopodobniej 31-letnia turystka z Tarnowa. Kobieta wyszła na górską wspinaczkę w środę, dzień później kontakt z nią utracono.

Jak powiedział ratownik dyżurny TOPR Tomasz Wojciechowski, w środę kobieta poinformowała, że wyrusza na kilkudniową wyprawę wspinaczkową. Kiedy rodzina straciła z nią kontakt telefoniczny, zaczęto poszukiwania. Od soboty ratownicy TOPR z pokładu śmigłowca prowadzili poszukiwania w rejonie Rysów i Mięguszowieckich Szczytów. Do poszukiwań włączyli się słowaccy ratownicy, którzy odnaleźli ciało kobiety.

Mała Kończysta w słowackiej części Tatr Wysokich wznosi się na wysokość 2450 m n.p.m. To szczyt, na który prowadzi wiele dróg wspinaczkowych.

W Tatrach panują bardzo dobre warunki do uprawiania turystyki, jednak wybierając się w wysokie partie gór, w żlebach i miejscach zacienionych można napotkać niebezpieczne płaty śniegu. Silnie operujące w górach słońce jest często przyczyną odwodnień i zasłabnięć. Planując wysokogórską wyprawę należy mieć ze sobą zapas wody - przypominają ratownicy.

...

W Tatrach tez mozna zginac.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:01, 11 Paź 2015    Temat postu:

GOPR apeluje: idziecie w góry, ściągnijcie sobie aplikację Ratunek

GOPR apeluje: idziecie w góry, ściągnijcie sobie aplikację Ratunek - Albin Marciniak / Onet

Ratownicy GOPR apelują do turystów, aby wybierając się w góry, instalowali na swoich urządzeniach mobilnych aplikację Ratunek, dzięki której łatwo można wezwać pomoc i zlokalizować osobę w potrzebie. W ciągu roku działania aplikacji skorzystano z niej ponad 140 razy.

Michał Słaboń, naczelnik grupy krynickiej GOPR poinformował, że Ratunek to specjalna aplikacja na urządzenia mobilne, która w trakcie zgłoszenia wypadku przez osobę potrzebującą pomocy podaje jej precyzyjną lokalizację, nawet z dokładnością do 3 metrów. Wezwanie pomocy jest proste – należy nacisnąć trzy razy niebieski krzyż znajdujący się na środku ekranu, a połączenie ze służbami ratowniczymi nastąpi automatycznie.
REKLAMA


W trakcie wzywania pomocy aplikacja automatycznie wybiera zintegrowany z nią numer ratunkowy: w górach 601100300 lub nad wodą 601100100 i łączy się z właściwą służbą ratowniczą: w górach z Górskim Ochotniczym Pogotowiem Ratunkowym (GOPR) lub Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiem Ratunkowym (TOPR), a nad wodą z Wodnym Ochotniczym Pogotowiem Ratunkowym (WOPR) lub Mazurskim Ochotniczym Pogotowiem Ratunkowym (MOPR). Warunkiem przyjęcia zgłoszenia wypadku jest nawiązanie rozmowy z ratownikiem dyżurnym, który zapyta, co się stało i jakiej pomocy potrzeba.

Podczas rozmowy aplikacja automatycznie wysyła dokładną lokalizację GPS osoby wzywającej pomocy. - Dokładność tej lokalizacji to nawet 3 metry. To dla nasz kluczowa informacja, dzięki której jesteśmy w stanie dużo szybciej dotrzeć do poszkodowanego - podkreślił Słaboń.

Dlatego tak ważne jest – zaznaczył ratownik – żeby w momencie uruchamiania aplikacji na telefonie zadbać, aby była w nim włączona funkcja lokalizacji GPS. O konieczności jej uruchomienia przypomina specjalny komunikat pojawiający się na ekranie.

Przed wyruszeniem na szlak warto też wypełnić inną ważną część programu - Książeczkę Medyczną. Pozwala ona na umieszczenie najważniejszych informacji o aktualnym stanie zdrowia, które mogą być bardzo pomocne dla służb ratowniczych i medycznych w trakcie akcji ratunkowej. Są to np. data urodzenia, grupa krwi, dane o chorobach przewlekłych i przebytych, alergiach, a także zażywanych lekach. Osoby głuchonieme mogą zaznaczyć swoją niepełnosprawność. Książeczka umożliwia również podanie kontaktu do osoby, którą należy powiadomić w razie wypadku.

Aplikacja, działająca na najpopularniejszym w kraju systemie operacyjnym urządzeń mobilnych Android (od wersji 4.0) dostępna jest od ponad roku. Można ją bezpłatnie pobrać poprzez Google Play lub ze strony internetowej [link widoczny dla zalogowanych] Niedługo mają się pojawić wersje na inne systemy operacyjne: iOS i Windows Phone.

Zdaniem ratowników GOPR aplikacja jest nieoceniona do odnajdywania zaginionych turystów w trudnych warunkach pogodowych, gdy nie potrafią oni jednoznacznie określić swojego położenia.

Jako przykład podają akcję, która miała miejsce ostatniej zimy w okolicach schroniska na Hali Łabowskiej na Beskidzie Sądeckim. - W śnieżycy i zawiei w głębokim śniegu utknęła tam czwórka turystów. Wzywali oni pomocy przez telefon, ale nie potrafili określić dyżurnemu, gdzie się znajdują. Na szczęście jedna z osób miała w swoim telefonie aplikację Ratunek – po jej uruchomieniu od razu wiedzieliśmy, gdzie ich szukać. Wszystko dobrze się skończyło - relacjonował Słaboń.

...

MIEJCIE SWIADOMOSC ZE W GORACH W POLSCE MOZNA ZGINAC!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:59, 26 Paź 2015    Temat postu:

Tatrzańskie przewodnictwo ma już 140 lat
26 października 2015, 08:38
Na XVII wiek datuje się pierwsze wejścia na tatrzańskie szczyty, ale turystyka w najwyższych polskich górach na dużą skalę zaczęła rozwijać się dopiero w drugiej połowie XIX stulecia. Turyści poszukiwali górali, którzy mogli poprowadzić ich w nieznane góry.

- Kłusownicy, ale też i pasterze byli pierwszymi zdobywcami Tatr i najlepszymi ich znawcami, dlatego właśnie oni prowadzili pierwszych turystów w góry. Tajemnice Tatr były dobrze znane zakopiańskim góralom - powiedział przewodnik tatrzański, były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego Paweł Skawiński, który szkoli młodych adeptów przewodnictwa górskiego.

Pod koniec XVIII stulecia w celach badawczych po Tatrach wędrowali zagraniczni turyści - Bretończyk Baltazar Hacquet i Szkot Robert Townson prowadzeni przez góralskich kłusowników. Kilka lat później górale poprowadzili w Tatry Stanisława Staszica, uważanego za ojca polskiej turystyki górskiej.

Początkowo prowadzenie turystów było dla kłusowników okazjonalnym zarobkiem, a z czasem, kiedy pod koniec XIX wieku turystów było coraz więcej, przewodnictwo stało się dla nich głównym źródłem dochodu. Wówczas kłusownicy porzucali swój pierwotny fach i stawali się gorliwymi obrońcami przyrody - taką pozytywną przemianę przeszło wielu górali, gdyż zaczęli sobie oni zdawać sprawę z konieczności ochrony przyrody, dla której przyjeżdżają tu turyści.

- Już w XIX wieku przewodnictwo tatrzańskie funkcjonowało całkiem dobrze, choć był to zawód w żaden sposób nieuregulowany aż do 1875 r., kiedy Towarzystwo Tatrzańskie usankcjonowało ten zawód - opowiadał Skawiński.

Wiosną 1875 r. sekretarz Towarzystwa Tatrzańskiego prof. Leopold Świerz wydał znanym sobie przewodnikom z Zakopanego książeczki z wykazem miejsc, do których mogą prowadzić turystów. Ta książeczka zawierała również cennik usług.

W 1877 r. opublikowano spis osiemnastu przewodników, sklasyfikowanych według posiadanego przez nich doświadczenia i wyróżniono trzy klasy przewodnickie - ten podział funkcjonuje do dzisiaj. Wśród przewodników z najwyższymi kwalifikacjami znaleźli się wówczas zakopiańczycy: Jędrzej Wala starszy, Szymon Tatar, Maciej Sieczka, Wojciech Roj i Jędrzej Wala młodszy. Później do tego elitarnego grona dołączył legendarny Klemens Bachleda nazwany "królem przewodników tatrzańskich". Bachleda zginął podczas akcji ratunkowej w 1910 r. w ścianie Małego Jaworowego szczytu.

Początkowo turyści prowadzeni przez przewodników odwiedzali głównie doliny reglowe, Morskie Oko i Kalatówki. Duży wpływ na propagowanie tatrzańskiej turystyki wywarł lekarz z Warszawy Tytus Chałubiński, który zalecał pobyt w górach swoim pacjentom jako terapię.

Botanik, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Józef Rostafiński opublikował w 1883 r. w Krakowie broszurę, w której napisał: "Z chwilą zaś, gdy się wchodzi w górę, Zakopianin staje się nieoszacowanym skarbem i żaden alpejski przewodnik () nie może z nim współzawodniczyć ani pod względem wytrwałości, chętnej pomocy, ani niezrównanego humoru. Lepszej, troskliwszej i wyrozumialszej opieki dla kobiet nawet, nawet przeciętnie, nigdzie w alpejskim świecie nie znajdziesz".

W 1887 r. lista przewodników tatrzańskich liczyła już 60 osób. Przewodnicy zaczęli otrzymywać owalne mosiężne odznaki z wybitymi dwiema szarotkami z inskrypcją: "Przewodnik tatrzański" oraz z wybitym numerem i oznaczeniem posiadanej klasy. Takie odznaki do dziś popularnie nazywa się blachami przewodnickimi.

Aż do 1937 r. przewodnikami tatrzańskimi byli wyłącznie górale. W tym roku egzamin przewodnicki zdał wybitny taternik Stanisław Motyka. W okresie drugiej wojny światowej wielu przewodników działało jako kurierzy tatrzańscy biorący udział w przeprowadzaniu ludzi na szlaku Kraków - Budapeszt, zajmowali się przekazywaniem meldunków i pieniędzy. Przewodnicy brali też udział w walce z okupantem jako żołnierze Armii Krajowej i w oddziałach Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie Europy.

Po wojnie w 1948 r. wznowiono kursy przewodnickie, a na jednym z nich uprawnienia zdobyła pierwsza w historii kobieta w tym fachu - Zofia Radwańska - Paryska.

Obecnie uprawnienia do prowadzenia wycieczek w Tatrach posiada około 200 osób. Na przestrzeni 140 lat zostało wydanych ponad 800 blach przewodnickich.

- Przewodnik górski 140 lat temu prowadził turystów w teren niemal dziki, bez map bez oznaczeń. Obecnie przewodnik prowadząc turystów po Tatrach ma dwojaką funkcję - zapewnia bezpieczeństwo, ale i odgrywa ważną rolę edukacyjną. Musi ciekawie opowiadać o przyrodzie, dziedzictwie kulturowym oraz uczyć szacunku do gór - zakończył Skawiński.

Z okazji jubileuszu funkcjonowania przewodnictwa w Tatrach, w październiku w zakopiańskim Parku Miejskim im. marszałka Piłsudskiego można oglądać wystawę poświęconą tej organizacji.

...

General Zaruski jest tu symbolem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 12:46, 04 Gru 2015    Temat postu:

W Tatrach Słowackich zginął Józef Michalec
4 grudnia 2015, 11:13
Nie żyje 62-letni Józef Michalec. Doświadczony ratownik TOPR zginął w Tatrach Słowackich - informuje portal 24tp.pl.

Do wypadku doszło w rejonie Dolince Rumanowej w słowackiej części Tatr Wysokich. Józef Michalec, który pracował jako przewodnik górski, wspinał się z innym mężczyzną, gdy spadła na nich lawina.

Towarzysz 62-latka zdołał wezwać pomoc. Ratownicy wyciągnęli go ze śniegu. Znaleźli również Michalca, ale nie udało się uratować mu życia.

Jak 24tp.pl, Michalec pochodził z Beskidu Żywieckiego, ale całe swoje życie związał z Tatrami. Przez wiele lat - po szkole oficerskiej - pracował w ośrodku wojskowym w Kościelisku.

- Zdobywał szczyty w wielu masywach górskich na świecie. Można powiedzieć, że w górach był perfekcjonistą. Niestety w górach nie można przewidzieć wszystkiego - powiedział Apoloniusz Rawa z portalu 24tp.pl.

W Tatrach obowiązuje obecnie drugi stopień zagrożenia lawinowego.

...

Nie tylko Himalaje sa grozne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 22:22, 17 Gru 2015    Temat postu:

Wrocław: wystawa fotografii autorstwa Wandy Rutkiewicz

Centrum Wrocławia - Shutterstock

Wystawę zdjęć autorstwa Wandy Rutkiewicz, jednej z najwybitniejszych polskich himalaistek, można od dziśobejrzeć w Dolnośląskim Centrum Fotografii "Domek Romański" we Wrocławiu.

Ekspozycja obejmuje łącznie 46 fotografii wykonanych przez polską himalaistkę. To czarno-białe zdjęcia przedstawiające najwyższe szczyty świata m.in. Mount Everest, K2, Gasherbrum, Cho Oyu, Annapurnę, Makalu.
REKLAMA


Jak podkreślił kurator wystawy Jan Bortkiewicz, Rutkiewicz fotografowała góry stojąc z nimi "twarzą w twarz", na wysokości kilku tysięcy metrów.

- Mimo skrajnie trudnych warunków, powstały fotografie na wysokim poziomie artystycznym, które ujmują surowym pięknem i precyzją kadru. Jest to unikalna okazja, by spojrzeć na góry oczami Wandy Rutkiewicz - dodał Bortkiewicz.

Wanda Rutkiewicz urodziła się 4 lutego 1943 r. w Płungianach na Litwie. Po wojnie wraz z rodzicami i rodzeństwem zamieszkała w Łańcucie, a później we Wrocławiu. Później przeniosła się do Warszawy, podjęła pracę w Instytucie Maszyn Matematycznych.

Swoją przygodę z górami zaczynała w Tatrach, wspinając się na wielu bardzo trudnych trasach.

Rutkiewicz, jako pierwsza z polskich alpinistów zdobyła Mount Everest i K2. Na K2 wspięła się jako pierwsza kobieta. Zamierzała zdobyć Koronę Himalajów - czternaście szczytów przekraczających 8 tys. metrów n.p.m. - zdążyła jednak zdobyć osiem z nich. Zginęła 13 maja 1992 roku w drodze na trzeci co do wielkości szczyt Ziemi, Kanczendzonga 8586 metrów n.p.m. w Himalajach. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.

Wystawę zdjęć wybitnej himalaistki można będzie oglądać do 6 lutego.

...

Wazna postac.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 16:02, 23 Gru 2015    Temat postu:

Patagonian Expedition Race. Polacy podejmują wyzwanie w jednym z najtrudniejszych biegów świata
23 grudnia 2015, 13:42
• To jeden z najtrudniejszych wyścigów świata
• Jego trasę śmiałkowie muszą pokonać w dziesięć dni
• Na ekstremalną wyprawę do Chile Polacy pojadą po raz pierwszy

Rafał, Paweł, Krystian i Agnieszka do ekstremalnego wyzwania przygotowują się od kilkunastu miesięcy. Jeżdżą na rowerze, pływają kajakami, wspinają się i biegają. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że jeśli jeżdżą na rowerach, to przy złej pogodzie, jeśli pływają kajakami - to zwykle pod prąd, a jeśli biegają, to kilkadziesiąt kilometrów dziennie.

Urozmaicone treningi mają ich przygotować do 12. edycji wyścigu Patagonian Expedition Race, uznawanego za jeden z najtrudniejszych na świecie. Podczas zawodów będą musieli pokonać kilkaset kilometrów w dziesięć dni. Na razie bliższych detali co do przebiegu trasy nie znają, szczegółowe informacje organizatorzy przekażą im dopiero 24 godziny przed startem. Rafał, który jest kapitanem polskiej drużyny i byłym żołnierzem Jednostki Wojskowej GROM, przyznaje, że w czasie Patagonian Expedition Race są pewni tylko jednego - silnego wiatru.

Polska ekipa jako Spirit of Poland rozpocznie wyzwanie w połowie lutego.Ta wietrzna kraina leży w Ameryce Południowej, pomiędzy oceanami Atlantyckim a Spokojnym, na terenie Chile oraz Argentyny. Krajobraz Patagonii jest zdominowany przez Andy, lodowce, jeziora, wyspy i rzeki, które, płynąc przez wyżyny, uformowały głębokie wąwozy. - Klimat Patagonii najlepiej opisać jednym słowem, jest on po prostu nieprzewidywalny. Pogoda potrafi się zmienić z letniej na zimową w ciągu kilku godzin. Zdarzają się także ulewne deszcze. Jedyna stała to bardzo silny wiatr - przyznaje Rafał.

Do Chile pojechał kilka miesięcy temu, by sprawdzić teren, w którym odbywają się zawody. Najcieplejsze miesiące to grudzień, styczeń i luty, a najzimniejsze - czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień. - Charakterystyczne dla Patagonii są także lasy, które rosną na zboczach gór. W czasie mojej wyprawy bardzo dużo chodziłem po lasach i nigdy, ani razu, nie trafiłem na miejsce zbliżone wyglądem do poprzedniego - mówi kapitan polskiego zespołu. Zaznacza przy tym, że podczas rekonesansu wybierał najtrudniejsze szlaki albo miejsca zupełnie dzikie. - Te turystyczne są bardzo przyjemne, ale te dzikie to już całkiem inna bajka - dodaje ze śmiechem.

Co ciekawe, przemierzając chilijskie bezdroża, można praktycznie nie dotknąć stopą ziemi. Trzeba wspinać się na powalone drzewa, których gałęzie się plączą, tworząc dziwne konstrukcje. - Patagonia jest krainą tak bardzo niepoznaną, że niektóre z terenów nie mają jeszcze ustalonych nazw. Organizatorzy wyścigu muszą je więc wymyślać sami, by umieścić napisy na mapie trasy - uzupełnia były operator GROM-u.

Spirit of Poland

- W GROM-ie służyłem od 1998 roku, a wcześniej pracowałem w Nadwiślańskich Jednostkach Wojskowych w batalionie antyterrorystycznym. Selekcję zaliczyłem za pierwszym razem - mówi Rafał. Ma 43 lata. Długo służył w zespole bojowym, walczył w Iraku i Afganistanie. W ostatnim czasie zajmował się szkoleniem kolegów z jednostki, a specjalizował w skokach spadochronowych. Wykonał ich przeszło 2 tys. Jest także jednym z pierwszych żołnierzy w naszej armii, którzy desantowali się z aparaturą tlenową z wysokości 10 tys. m.

- GROM to była moja pasja. Nie żałuję ani jednego dnia. Każdy był nowym wyzwaniem, nie było dwóch podobnych przeżyć - wspomina. Dodaje także, że ze służby odszedł ze względów osobistych - chciał więcej czasu spędzać z rodziną.

Sportem interesował się od zawsze. Najpierw trenował kulturystykę, potem uprawiał triathlon. Startował także w zawodach typu Half Ironman, wielu maratonach, zdobył szczyt Mont Blanc. O wyścigu rozgrywanym w Patagonii słyszał już kilka lat temu, ale ze względu na obowiązki służbowe nie mógł w nim uczestniczyć. Gdy zdjął mundur specjalsa i znalazł spokojniejszą pracę, postanowił wrócić do swoich wcześniejszych marzeń o ekstremalnym rajdzie po Patagonii.

Zawody odbywające się w Chile są konkurencją drużynową. Do rywalizacji stają zespoły czteroosobowe (trzech mężczyzn i kobieta lub trzy kobiety i jeden mężczyzna), dlatego Rafał musiał jak najszybciej skompletować team. Postawił na ludzi, których dobrze zna. W drużynie znaleźli się byli operatorzy GROM-u, ratownik górski oraz pracownik wojska.

Pomysłem w pierwszej kolejności zainspirował "Navala", byłego operatora jednostki. - Byliśmy w jednym zespole bojowym. Wiedziałem, że nie trzeba go ciągnąć za rękę do sportu. W Patagonii prawdopodobnie będziemy przekraczali granice swoich możliwości, a z nim robiliśmy to już wielokrotnie - dodaje Rafał. „Naval” z GROM-em był związany przez 15 lat. Większość czasu spędził na misjach. Napisał też książkę "Przetrwać Belize", o szkoleniu w dżungli. Jest organizatorem kilku wypraw trekkingowych w rejonie Annapurny w Himalajach.

Ze środowiska specjalsów wywodzi się także Krystian. Jest czynnym ratownikiem Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego oraz miłośnikiem ultramataronów i biegania po górach. Z trzema facetami do Chile już za niespełna dwa miesiące wyruszy także kobieta. Agnieszka jest pracownikiem wojska, ma 30 lat. - To wielokrotna mistrzyni Wojska Polskiego w biegach na orientację. Jest twarda, nie boi się ani zimna, ani deszczu. Ma mocny charakter i pogodne usposobienie. Stanowi świetne uzupełnienie naszego zespołu - zapewniają koledzy. To właśnie o nią panowie martwią się najbardziej. - Najpóźniej 48 godzin przed startem mogę wymienić jednego z zawodników z mojej drużyny. Ale najgorszy scenariusz to szukanie zastępstwa właśnie dla Agnieszki. Trudno byłoby znaleźć drugą taką zdeterminowaną babkę - przyznaje Rafał.

Piekielnie wyzwanie

Patagonian Expedition Race 2016 jest jeszcze wielką tajemnicą. Zgodnie z regulaminem szczegółowe informacje na temat długości i przebiegu trasy zawodnicy dostają nie wcześniej niż dobę przed startem. Oznacza to, że do tego czasu nie wiedzą, ile kilometrów będą musieli pokonać, jak zaplanować siły i jakie zabrać jedzenie.

Wyścig w Chile jest organizowany z przerwami od 2004 roku. Biorą w nim udział drużyny z całego świata. Sportowcy uznają go za piekielnie trudny, ze względu na skomplikowaną trasę, morderczy dystans, niecodzienne ukształtowanie terenu i niepewność pogody. Choć zawody odbywają się latem, to zdarza się, że uczestnicy część trasy pokonują w słońcu, a część w śniegu. Na trasie są góry, lasy, tereny piaszczyste, fiordy, jeziora, rzeki i grzęzawiska. W takich warunkach ścigają się tylko najlepsi. - Często są to sportowcy, ludzie zakręceni na punkcie dyscyplin ekstremalnych, byli żołnierze, operatorzy wojsk specjalnych - wyjaśnia Rafał. Zespoły, które walczą o najwyższe miejsca, przez pierwsze trzy dni działają po 20 godzin na dobę. Ale nie wszyscy docierają na metę. W 2013 roku wyścig skończyło jedynie 30 proc. drużyn.

Najkrótsza dotychczas trasa wynosiła ponad 500 km, najdłuższa 1100 km. Część drogi zawodnicy muszą pokonać pieszo, część rowerem, część kajakiem. To, ile kilometrów trzeba będzie biec czy jechać rowerem, zależy od organizatorów wyścigu, to oni określają długość poszczególnych odcinków. Wyznaczają na trasie także kilkanaście różnych punktów, na których muszą meldować się zawodnicy. Ci zaś podczas całego wyścigu mogą posługiwać się jedynie kompasem, zabronione jest używanie GPS-u. Można z niego skorzystać tylko w sytuacjach alarmowych, gdy trzeba wezwać pomoc. W innym wypadku jest to równoznaczne z dyskwalifikacją z zawodów.

Do tej pory w zawodach uczestniczyli m.in. Amerykanie, Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, Kanadyjczycy, Szwajcarzy, Turcy, Urugwajczycy, Argentyńczycy oraz Brytyjczycy. I to właśnie ci ostatni wygrywali te zawody cztery razy z rzędu. Co ciekawe, nagrodą po ekstremalnym wysiłku jest zimne piwo i satysfakcja. „W wyścigu w południowej Patagonii nie było nigdy drużyny z Polski. Startowali już np. Rosjanie i Czesi, a Polaków brakowało. Przeglądając w internecie stronę organizatora, zwróciłem uwagę na to, że pośród kilkunastu flag uczestników nie było tej polskiej. Chciałbym, aby już niedługo pojawił się tam biało-czerwony symbol. To jedna z mich głównych motywacji”, przyznaje Rafał. I dodaje, że wierzy w swój zespół, doświadczenie ludzi i mocne charaktery. „Tanio skóry nie sprzedamy”, zapowiada.

Zespół Spirit of Poland trenuje od roku. Treningi podzielili na trzy etapy: wytrzymałościowy, szybkościowy i regeneracyjny. Przygotowywali się głównie w pojedynkę. - Każdy z nas ma swoje zobowiązania zawodowe i rodzinne. Ustalenie wspólnych ćwiczeń było wielkim wyzwaniem. Ale właśnie dlatego wybrałem do składu tych ludzi. Wiedziałem, że z pełną odpowiedzialnością podejdą do zadania i będą się przygotowywać sami - opisuje kapitan zespołu. Sam trenował do zawodów triathlonowych, Krystian wystartował w ultramaratonie, a Agnieszka w biegach na orientację.

Kilka miesięcy przed zawodami rozpoczęli wspólne treningi. Niedawno przejechali około 200 km na rowerze. Jeżdżą głównie pod Warszawą i trenują na stołecznej Agrykoli oraz w Puszczy Kampinoskiej. Korzystają z rowerów górskich MTB, które zostały odpowiednio dopasowane do ciała każdego z zawodników.

Najwięcej trudności sprawia zawodnikom przygotowanie do etapu kajakowego. - W GROM-ie nigdy nie płynąłem kajakiem! - wyjaśnia jeden z uczestników wyścigu. Szkolenie rozpoczęli od zajęć w Jeziorze Dziekanowskim pod Warszawą. Później przenieśli się na Kanał Żerański. Fachowego wsparcia udziela żołnierzom trenerka z klubu sportowego Spójnia. - Początki były frustrujące. Nie mogliśmy się zgrać w dwuosobowych zespołach. Pływaliśmy od lewego do prawego brzegu - opowiada zawodnik. Byli operatorzy wyjaśniają, że stosują technikę wiosłowania przeznaczoną dla długodystansowców. - Mimo że musimy pokonać kilka lub kilkanaście kilometrów w kajaku, to nie jest to spokojny rejs. Trzeba wiosłować szybko, a płynie się czasami pod prąd - mówi Rafał.

Byli gromowcy przyznają, że po takim treningu bolą przede wszystkim nogi, a nie, jak można by przypuszczać, ręce. - Dzieje się tak dlatego, że gdy wkładamy wiosło do wody, to równocześnie nogą popychamy kajak do przodu. Tam w środku są podnóżki, o które opieramy stopy. Mięśnie pracują non stop - mówi zawodnik. Najtrudniej płynąć pod prąd. W trakcie jednego z takich "wodnych" treningów, płynąc pod wiatr, kilometr pokonali w 20 minut. - To pokazuje, jak może być ciężko, kiedy np. będziemy musieli przepłynąć cieśninę Magellana - mówi kapitan.

Pływanie kajakiem to jednak nie wszystko. Drużyna spotyka się także na basenie, gdzie się przygotowuje z zajęć ratowniczych. Zawodnicy ćwiczą procedury ratunkowe na wypadek wywrócenia kajaków. Ostatnie treningi z wiosłowania Spirit of Poland odbędą na Bałtyku.

Dobry plan

Do Patagonii ekipa z Polski zabiera rowery, wiosła, kamizelki, kombinezony, systemy holownicze, sprzęt trekkingowy i osobisty do wspinaczki, a także jedzenie na dziesięć dni - batony energetyczne czy posiłki liofilizowane. Jedynie kajaki dostają od organizatora. Spirit biorą ze sobą także odzież goreteksową i wygodne, wodoodporne buty.

Czy się czegoś obawiają? - To ekscytująca sprawa i nie możemy się doczekać wyjazdu - mówią. Ale kapitan drużyny przyznaje, że najbardziej obawia się kontuzji. - Niedyspozycja jednego z zawodników oznacza dyskwalifikację drużyny - wyjaśnia. Zgodnie z zasadami zawodnicy nie mogą się rozdzielać na więcej niż 100 m. - Nie będziemy dopuszczać do takich różnic. Musimy trzymać się razem. Jak się idzie po pustkowiu, to bardzo łatwo stracić orientację i się zgubić - mówią zawodnicy.

Najważniejsze jest dobre planowanie. Gdy już poznają szczegóły trasy, będą musieli przewidzieć liczbę przystanków na posiłki i odpoczynek.

Z Polski do Chile drużyna Spirit of Poland wystartuje 10 lutego. Trzy dni później będzie rejestracja uczestników. Potem wszyscy śmiałkowie spotkają się jeszcze na sprawdzianie z technik wspinaczkowych i kajakowych. Będą musieli udowodnić organizatorom, że są dobrze przygotowani, a poziom ich umiejętności gwarantuje bezpieczne przeprowadzenie zawodów. 15 lutego, punktualnie o 15, wszyscy otrzymają mapę z wyznaczoną trasą. Start odbędzie się dzień później, czyli 16 lutego, tuż przed zachodem słońca.

Ewa Korsak, Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"

...

Swiat ekstremalnych wyzwan.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:56, 03 Sty 2016    Temat postu:

Tragiczna seria w Tatrach trwa: zginął wspinacz w Dolinie Młynickiej

Tatry w zimie - Thinkstock

Kolejny tragedia w Tatrach. Jak podaje RMF FM, po słowackiej stronie gór kolejny raz doszło do wypadku. Jeden z trójki taterników, wracających ze wspinaczki na Przedniej Baszcie, poślizgnął się i spadając uderzył głową o zlodowaciałe skały. Mężczyzna zmarł na miejscu - informuje RMF FM. Od świąt, w Tatrach zginęło łącznie już aż 14 osób.

Jak ustalił TOPR, taternicy podczas swojej wędrówki nie byli już związani liną, co na pewno przyczyniło się do tragicznego wypadku. Podczas akcji ratownicy musieli również wyciągać z trudnego terenu jednego z dwóch towarzyszy, którym udało się przeżyć.

Dziś po południu ratownicy TOPR polecieli śmigłowcem po kobietę, która poślizgnęła się w rejonie Przełęczy Krzyżne i spadła co najmniej kilkadziesiąt metrów po zlodowaciałym śniegu. Niestety nie udało się jej uratować.

Śmiertelny wypadek w Tatrach słowackich

Rano media obiegła informacja o śmiertelnym wypadku w Tatrach słowackich. 22-letni skialpinista zginął w rejonie Salatyńskiego Wierchu w Zachodnich Tatrach. O zaginięciu służby ratunkowe poinformował wczoraj wieczorem ojciec mężczyzny.

Po dwóch godzinach ratownicy odnaleźli skialpinistę, niestety bez oznak życia. Ciało znaleziono w żlebie Salatyńskiego Wierchu - informuje Horská záchranná služba (HZS). Wczoraj zginął też inny słowacki turysta, który pośliznął się i zjechał poniżej Buli pod Rysami. Mimo reanimacji, nie udało się go uratować.

Wczoraj do groźnych wypadków doszło też na Kasprowym Wierchu i Jarząbczym Wierchu. Tam także turyści pośliznęli się na oblodzonym szlaku i spadli. Obaj są potłuczeni, ale ich życiu nic nie zagraża.

Interwencje w Sylwestra

Ratownicy TOPR kilka razy interweniowali też w sylwestrową noc. Przewieźli do szpitala dwie osoby, które nie mając raków, próbowały zejść z Przełęczy Liliowe. Turyści poślizgnęli się, co skończyło się kilkusetmetrowym zjazdem po zlodowaciałym śniegu.

Najbardziej dramatyczny przebieg miała akcja zakończona w czwartek, którą prowadzono na Kazalnicy. Po 13 godzinach ratownikom TOPR wspieranym przez słowacki śmigłowiec udało się przetransportować turystę, który po spadku z dużej wysokości zawisł na linie nad przepaścią. Niestety mężczyzna zmarł po przewiezieniu do szpitala.

Czarna seria wypadków w Tatrach

Trudne warunki sprawiają, że niemal każdej doby w górach dochodzi do tragedii. W ciągu ostatnich kilku dni na Orlej Perci w polskiej części Tatr zginęły dwie kobiety. Słowacka Horska Służba poinformowała o kolejnych czterech ofiarach śmiertelnych. Czarna seria zaczęła się w święta Bożego Narodzenia, od śmiertelnego wypadku w rejonie Świnicy.

Niestety, mimo apeli ratowników TOPR i ostrzeżeń o bardzo złych warunkach, w strefie wysokogórskiej wciąż jest sporo turystów. We wtorek kobieta zginęła w Żlebie Kulczyńskiego na Orlej Perci, a w środę zginęła kolejna turystka na Kozim Wierchu.

Kolejne tragedie rozegrały się w słowackich Tatrach. Łącznie zginęło czterech taterników, trzech ze Słowacji i jeden z Czech. Do pierwszego z wypadków doszło pod Pośrednią Granią w dolinie Małej Zimnej Wody, drugi miał miejsce w rejonie Doliny Rówienki.

Tak fatalnej statystyki - jeśli chodzi o wypadki śmiertelne w Tatrach - nie było od bardzo dawna. TOPR ostrzega i apeluje. W Tatrach warunki są ekstremalnie trudne i niebezpieczne. Nawet posiadanie specjalistycznego sprzętu nie daje gwarancji na bezpieczne poruszanie się po wielu szlakach.

Od świąt po obu stronach granicy zginęło już 14 osób.

...

Nie tylko w Himalajach mozna zginac.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:40, 26 Lut 2016    Temat postu:

Altitude Pakistan, Alex Txikon
Góra Nanga Parbat po raz pierwszy zdobyta zimą!
Nanga Parbat - istock

Jesteśmy świadkami historycznego momentu w dziejach himalaizmu! O godzinie 15:35 czasu pakistańskiego nadeszło potwierdzenie pierwszego zimowego wejścia na szczyt Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). Teraz jedynym niezdobytym ośmiotysięcznikiem pozostaje K2.

Informację o zdobyciu góry przez Alexa Txikona, Alego Sadparę, Simone Moro potwierdziła Igone Fernandez, menedżerka Alexa Txikona, obserwująca atak szczytowy z bazy Diamir przez lornetkę. Czwarty członek zespołu, Tamara Lunger, wycofała się tuż przed szczytem.
REKLAMA

Obserwuj
Alex Txikon
‏@AlexTxikon

#Txikon #Sadpara @morosimone
#NangaParbat2016 #Winter TONTORREAN! ¡CUMBRE! SUMMIT!
#Lunger stops some meters below



Zobacz zdjęcia »




Nanga Parbat atakowało już wiele wypraw, ale żadnej nie udało się dotrzeć na szczyt. Do tej pory najbliżej sukcesu byli w 1997 roku Polacy, ale na około 250 metrów przed wierzchołkiem Zbigniew Trzmiel musiał zawrócić.

W piątek międzynarodowej wyprawie sprzyjała pogoda. Najważniejsze, że było bezwietrznie.

Kilka tygodni temu nieudany atak na Nanga Parbat przeprowadzili polscy himalaiści Adam Bielecki i Jacek Czech.

Dla Simone Moro to już czwarty ośmiotysięcznik zdobyty zimą natomiast Ali Sadpara jest od tej chwili pierwszym Pakistańczykiem, a Alex Txikon pierwszym Hiszpanem, którzy dokonali zimowego wejścia na taką wysokość.

Pierwsza próba zimowego wejścia na Nanga Parbat miała miejsce na przełomie lat 1988/89. Górę próbowano zdobywać zimą rekordowe 31 razy. Z tego aż 6 razy podejmował wyzwanie Tomasz Mackiewicz "Czapkins". Jedyną "zimową ofiarą" góry jest Joel Wischnewski, francuski wspinacz, który zginął podczas samotnej próby w roku 2013.

...

Brawo! To sa wyzwania!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:46, 24 Mar 2016    Temat postu:

Ewa Berbeka: wierzę, że spotkam go po śmierci
Joanna Bąk
Dziennikarka Onetu
Ewa Berbeka z synem - fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta

- W momencie, gdy umierał Maciek czułam się niesamowicie źle. Psychicznie i fizycznie byłam wrakiem. Spokojnie zasnęłam dopiero po odmówieniu koronki - mówi w rozmowie z Onetem Ewa Berbeka żona wybitnego himalaisty Macieja Berbeki. Czas, który przeżywa teraz nazywa "czekaniem". - To spotkanie z nim tam po drugiej stronie - to będzie nagroda i to jest dla mnie teraz najważniejsze. Z każdym dniem czekam na nie bardziej - dodaje.

Jaką trzeba być kobietą, żeby być w związku z himalaistą?
REKLAMA
REKLAMA


Trzeba bardzo cenić to, co ta druga osoba robi i jeśli się to akceptuje, to jest najważniejsze. Trzeba też się wzajemnie cenić i cieszyć ze szczęścia drugiej osoby tak samo jak ze swojego.

Czytając pani książkę zrozumiałam, że prawdziwa miłość to taka, która daje wolność. Nigdy nie zabroniła pani mężowi wyjazdu w góry?

Nigdy nie powiedziałam mu "nie jedź". Nie miałam takiego prawa. Podejrzewałam też, że mógłby mnie nie posłuchać (uśmiech).

A co było najgorsze w czekaniu?

Nie miałam czasu się zastanawiać, co jest najgorsze. Zawsze miałam mnóstwo na głowie. Czwórka dzieci pod jednym dachem to niezły młyn. Nie wiedziałam, kiedy mijał mi dzień i przez to te tygodnie, a czasem miesiące, które wydawały się wiecznością, przelatywały. Od samego początku wiedziałam, że muszę wziąć się do roboty i to mnie trzymało. Potem wracał Maciek i wszystko wracało do normalności.

Teraz relacja z wypraw odbywa się na bieżąco.

Jak ja sobie porównuję sytuację sprzed 30 lat i tą teraz to faktycznie. Kiedyś zostając w Zakopanem wraz z innymi żonami himalaistów, nie miałyśmy żadnych informacji. Trzymałyśmy się razem. Wspólnie się modliłyśmy i liczyłyśmy, że oni są tam razem i dadzą sobie radę. Teraz wszystko się zmieniło. Relacja z wypraw prowadzona jest na bieżąco. Nie wiem, co jest lepsze. Widzę, że sama temu postępowi czasu uległam. Podczas wyprawy na Broad Peak co wieczór patrzyłam na zdjęcia i na to, co Tomek napisał, jak im minął dzień.

Myślę, że będąc w kontakcie z drugą osobą, w jakiś sposób przekazuje się emocje. Po co ta osoba ma mieć nasze problemy na głowie, po co mnie mają męczyć ich problemy? W takiej sytuacji łatwo o bycie złym doradcą. Nie chciałam mieć wpływu na ich decyzję. Ja chyba wolę moją sytuację sprzed lat. Mimo że listy przychodziły zazwyczaj, gdy Maciek był już w domu. To miało swój urok.

Himalaiści często mówią, że na granicy śmierci towarzyszy im Anioł Stróż. Mają halucynacje i zdarza im się rozmawiać ze swoim "towarzyszem". Niektórzy zawdzięczają im życie. Pani mąż też musiał mieć swojego podczas pierwszej wyprawy na Broad Peak.

Tak, na pewno go miał wtedy obok siebie. W ogóle o tamtym Broad Peaku mało mówił. Był tylko rozżalony całą sytuacją, która wyniknęła. Był pewny, że stanął na szczycie. On tę informację przyjął z pokorą, ale po długiej analizie. Sprawdzał, gdzie był i gdzie doszedł. Nigdy nie opowiadał mi jednak co tam przeżywał.

Chciał rozliczyć się z górą i dlatego zgodził się pojechać ponownie?

Myślę, że tak. Ten Broad Peak siedział w jego głowie. Ja też martwiłam się bardziej niż zwykle. Może dlatego, że to była jego pierwsza wyprawa od 20 lat.

Da się przyzwyczaić do strachu?

Nie da się. To niemożliwe. Da się natomiast ograniczyć go na tyle, żeby nie popaść w całkowitą bezradność.

Tamtego dnia, o tej godzinie, o której prawdopodobnie zmarł Maciej, przebudziła się pani…

I odmawiałam koronkę.

To się czuje?

Jest coś takiego. Każde wyjście w góry jest ryzykowne. Pamiętam nawet, jak Maciek z moją przyjaciółką Zosią dostali mandat za zboczenie ze szlaku w pobliżu Giewontu. I nie było ważne, że to Maciek Berbeka! (śmiech). Jednak nigdy wcześniej takiego stanu, jak tamtej nocy, nie miałam. Czułam się niesamowicie źle. Psychicznie i fizycznie byłam wrakiem. Spokojnie zasnęłam dopiero po odmówieniu koronki.

Chwilę później przypomniałam sobie podobną sytuację. W 1996 roku Maciek miał wypadek na K2. Spadł wtedy z lawiną. Miał podejrzenie złamanego kręgosłupa. Wtedy też działy się ze mną straszne rzeczy, ale nie aż tak straszne, jak w 2013 roku. Nie miałam od niego żadnej wiadomości. Miałam przeczucie. Odezwał się do mnie po trzech tygodniach. Wtedy dowiedziałam się o wypadku i połączyłam te daty. W obu sytuacjach byłam z nim, mimo tysięcy dzielących nas kilometrów.

Jakie było wasze prawdziwe pożegnanie?

Wyjazd na Broad Peak w zeszłym roku. Pojechaliśmy tam z całą rodziną i najbliższymi przyjaciółmi moimi i Maćka. Nie mogliśmy już dłużej czekać, bo przez dwa lata żyliśmy w zawieszeniu. Czas zatrzymał się dla mnie na tamtej środzie.
Miałam przeczucie. Odezwał się do mnie po trzech tygodniach. Wtedy dowiedziałam się o wypadku i połączyłam te daty. W obu sytuacjach byłam z nim, mimo tysięcy dzielących nas kilometrów.

Nie bała się pani?

Wiele osób odradzało nam tej podróży. Lekarz dawał mi do zrozumienia, że moje problemy z nogami wykluczają ten wyjazd. Jednak widząc mój upór, zapytał tylko "Ale Ewka, masz tam możliwość skorzystania z helikoptera?". Znajomi również często odradzali mi podróż ze względu na niebezpieczeństwo w Pakistanie. Jednak to, co nas tam ciągnęło, było od tych wszystkich głosów silniejsze. Wszyscy wiedzieliśmy, po co tam idziemy. Po prostu szliśmy i przeżywaliśmy to. Wiedzieliśmy, że trzeba tam dojść. Na miejscu odprawiliśmy mszę. I to było prawdziwe pożegnanie. Cudowne było też to, że po drodze spotkaliśmy wielu ludzi, którzy znali Maćka. Gdy dowiedzieli się, jaki jest cel naszej wędrówki, nie kryli podziwu.

Wróci pani tam jeszcze?

Z moimi synami rozmawialiśmy o tym, że miałam świadomość, że jadę tam jeden i jedyny raz. Jak odlatywaliśmy ze Skardu, to towarzyszyła mi świadomość, że widzę ten krajobraz po raz ostatni. Patrzyłam na te góry i wiedziałam, że nie pojadę już na pewno. Cała ta podróż bardzo mnie uspokoiła. Wiem, że chłopców będzie tam ciągnęło. Czuję to. Sama już kombinuje, czy nie pojechać gdzieś z najmłodszym synem Jasiem na trekking. Wiem też, że do ulubionego państwa Maćka, czyli Nepalu wrócę na pewno.
Nie mogliśmy już dłużej czekać, bo przez dwa lata żyliśmy w zawieszeniu. Czas zatrzymał się dla mnie na tamtej środzie.

Czy po wszystkim widziała się pani z rodziną Tomka Kowalskiego, który również zginął pod Broad Peakiem?

Tak, spotkaliśmy się. Przyjechali do mnie w tym tygodniu między wypadkiem a mszą na Krzeptówkach. Najpierw odwiedził mnie Krzysiek Wielicki z Adamem Bieleckim i Arturem Małkiem. To było trudne spotkanie. Chciałam koniecznie, żeby z nimi przyjechał, bo zależało mi na szczegółach z ostatnich dni Maćka. Chciałam dowiedzieć się jak najwięcej. Dzień później przyjechała rodzina Tomka Kowalskiego. Wspieraliśmy się. Jednak najtrudniejsze chwile przeżywaliśmy osobno.

Czuje pani obecność męża?

Czuję. Myślę, że przez to, że bez przerwy myśli krążą wokół niego. Nie ma dnia, żebym nie myślała o nim i to od rana do nocy. Po wypadku odkryliśmy, że pomagają nam zdjęcia. Razem z chłopcami zamknęłam się w naszej przestrzeni. Na kilka miesięcy wyłączyliśmy telewizor. Broniliśmy się od wywiadów i rozmów. Byliśmy tylko my i zdjęcia Maćka. Oglądaliśmy je przez cały czas. Znosiliśmy kolejne kartony i wysypywaliśmy ich zawartość. To była nasza terapia.

Podczas zmartwień Bóg jest dla pani dobrym słuchaczem? Często odwiedza pani kościółek na Wiktorówkach w sąsiedztwie Rusinowej Polany.

Tak. Dla mnie Wiktorówki są od zawsze miejscem, gdzie szukałam ratunku, pocieszenia, i wyciszenia. Zresztą razem z Maćkiem uwielbialiśmy to miejsce. Braliśmy tam ślub, chrzciliśmy tam dzieci. I to sąsiedztwo Rusinowej Polany… Maciek uwielbiał tam chodzić. Za każdym razem zachłystywał się tym widokiem i robił rodzinie lekcję topografii. Gdy poszliśmy tam ostatnio, stwierdziliśmy, że nic nie pamiętamy (uśmiech). Teraz jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do tego miejsca. Wokół kościoła zamontowane są tablice upamiętniające wspinaczy, którzy zginęli w górach. To też jest znaczące.

Często wspomina pani o Bogu. Spotkacie się po śmierci?

Tak, pewnie. Wierzę i nawet myślę, że to, co kiedyś usłyszałam na Wiktorówkach, że teraz się czeka na to spotkanie, to prawda. Nie wiadomo ile, ale wiadomo, że ono przyjdzie. To spotkanie z Nim tam - to będzie nagroda i to jest dla mnie teraz najważniejsze. Z każdym dniem czekam na nie bardziej.

...

Oczywiste ze spotkacie sie po smierci.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:07, 01 Maj 2016    Temat postu:

Po 17 latach na lodowcu Sziszapangmy odnaleziono ciała dwóch himalaistów
pr/
2016-05-01, 07:07



Skomentuj
0
Podczas trawersowania lodowca położonej na granicy chińsko-nepalskiej Sziszapangmy (8013 m), Szwajcar Ueli Steck i Niemiec David Goettler natknęli się na dwa ciała. Ustalono, że są to Amerykanie - Alex Lowe i David Bridges, którzy zginęli 17 lat temu.
Dirk Groeger/CC BY 2.0/Wikimedia Commons

Jak informują magazyn "Rock and Ice" oraz portal wspinanie.pl, alpiniści skonsultowali się telefonicznie z Conradem Ankerem, który potwierdził wszystkie elementy garderoby zaginionych w 1999 roku przyjaciół - rodaków Lowe’a i Bridgesa.



Ta trójka alpinistów, w ramach American Shishapangma Ski Expedition, miała zamiar zjechać na nartach południową ścianą, tzw. drogą polsko-szwajcarską. To było przede wszystkim marzenie Alexa. Podczas przekraczania płaskiej części lodowca przy podejściu, ogromny serak, ok. 1800 m ponad nimi, runął w dół.



Początkowo Amerykanie robili zdjęcia temu niezwykłemu zjawisku. Jednak masy śniegu nabrały prędkości ok. 100 km/h i wspinacze nie zdążyli uciec. Zginęli Lowe i Bridges (dwukrotny mistrz USA w paralotniarstwie), natomiast Anker został szczęśliwie zdmuchnięty przez falę uderzeniową i z licznymi obrażeniami przeżył ten wypadek.



We wrześniu 2013 roku szykujący się do zjazdu z Sziszapangmy zakopiańczyk Andrzej Bargiel natknął się na narty. Już wówczas kanadyjska pisarka - autorka wielokrotnie nagradzanej książki "Freedom Climbers" o złotej erze polskiego himalaizmu - Bernadette McDonald natychmiast skojarzyła to znalezisko z tragicznym wydarzeniem z 5 października 1999 roku.



Lowe i Anker byli wielkimi przyjaciółmi. Po śmierci Alexa, Conrad wziął za żonę wdowę po partnerze i adoptował jego dzieci.



Legenda alpinizmu



Alex Lowe był w latach dziewięćdziesiątych uważany za jednego z najlepszych i najbardziej uniwersalnych alpinistów świata. Wspinający się z nim zaznaczają, że nie miał słabych stron, miał zwierzęcą kondycję, siłę, motywację i świetne uwarunkowania psychiczne, stąd popularnie mawiało się o nim "Mutant".



Był jednym z prekursorów technicznej wspinaczki zimowej, solowym zdobywcą północnej ściany Matterhornu. Wspiął się na Mount Everest, wytyczył nową drogę na północno-zachodniej ścianie Trango Tower, zdobył Gaszerbruma IV, Annapurnę i szereg innych himalajskich gigantów. Był również świetnym narciarzem.



W 1995 roku wziął udział w słynnej akcji ratunkowej na stokach Denali (najwyższy szczyt Ameryki Północnej - 6190 m), kiedy to wraz z dwoma profesjonalnymi ratownikami uratował grupę kompletnie wyczerpanych osób, kilku z nich transportując na własnych plecach po stromym lodzie.



Kiedy dziennikarze pytali Lowe'a czy to prawda, że jest najlepszym wspinaczem świata, odpowiadał aforystycznie: - Najlepszym jest ten, kto czerpie ze wspinania najwięcej radości.



PAP

..

Swego rodzaju walka...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 14:35, 23 Cze 2016    Temat postu:

„Wyglądała, jakby wróciła z Księżyca”. 30 lat temu Rutkiewicz stanęła na K2
wyślij
drukuj
pch, dmilo | publikacja: 23.06.2016 | aktualizacja: 12:25 wyślij
drukuj
Wanda Rutkiewicz (fot. Seweryn Bidziński)
23 czerwca 1986 roku, w dniu swoich imienin, Wanda Rutkiewicz jako pierwsza kobieta na świecie stanęła na jednym z najbardziej niebezpiecznych szczytów ziemi – K2 (8611 m). Tamtego lata śmierć na K2 poniosło 13 himalaistów.

Nanga Parbat zdobyta! Pierwsze zimowe wejście w historii
16 października 1978 roku, w dniu pamiętnym dla Polaków z powodu wyboru Karola Wojtyły na papieża, Rutkiewicz została pierwszą Europejką, która wspięła się na Mount Everest (8848 m). Kilka miesięcy później do drzwi alpinistki zadzwonił nastoletni chłopiec. Podarował jej z okazji imienin bukiet kwiatów oraz upominek i... uciekł. W pudełku było 100 tys. złotych i liścik: Wykorzystaj te pieniądze na następne górskie przedsięwzięcia - oby w tak dobrym stylu jak Mount Everest.

W latach 80. były to ogromne pieniądze, które dały Rutkiewicz zielone światło na drogę do kolejnego celu. Przygotowania na Elbrusie były pechowe, jednak mimo złamania kości udowej nie zrezygnowała w 1982 roku z kobiecej wyprawy na „Okrutny szczyt”, jak ochrzcili K2 w 1953 roku młodzi amerykańscy wspinacze po tym, jak zginął tam ich przyjaciel. Polka 150-kilometrowy szlak z Dasso, ostatniej wsi z przejezdną drogą, do bazy pokonała o kulach. Gdy miała przed sobą jeszcze kilka godzin marszu, osunęła się na skały. W takim stanie zastali ją Wojciech Kurtyka i Jerzy Kukuczka, który doniósł Rutkiewicz do bazy na plecach.

Niestety, nie udało się jej zdobyć wtedy K2 w kobiecym gronie. Podczas wyprawy zmarła w obozie II jedna z najlepszych ówczesnych polskich himalaistek Halina Kruger-Syrokomska. Przyczyną śmierci był prawdopodobnie udar mózgu lub zator tętnicy płucnej.

#wieszwiecej | Polub nas
Wspomnienie o Wandzie Rutkiewicz

„Spojrzeć na góry oczami Wandy Rutkiewicz”
Powrót na K2

Rutkiewicz wróciła na K2 dwa lata później - z Anną Czerwińską, Krystyną Palmowską i Dobrosławą Miodowicz-Wolf, ale i ta ekspedycja nie zakończyła się sukcesem. Postanowiła więc odpocząć od wspinaczki, zajmując się innym ekstremalnym sportem – rajdami samochodowymi. Nie kryła, że uwielbiała szybką jazdę. W końcu jednak pasja do gór okazała się silniejsza. I to pomimo statystyk mówiących, że jedna osoba na cztery pozostaje na K2 na zawsze.

Za trzecim razem, w 1986 roku, Rutkiewicz wyruszyła w Karakorum z zespołem francuskich alpinistów pod kierunkiem małżeństwa Maurice'a i Liliane Barrard. Wejście miało być w sportowym stylu – bez wsparcia dodatkowym tlenem i asekuracji. Do ekipy włączono też paryskiego dziennikarza Michela Parmentiera. Pojechał z nadzieją, że opisze wejście pierwszej kobiety na K2, choć myślał o Barrard i obecność Polki wcale nie była mu na rękę. A jednak to pierwsza Europejka na Evereście była też pierwszą na świecie na „Okrutnym szczycie”.

I faktycznie okazał się on 30 lat temu okrutny. Godzinę po Rutkiewicz szczyt zdobyli jej francuscy towarzysze, małżeństwo Barrardów zaginęło jednak podczas zejścia.

Parmentier i Rutkiewicz, rozdzieleni, w dramatycznych okolicznościach samotnie schodzili na dół. Gdy Polka dotarła do bazy, brytyjski kamerzysta, fotograf i reporter Jim Curran opisał, że była „wymizerowana i wychudzona jak zjawa”, zaś Czerwińska w swej książce „Gór fanka. Na szczytach Himalajów” w relacji z działalności na K2 stwierdziła: „wyglądała, jakby wróciła z Księżyca”.

Polak zdobył K2
Tragiczny rok

Rok 1986 okazał się najtragiczniejszym sezonem w historii wspinaczek na K2. Między 21 czerwca a 10 sierpnia w wyniku wyjątkowo złych warunków pogodowych śmierć poniosło 13 alpinistów, w tym troje Polaków. Pierwszymi ofiarami tamtego lata zostali dwaj Amerykanie – John Smolich i Alan Pennington. Zginęli w lawinie 21 czerwca.

8 lipca wierzchołek K2 osiągnęli Jerzy Kukuczka i Tadeusz Piotrowski. Uczynili to nową drogą, środkiem południowej ściany, znaną dziś jako Polish Line, dotychczas w całości nikt jej nie powtórzył. Dwa dni później, przy schodzeniu, na zalodzonym odcinku tuż poniżej zwieńczenia tzw. Żebra Abruzzów Piotrowski spadł wprost na partnera, który nie był w stanie go zatrzymać przed dalszym lotem w przepaść.

3 sierpnia na wysokości ok. 8100 m życie zakończył Wojciech Wróż. Prawdopodobnie zsunął się z końcówki liny poręczowej. Tydzień później, 10 sierpnia, 8500 m osiągnęła Dobrosława Miodowicz-Wolf, znana pod pseudonimem Mrówka, córka polityka i działacza związkowego Alfreda Miodowicza oraz siostra polityka Konstantego Miodowicza. W trakcie wspinaczki nastąpiło gwałtowne załamanie pogody. Podczas odwrotu Polka pomagała innym alpinistom, sama jednak zmarła z wyczerpania na linach poręczowych.

Śląscy himalaiści wyruszą na K2, a to dopiero rozgrzewka
Sportsmenka i miłośniczka gór

Wanda Rutkiewicz była urodzoną sportsmenką. Osiągała sukcesy w skoku wzwyż, rzucie oszczepem i dyskiem oraz pchnięciu kulą. W siatkówce została powołana do szerokiej kadry olimpijskiej na Tokio 1964. Karierę wspinaczkową rozpoczęła w wieku 18 lat w Sokolikach od wejścia bez asekuracji na 30-metrową skałę. Studiowała na Politechnice Wrocławskiej; z dyplomem inżyniera-elektronika pracowała w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Później przeniosła się do Warszawy.

Miała 49 lat, gdy 12 maja 1992 roku wyruszyła o świcie z obozu IV na 7950 m z meksykańskim partnerem Carlosem Carsolio, który po 12-godzinnej wspinaczce w głębokim śniegu stanął na wierzchołku Kanczendzongi (8586 m). Schodząc, napotkał Rutkiewicz na wysokości ponad 8200 m. Mimo braku sprzętu biwakowego zdecydowała się przeczekać noc i kontynuować wejście następnego dnia. Jej ciała do dziś nie odnaleziono. W sumie zdobyła osiem ośmiotysięczników.

– Kiedy nad nami jest już tylko niebo, wszystko widać ostrzej. Nie ma półprawd, nie ma półtonów. Wszystko jest czarne albo białe, zimne albo gorące. Albo się przeżyje, albo się umiera – mówiła.

– Wspinaczka wysokogórska niesie ze sobą cierpienia fizyczne i psychiczne. Równocześnie daje poczucie własnej wartości, jest próbą charakteru, spełnieniem potrzeby ryzyka, którego nie lubię, ale bez którego nie potrafię się obejść. Kontakt z przyrodą groźną, bo góry nie lubią być deptane, niebywałe doznania intelektualne i estetyczne, które przeżywa się tam, wysoko – wszystko to jest mi potrzebne do życia. Wspinaczka jest dla mnie rodzajem twórczości, jaką uprawiam – powiedziała Rutkiewicz w jednym z wywiadów.

K2 - niezdobyty zimą szczyt

Do dziś bez powodzenia kończyły się próby zdobycia zimą K2. Żadna z dotychczasowych ekip nie przekroczyła 8000 m. Do kolejnego ataku przygotowują się na grudzień polscy alpiniści. Obecnie do bazy pod K2 zmierzają uczestnicy wyprawy szkoleniowo-rozpoznawczej: kierownik Jerzy Natkański (Warszawa), Jarosław Botor (Klub Wysokogórski Gliwice), Marek Chmielarski (KW Katowice), Paweł Michalski (KW Łódź) i Piotr Tomala (KW Lublin).
PAP

...

Piekna rocznica.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:50, 03 Sie 2016    Temat postu:

Ludzie sprawdzają się w sytuacjach ekstremalnych. Słodkie ryzyko
Dodano dzisiaj 15:35
Wojciech Sarna / Źródło: Archiwum prywatne autora
Jego pierwsza wyprawa w góry wysokie miała być ostatnią. Podczas jednej wspinaczki na szczyt, traci 15 kg wagi. Mimo, że jest chory na cukrzycę uprawia sporty ekstremalne, narażając się na ogromne ryzyko i potworne wycieńczenie.

W 2002 roku Wojciech Sarna zdobył pierwszy naprawdę wysoki szczyt w życiu, położony na terenie byłego Związku Radzieckiego – Pik Lenina. Jak się później okazało, sukces był dość gorzki. Właśnie zaraz po tej debiutanckiej eskapadzie himalaista nabawił się cukrzycy. To oznaczało koniec marzeń o dalszej wspinaczce. – „Przy cukrzycy wskazany jest co prawda wysiłek fizyczny, ale raczej umiarkowany. Tymczasem wspinaczka wysokogórska wymaga wysiłku ekstremalnego” – konstatuje Sarna.

Rok później los się do niego niespodziewanie uśmiechnął. W trakcie przypadkowej wycieczki rowerowej na Hel, dowiedział się, że mimo niebezpiecznej choroby, jego organizm może być poddawany większym obciążeniom, a przede wszystkim, że w leczeniu może redukować przyjmowane dawki insuliny, czego wymagała wyższa intensywność wysiłkowa.

Postanowił w góry powrócić.


Niekonwencjonalna terapia…

Na pytanie czy jest znany w gronie himalaistów (?), odpowiada skromnie: „bardziej znany jestem w środowisku diabetologów”. W roku 2006 firma Johnson & Jonhnson producent glukometrów One Touch, w której pracuje, zdecydowała się zasponsorować mu „wycieczkę” na jeden z najwyższych szczytów świata, położony w Tybecie – Cho Oyu. Nie znalazł się żaden himalaista, który by mu tej wyprawy odradzał. Od strony formalnej oraz logistycznej wszystko udało się załatwić pomyślnie. Ale jednocześnie nie znalazł się ani jeden diabetolog w Polsce, który udzieliłyby pozytywnej rekomendacji medycznej i podpisał odpowiedni „papierek”, aby przedsięwzięcie mogło dojść do skutku.

Powinien zrezygnować… a jednak pojechał.

Wśród osób chorych na cukrzycę, śmiałków uprawiających wspinaczkę wysokogórską można policzyć na palcach jednej ręki. To sport dla ludzi zdrowych, o ponadprzeciętnej wydolności fizycznej, a także żelaznej kondycji. Góry są wyzwaniem nawet dla silnego człowieka, o twardym charakterze i dobrych predyspozycjach motorycznych. Wydaje się, że ktoś dotknięty choćby najmniejszymi problemami zdrowotnymi, nie ma w tej dziedzinie czego szukać.

Cukrzyca jest chorobą wymagającą bardzo konsekwentnego, regularnego leczenia. Przede wszystkim zachowawczej, nisko-cukrowej diety. Tymczasem wzmożony wysiłek fizyczny powoduje zwiększenie w organizmie zapotrzebowania na węglowodany. W takich sytuacjach organizm po prostu „wysysa” cukier z krwi. Wtedy też dynamicznie rośnie ryzyko popadnięcia w hipoglikemię (czyli stan skrajnego niedocukrzenia). Wojtek wspomina, jak kiedyś podczas jednej z wypraw, w ciągu zaledwie dwóch tygodni, zjadł 80 snickersów.
Ze śmiercią „na Ty”

Mimo tak niekorzystnych przeciwwskazań zdrowotnych, jakby w ogóle na to nie bacząc, dzielnie zdobywa kolejne szczyty. W swoim dorobku ma wspinaczki w Alpach, Kaukazie, Pamirze, Tien Shanie, Górach Alaski i Himalajach. Dwukrotnie wchodził na słynnego Chan Tengri. Pierwszy raz w 2004 r., kiedy do postawienia stopy na wierzchołku, zabrakło mu zaledwie 100 metrów. Wówczas niestety się nie udało, z powodu złych warunków atmosferycznych i niedyspozycji partnera. Jednak nie odpuścił, nie dał za wygraną. Po kilku latach ponownie powrócił na Chan Tengri i górę zaliczył. Jest prawdziwym twardzielem.

O mały włos nie przypłacił za to życiem. Jak mówi: „byłem na Chanie dwukrotnie i niewiele brakowało, aby ta góra dwa razy mnie zabiła”. Z wyczuwalną dramaturgią w głosie opowiada jak podczas zjazdu ze szczytu rak zaplątał mu się w linę poręczową, zaś on przygnieciony ciężarem plecaka wisiał głową w dół. – „Miałem świadomość, że po wykonaniu kilku nieudanych ruchów, pozostała mi tylko jedna ostatnia próba decydująca o moim życiu. Na więcej nie starczyłoby sił” – wspomina himalaista.

Innym razem zjechał z 50 metrów na linie, która chwilę później się zerwała. Obserwujący zdarzenie kolega, skomentował to w wymowny sposób: „O k….”.
Rezerwa mocy

Choroba zmusza go do zwiększonych obciążeń treningowych w okresie przygotowawczym. – „Skoro osoba zdrowa biega dziennie 10 km, ja muszę pokonywać odcinki o 50 lub nawet 100 proc. dłuższe. Gdzieś muszę szukać rezerwy mocy, aby później nikt nie martwił się o mnie podczas wspinaczki” – mówi Sarna.

Biega po 15, 20 km dziennie, w cyklach treningowych po dwóch dniach ćwiczeń – jeden dzień przerwy. Pokonuje 60 km rowerem, aby dojechać na basen. Taki wysiłek wiąże się z koniecznością radykalnego redukowania dawek insuliny. W normalnych warunkach przyjmuje 12 jednostek do posiłku, podczas wypraw – zaledwie 2 - 4. Odżywia się zdrowo: ciemny chleb, ciemny makaron, warzywa, i brązowy ryż, to jego stałe menu. W trakcie miesiąca wyprawy traci 15 kg wagi.
Decyzje na wagę życia

W planach ma zdobycie kolejnych ośmiotysięczników. Chce trzeci raz powrócić na Chan Tengri, a także wspinać się na najwyższe szczyty Ameryki Południowej, Alaski, oraz Himalajów. Marzy o skolekcjonowaniu Śnieżnej Pantery (pięciu siedmiotysięcznych szczytów, znajdujących się na terenie byłego Związku Radzieckiego).

Na pytanie, co daje mu wspinaczka wysokogórska (?), odpowiada: „Ludzie sprawdzają się w sytuacjach ekstremalnych. Łatwo jest być „fajnym” kiedy zderzamy się z prostymi wyzwaniami, a życie nie stawia nas w trudnych okolicznościach. Podczas wypraw uczymy się podejmować decyzje w warunkach ekstremalnych, kiedy każda – najbardziej nawet banalna – czynność oznaczać może śmierć lub życie. Wówczas wszystko zyskuje inny sens” – puentuje Sarna.

...

I prosze bardzo Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:07, 09 Sie 2016    Temat postu:

Wspiął się na blisko 4,5 tys. metrów, choć nie ma rąk i stóp
wyślij
drukuj
rt, kaien | publikacja: 09.08.2016 | aktualizacja: 09:47 wyślij
drukuj
Szczyt Matterhornu pierwszy raz zdobyto blisko 151 lat temu(fot. Sean Gallup/Getty Images)
Brytyjczyk Jamie Andrew jest pierwszą niepełnosprawną osobą na świecie z poczwórną amputacją kończyn, która zdobyła mierzący 4478 metrów Matterhorn – jeden z najtrudniejszych alpejskich szczytów.

Znaleziono ciało Polaka w rejonie Mont Blanc. Alpinista runął w 400-metrową przepaść
Andrew stracił obydwie ręce i stopy na skutek odmrożenia podczas burzy śnieżnej w trakcie wspinaczki we Francji, gdy miał 30 lat. Do zdobycia szczytu przygotowywał się blisko pięć lat.

– Ostatnie metry wspinaczki w porównaniu z długim procesem rehabilitacji i przygotowaniami do tej wyprawy, były już naprawdę łatwe – skomentował swój sukces Brytyjczyk. W zdobyciu wierzchołka pomagało mu dwóch przewodników.

Matterhorn został pierwszy raz zdobyty blisko 151 lat temu. Dokonał tego 14 lipca 1865 roku zespół Brytyjczyka Edwarda Whympera.
#wieszwiecej | Polub nasPAP

..

Wspaniale:-)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:48, 14 Sie 2016    Temat postu:

Bargiel z rekordem Śnieżnej Pantery. Pięć siedmiotysięczników w 30 dni
kan/
2016-08-14, 15:28
Pięć siedmiotysięczników byłego Związku Radzieckiego zaliczanych do Śnieżnej Pantery zdobył Andrzej Bargiel w rekordowym czasie 30 dni, zjeżdżając z tych gór na nartach. Zakopiańczyk aż o 12 dni pobił dotychczasowy wynik Denisa Urubki z 1999 roku.
PAP/Marcin Kin

Sport
Kolejny wyczyn Bargiela. Zjechał na nartach...

Jak wyjaśnił przed wyprawą trzykrotny mistrz Polski w skialpinizmie, zegar włączany jest z chwilą wejścia na wierzchołek pierwszej góry, a zatrzymywany w momencie, gdy stanie się na szczycie piątej. 28-letni Bargiel zamierzał skompletowaćŚnieżną Panterę właśnie w ciągu 30 dni. Są to szczyty leżące w paśmie Tienszan (Kirgistan-Kazachstan-Chiny) i Pamiru (Tadżykistan-Kirgistan).







"Udało się!"



Realizację wytyczonego celu rozpoczął 16 lipca błyskawicznym wejściem na Pik Lenina (zwanym także Szczytem Awicenny - 7134 m) w Pamirze i zjazdem na nartach w 15 godzin 38 minut. Również w ekspresowym tempie dokonał podobnego wyczynu na kolejnych górach. 25 lipca osiągnął Szczyt Korżeniewskiej (7105 m), dokładnie rok po tym, gdy jako pierwszy na świecie zjechał na nartach z osławionego wierzchołka Broad Peaku (8015 m), a trzy lata temu z Sziszapangmy (8013 m).



"Udało się! Pik Korżeniewskiej zdobyty... Baza - Szczyt - Baza w równe 13 godzin. Śnieg niestety zmrożony, więc nie jechało się tak fajnie jak na Leninie. Satysfakcja mimo wszystko duuuuża" - napisał wówczas na Facebooku.



Ambitne wyzwania



Z początkiem sierpnia zaliczył Szczyt Ismaila Samaniego (d. Pik Komunizma - 7495 m). Potem przez Jirgital, Duszanbe, Osz dotarł do Biszkeku, stolicy Kirgistanu, a następnie do bazy na lodowcu Inylczek Południowy. 10 sierpnia zdobył Chan Tengri (z mongolskiego "władca niebios"), najbardziej wysunięty na północ siedmiotysięcznik Ziemi (7010 m) w górach Tienszan, a 14 sierpnia stanął na Szczycie Zwycięstwa (Pik Pobiedy, 7439 m). "Warunki pogodowe nie pozwalają na pełny zjazd" - poinformował w niedzielę.



Zakopiańczyk przyznał, że nie od dziś stawia sobie w życiu ambitne, nietuzinkowe wyzwania. Zaangażowany jest też w projekt Polskie Himalaje 2018. Zjazdem na nartach z Mount Everestu chciałby uczcić 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Jak podkreślił, miał pełnąświadomość, że tym razem wytyczył sobie cel z najwyższej półki, znacznie trudniejszy niż wejście na ośmiotysięcznik.



Wyniki rewelacyjne



- Do tego przedsięwzięcia przygotowywałem się miesiącami poprzez ciężkie i wykańczające treningi. Sporo czasu spędziłem w komorze ciśnień z wartościami, jakie panują na wysokości ośmiu, a nawet dziewięciu tysięcy metrów. Wyniki miałem rewelacyjne, jak oceniono. Do gór pochodzę jednak z wielką pokorą i dystansem - podkreślił.



Dotychczasowy rekord skompletowania Śnieżnej Pantery w jednym ciągu wynosił 42 dni i od 1999 roku należał do urodzonego w Niewinnomyssku Denisa Urubki, który od 12 lutego 2015 roku ma polskie obywatelstwo.



Pierwszym Polakiem, któremu przyznano to wyróżnienie za wszystkie pięć szczytów, był architekt i alpinista Marcin Hennig (ur. 12 sierpnia 1976 w Gdańsku). Projekt zaczął realizować 10 sierpnia 2004 roku od Chan Tengri, a zakończył po dwóch latach wejściem na Szczyt Zwycięstwa.



PAP

...

Piekne aby tylko nie przesadzic.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:55, 18 Sie 2016    Temat postu:

Polka zginęła na Przeklętej Górze. Alpinistów porwała lawina
wyślij
drukuj
pch,d | publikacja: 18.08.2016 | aktualizacja: 12:02 wyślij
drukuj
W miejscu gdzie znajdowali się alpiniści dzień wcześniej zeszła inna lawina (fot. Flickr/ Jerome Bon)
Dwie alpinistki i ich przewodnik ponieśli śmierć w wyniku zejścia lawiny w Masywie Mont Blanc we francuskich Alpach. Śledztwo w sprawie dokładnych przyczyn tragicznego wypadku prowadzi żandarmeria w Chamonix.

Poszukiwania polskiego alpinisty na Mont Blanc. Od tygodnia nie ma z nim kontaktu
Dwie kobiety – Słowaczka oraz alpinistka o podwójnym, brytyjskim i polskim obywatelstwie – a także ich niemiecki przewodnik znajdowali się na zboczu Mont Maudit w masywie Mont Blanc, gdy cała trójka została porwana przez lawinę potężnych bloków lodu. Ciała alpinistek zostały znalezione po kilku godzinach, następnie ratownicy odnaleźli zwłoki przewodnika. Ich śmierć została potwierdzona przez prefekturę departamentu Haute-Savoie.

Miejsce, gdzie znajdowali się alpiniści, stało się niebezpieczne bo dzień wcześniej zaszła tam inna lawina, która naruszyła stabilność znajdujących się w tym masywie bloków lodowych. Mont Maudit, czyli Przeklęta Góra, na którą próbowała się dostać trójka alpinistów, sięga wysokości 4465 metrów nad poziomem morza. Znajduje się w sąsiedztwie najwyższego szczytu Europy - Mont Blanc.
#wieszwiecej | Polub nasPAP, IAR

...

Kolejne takie przypadki.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:18, 28 Sie 2016    Temat postu:

Tragiczne podejście. W Tatrach zginął turysta
wyślij
drukuj
kaien, pszl | publikacja: 28.08.2016 | aktualizacja: 09:03 wyślij
drukuj
W sobotę ratownicy TOPR interweniowali kilka razy (fot. Facebook/TOPR/A. Górka)
Do śmiertelnego wypadku doszło w Tatrach w sobotę. Turysta, który próbował zdobyć Rysy (2499 m n.p.m.), spadł Żlebem Orłowskiego z Buli pod Rysami. Ciało mężczyzny znaleźli ratownicy TOPR, którzy następnie przetransportowali je do Zakopanego. Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe interweniowało w sobotę kilka razy.
Mijające wakacje były pracowite dla ratowników górskich. TOPR wyjeżdżał do poszkodowanych turystów w Tatrach ponad 160 razy. Akcji ratowniczych nie brakowało również na Podhalu czy w Pieninach. Na tamtejszych szlakach doszło do ponad 70 wypadków.

Nieco spokojnej było natomiast w Beskidzie Sądeckim i Niskim. Obyło się bez niebezpiecznych zdarzeń. Jak informuje zastępca Naczelnika Grupy Krynickiej GOPR Andrzej Stefański, pierwszej pomocy udzielono około 40 razy. Były to różnego rodzaju urazy, jak skręcenia, złamania czy zasłabnięcia. Najczęstsze błędy turystów w górach to brak przygotowania kondycyjnego i brak odpowiedniego wyposażenia.

Ratownicy GOPR i TOPR dyżurują w centralnych stacjach ratunkowych całodobowo. Numer ratunkowy w górach to 601 100 300.
#wieszwiecej | Polub nas„Gazeta Krakowska”, IAR

...

Rozne wyzwania. Nie tylko zaraz Himalaje sa grozne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:08, 11 Wrz 2016    Temat postu:

Tragiczny finał wspinaczki na skałkach. Kobieta nie żyje
wyślij
drukuj
do,k | publikacja: 11.09.2016 | aktualizacja: 09:27 wyślij
drukuj
Na miejsce wypadku przyleciał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego (fot. Wikipedia)
Śmiertelny wypadek na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. 64-letnia kobieta zginęła po upadku podczas wspinaczki skałkowej na Górze Birów w Podzamczu – poinformowało RMF24.

Turysta zginął na Orlej Perci. Poślizgnął się i spadł
– Sam wypadek miał charakter typowo wspinaczkowy – powiedział RMF24 Robert Pilarczyk, naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR. Z jego relacji wynika, że kobieta po dotarciu do górnego stanowiska chciała je zlikwidować, zjechać na dół i zakończyć wspinaczkę. Na miejsce przyleciał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

– Nie wiemy, co dokładnie się stało, ale efekt był taki, że spadła z kilkunastu metrów. Po kilkudziesięciu minutach resuscytacji lekarz stwierdził śmierć kobiety – dodał.

Ratownicy GOPR przypominają numer ratunkowy w górach i na Jurze: 601100300 lub 985.
#wieszwiecej | Polub nasRMF24

...

Nie pierwszy taki...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:25, 13 Paź 2016    Temat postu:

Tragiczny finał akcji ratunkowej w Himalajach. Nie żyje drugi ze wspinaczy

46 minut temu
Aktualizacja: 3 minuty temu

Nie żyje drugi z himalaistów, którzy brali udział w wyprawie na szczyt Shivling w Indiach. W nocy stracił przytomność Grzegorz Kukurowski i mimo podania odpowiednich leków już jej nie odzyskał. Łukasz Chrzanowski zginął w trakcie zejścia – podał w komunikacie Polski Związek Alpinizmu.
Shivling (6543m) należy w Himalajach na terytorium Indii
/DENIS KLERO /PAP/EPA
Zobacz również:

Tragedia w Himalajach. Zginął polski alpinista, jest problem ze ściągnięciem drugiego

"Tuż przed godziną 14:00 Łukasz Chrzanowski w trakcie zejścia odpadł od ściany i po 200-300 m zsuwania się w lodowo-śnieżnym terenie wpadł do szczeliny. W momencie upadku zespół ratunkowy w składzie Paweł Karczmarczyk i Kacper Tekieli znajdował się ok 150 m od szczeliny" - czytamy w komunikacie PZA.

Kiedy zespół ratunkowy dotarł do Łukasza Chrzanowskiego "wykazywał on jeszcze oznaki życia".

Jednak mimo reanimacji himalaista zmarł.

"Niestety mimo wielodniowej akcji, ofiarności członków wyprawy, pilotów i ratowników indyjskich przegraliśmy walkę o życie Łukasza" - czytamy w komunikacie.

Chrzanowski i Kukurowski byli członkami wyprawy PZA, którą kierował Paweł Karczmarczyk. W poniedziałek obaj utknęli w ścianie Shivlingu w partiach podszczytowych drogi czeskiej na wysokości 6300 m. W nocy Kukurowski stracił przytomność i mimo podania odpowiednich leków, już jej nie odzyskał. Następnego dnia zmarł.

Pozostali członkowie wyprawy bezzwłocznie opuścili bazę górną, gdzie przygotowywali się do wspinaczki innymi drogami na sąsiednich ścianach i dotarli do bazy głównej, aby zorganizować akcję ratunkową.

Dzięki pomocy polskiego konsulatu w New Delhi, w ratowniczą akcję helikopterową zaangażowała się policja indyjska. W środę helikopter zdołał zlokalizować Kukurowskiego i Chrzanowskiego, jednak pilot po przeanalizowaniu panujących warunków nie zabrał tego drugiego ze ściany, twierdząc, że parametry nośne helikoptera nie pozwalają na zatrzymanie maszyny w wolnym zwisie na tej wysokości. Również sprowadzony później helikopter Sił Powietrznych Indyjskiej Armii nie był zdolny do wykonania takiego zadania.

"W imieniu Polskiego Związku Alpinizmu składamy wyrazy współczucia dla rodzin zmarłych kolegów. W tej dramatycznej chwili chcielibyśmy ponownie podziękować polskiemu konsulatowi w New Delhi, jak i indyjskim służbom: policji i wojsku, za zaangażowanie i pomoc w realizacji akcji ratunkowej" - napisano w oświadczeniu PZA.


(j.)


RMF FM/PAP

...

To jest walka...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:11, 16 Paź 2016    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Zamiast autem pojedzie czym się da. Gdańszczanin chce przemierzyć całą Afrykę
Zamiast autem pojedzie czym się da. Gdańszczanin chce przemierzyć całą Afrykę

Dzisiaj, 16 października (10:0Cool

Chciał być pierwszym Polakiem, który przejedzie autem z północnego krańca Europy na południowy kraniec Afryki. Przez konflikty zbrojne musi zmienić plany. Spontanicznie chce przemierzyć całą Afrykę. Krzysztof Puternicki, gdański restaurator, podróżnik i miłośnik Czarnego Kontynentu 16 listopada ruszy, bez samochodu, z Kairu do Kapsztadu.
Krzysztof Puternicki
/Materiały prasowe


Kuba Kaługa, RMF FM: Początkowo miał pan wyruszać z norweskiego Nordkappu, prawie najbardziej wysuniętego punktu na północ Europy, dotrzeć do Kapsztadu, do najbardziej wysuniętego na południe punktu w Afryce. Taki był zamysł. Dlaczego zmienia pan plany?

Krzysztof Puternicki: Przede wszystkim chodzi o bezpieczeństwo. Nasiliły się działania wojenne w Syrii. Zaangażowanie Turcji spowodowało to że musze startować z Gdańska, lecąc samolotem bezpośrednio do Kairu i omijać tamtą strefę.

Nie wspominałem o tym, że to miała być wyprawa samochodowa.

Tak, to miała być wyprawa samochodowa. Niestety, ostatni port w którym byłem w stanie się przedostać do Egiptu został zajęty przez armię turecką i teraz nie ma takiej szansy aby przejechać.

Ten port jest blisko Aleppo?

Tak, w linii prostej to jest kilkadziesiąt kilometrów od Aleppo.

Czyli zmiana planów wymuszona sytuacją międzynarodową, mówiąc w skrócie.

No tak, niestabilnym Bliskim Wschodem i generalnie Afryką północną, która jest dosyć niestabilna. Wszelkiego rodzaju środki, którymi się miałem poruszać zostają na miejscu, a będę po prostu jechał czym się da.

Czyli?

Czyli trochę na piechotę... Na pewno spróbuję wynająć wielbłąda w Sudanie. Zobaczymy. Przy pomocy lokalnej społeczności. Albo będzie to podwózka jakimś lokalnym środkiem lokomocji, albo zobaczymy. Sam nie wiem. Wiem na pewno, że chcę do marca dotrzeć do Kapsztadu.

Docelowe miejsce pozostaje niezmienne, ale wyprawa jest już zupełnie innym przedsięwzięciem.

Jest innym przedsięwzięciem, w trakcie którego, pomimo wszystko, dochodzę do wniosku, że będę bliżej ludzi, bliżej natury jeszcze. Jednak samochód zawsze stanowi jakąś tam ochronę i powoduje jakąś barierę pomiędzy światem zewnętrznym a osobą, która podróżuje, w związku z czym jestem nawet bardziej zadowolony.

Jednak w Afryce tych niebezpieczeństw różnego rodzaju jest na tyle dużo, że to co chce pan zrobić, wydaje się przerażające.

Tak, jeszcze do tego kilka dni temu został wprowadzony stan wyjątkowy w Etiopii. Co też jakby nie wróży samych dobrych rzeczy po drodze. Do odważnych świat należy, lecz nie do głupich do końca. Mam nadzieję, że sobie poradzę z tymi niebezpieczeństwami zarówno natury ludzkiej jak i ze strony zwierząt.

A kogo się pan bardziej boi ludzi czy zwierząt?

Bardziej boję się zawsze ludzi, bo to jednak ludzie są przyczyną wszelkiego zła na świecie. Zwierzęta są przewidywalne, ludzie nie.

Jak będzie pan przygotowany do tej wyprawy? Ląduje pan w Kairze i co pan ze sobą ma?

Mam ze sobą plecak, który waży na chwilę obecna 21 kg. Tam mam wszelkiego rodzaju rzeczy, które są niezbędne mi do tego, żeby przetrwać samotnie nawet na pustyni.

Przejście przez pustynię jest w planie. Co jeszcze?

Tak, jest w planie przejście kawałka na pustyni w Sudanie na piechotę. Zobaczymy, ile się da. Tak jak powiedziałem, mam w planie jeszcze wynajęcie wielbłąda... Bardzo możliwe, że go kupię i potem odsprzedam. No i tak zamierzam sprowadzać się po prostu na południe kontynentu. Potem mamy Sahel, pod Sahelem jest troszeczkę sucho. Jest kilka depresji, jest depresja Danakil. Jedno z najcieplejszych miejsc na świecie.

Jaka tam jest temperatura?

Tam jest temperatura, która sięga 50 stopni w związku z czym jest dosyć ciepło. To jest krajobraz pustynny, jak najbardziej. Tam są słynne wulkany, które są czynne przez cały czas.

50 stopni Celsjusza i pewnie parę dni tam trzeba będzie spędzić, a może i dłużej. Jest pan przygotowany kondycyjnie do takiego wyzwania?

Tak, kondycyjnie myślę, że jak najbardziej jestem przygotowany. Ale tutaj przede wszystkim będzie decydował sprzęt też. Sprzęt i możliwość zaopatrzenia się w wodę. Bo są takie. A jak najbardziej mam ze sobą też filtry do wody, które uzdatniają mi wszelakiego rodzaju wodę, do jakiej będę miał dostęp. Mam specjalne urządzenie do filtrowania wody nawet z kałuży. Według producenta jest w stanie wyeliminować nawet wąglika.

Ale będzie też trzeba przejść przez tereny, na których działają organizacje terrorystyczne. Delikatnie mówiąc, niekoniecznie przyjaźnie nastawione do Europejczyków.

Zawsze powtarzam, że dobre przygotowanie jest podstawą wszelkiego rodzaju działania. Śledziłem dosyć mocno aktywność, jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju ugrupowania, które działają na tamtym terenie. To jest tak, jak z wyjściem gdzieś powiedzmy sobie na terenie Warszawy, w nocy, w pewne części Pragi, w które się, po prostu nie wchodzi.. Tak samo ja posiadam wiedzę, która ma mnie uczynić bardziej bezpiecznym.

Ale czy się uda, zobaczymy.

A jakie grupy może pan spotkać? Tak jak patrzyłem na trasę, to przez teren działalności Boko Haram pan nie przechodzi. Al Qaeda?

Tak, Al Qaeda jak najbardziej, milicje islamskie, które też działają na tamtym terenie. Boko Haram to już jest bardziej zachodnia Afryka.

Jakiś pomysł, co zrobić w razie spotkania z nimi czy po prostu pan woli myśleć pozytywnie, wyeliminować w ogóle taką możliwość?

Tak, przede wszystkim chciałbym się skupić na pozytywnej energii tej podróży. Wierzę, bardzo mocno wierzę w to, że ta pozytywna energia pozwoli mi na to, abym w marcu wsiadł w Kapsztadzie do samolotu i powrócił bezpiecznie do Polski.

Ile razy był pan w Afryce wcześniej?

Kilkukrotnie. W tej czarnej Afryce zakochałem się jak miałem 17 lat. Byłem po raz pierwszy. Zobaczyłem czerwoną ziemię w Afryce, ona mi weszła pod paznokcie, a potem do serca. Zacząłem czytać książki i po prostu poczułem cały tamten klimat.

Po co panu taka wyprawa?

Chciałbym pokazać swoim synom - Antkowi i Karolowi, jeden ma 16, drugi 6 lat - że warto się starać o rzeczy, które na co dzień wydają nam się niemożliwe, nierealne. I to jest dla mnie najważniejsze.

(mn)
Kuba Kaługa

...

Znakomite. To jest wyzwanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 22:23, 22 Paź 2016    Temat postu:

Nie żyje Junko Tabei, pierwsza zdobywczyni Mount Everest

Dzisiaj, 22 października (18:41)

W wieku 77 lat zmarła w szpitalu w mieście Saitama na północ od Tokio japońska himalaistka i podróżniczka Junko Tabei, pierwsza zdobywczyni Mount Everest i Korony Ziemi. Przyczyną zgonu był rak otrzewnej - poinformowała agencja Kyodo.
Junko Tabei (po lewej)
/Narendra Shrestha /PAP/EPA


16 maja 1975 roku, mając 35 lat, jako pierwsza kobieta na świecie stanęła na szczycie najwyższej góry Ziemi (8848 m), wspinając się od strony nepalskiej. Po niej, od strony północnej, weszła 11 dni później Tybetanka Phantog. Trzecią, a pierwszą Europejką i pierwszym Polakiem, była w 1978 roku Wanda Rutkiewicz, która wspinaczkę ukończyła 16 października. W tym samym dniu Karol Wojtyła został papieżem.

Z Junko Tabei miałem okazję spotkać się dwukrotnie - w 1986 roku w Japonii oraz w 2000 w Kanadzie. Górami była zafascynowana od dzieciństwa. Weszła niemalże na wszystkie ważniejsze szczyty w swoim kraju zanim wyruszyła w Alpy, a potem w Himalaje. Była osobą bardzo skromną - powiedział PAP Krzysztof Wielicki, który wraz z Leszkiem Cichym jako pierwsi zdobyli Everest zimą (17 lutego 1980).

W 1992 roku Piramidą Carstensza (4884) w Papui-Nowej Gwinei Tabei zakończyła projekt Korony Ziemi, wspinając się na wszystkie najwyższe góry poszczególnych kontynentów. Uwielbiała podróżować i poznawać świat. Odwiedziła ponad 60 krajów.

Mimo choroby (raka zdiagnozowano u niej cztery lata temu) nie chciała zrezygnować ze swej pasji. W lipcu tego roku z grupą studentów weszła na stratowulkan i zarazem najwyższy szczyt Japonii Fudżi (3776 m).

Tabei, absolwentka Showa Women's University, jest autorką kilku książek, w tym na temat starzenia się i autobiografii.

...

To jest pasja.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:32, 26 Paź 2016    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Zidentyfikowano ciało znalezione w Tatrach. To zaginiony biegacz
Zidentyfikowano ciało znalezione w Tatrach. To zaginiony biegacz

Dzisiaj, 26 października (16:37)

Odnaleziony wczoraj w Tatrach martwy mężczyzna to poszukiwany od prawie trzech tygodni biegacz - ustaliła zakopiańska policja. Rodzice zaginionego na początku października 28-latka dokonali jego identyfikacji.
Zdj. ilustracyjne
/Maciej Pałahicki /Archiwum RMF FM


Zrezygnowano z przeprowadzenia sekcji zwłok, ponieważ wykluczono, by do jego śmierci mógł się ktoś przyczynić. Prawdopodobnie przyczyną jego śmierci było poślizgnięcie na śniegu.

Ciało biegacza zostało znalezione w rejonie Doliny Małej Łąki w Tatrach. Wcześniejsze, trwające kilka dni poszukiwania nie przyniosły efektu, bo na początku miesiącach w górach spadł śnieg.

Poszukiwania wznowiono we wtorek, gdyż tam mężczyzna mógł trenować. Ciało zauważono z pokładu śmigłowca.

Poszukiwany 28-latek był pasjonatem biegów górskich. Z informacji policji wynikało, że wyszedł w góry w lekkim sportowym ubraniu.

(az)
Maciej Pałahicki

...

Bóg go wzial do siebie. Znaczy dobry czlowiek. Z pasja.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:23, 02 Gru 2016    Temat postu:

gosc.pl » Wiadomości » Płynie wpław przez Atlantyk - przeszkadzają meduzy i... rekiny
Płynie wpław przez Atlantyk - przeszkadzają meduzy i... rekiny

|
PAP |
dodane 02.12.2016 09:40 Zachowaj na później

Atlantyk widziany z Dakaru
jbdodane / CC 2.0


Brytyjczyk Ben Hooper, który chce przepłynąć wpław Ocean Atlantycki, przyznał, że w zmaganiach z żywiołem najbardziej przeszkadzają mu atakujące go meduzy. 38-latek miał też duży problem z rekinami oraz jedną z ryb, która próbowała złożyć ikrę .. w jego uchu.

"Muszę przyznać, że to wszystko jest o wiele trudniejsze niż przypuszczałem" - napisał w czwartek na swoim profilu facebookowym.

Brytyjczyk, który wystartował 16 listopada, jak dotąd przepłynął tylko 67 z liczącej 1635 mil morskich (3027 km) trasy, prowadzącej z Dakaru do brzegów Brazylii. Zakładając utrzymanie obecnego tempa śmiałek dotrze do Ameryki Południowej o wiele miesięcy później niż planowano.

"Myślałem, że ocean będzie nieco mniej wzburzony. Fale ciągle mnie obracają, a prądy wodne utrudniają płynięcie w jednym kierunku. Mam wiele oparzeń wynikających z kontaktów z meduzami, a w mojej okolicy dwukrotnie potwierdzono obecność rekinów" - dodał Hooper.

To właśnie obecność tych groźnych ryb może okazać się największym utrapieniem Brytyjczyka. Wydaję się bowiem, że żadna z zastosowanych przez niego metod ochrony przed tymi drapieżnikami, polegająca m.in. na wysyłaniu specjalnych sygnałów elektrycznych, nie zdała egzaminu. Tymczasem w okolicach Brazylii Brytyjczyk będzie musiał przepłynąć terytoria zamieszkałe przez dużą liczbę rekinów, gdzie nie da się wykluczyć ataków samic broniących młodych.

Oprócz tego pływak ma też problemy z logistyką oraz poczuciem wyobcowania. W wyniku awarii systemu komunikacji satelitarnej nie może zbyt często rozmawiać ze swoją rodziną, a załoga towarzyszącej mu łodzi przez większość czasu zajęta jest niezbędnymi naprawami.

"Wojskowe racje są podstawą naszego jedzenia. Choć zawierają one dużo kalorii, nie zastąpią one normalnych posiłków. Pływanie na takiej diecie nie jest łatwe i skutkuje wymiotami. Miałem być wspierany przez drugą łódź z dodatkowym zaopatrzenia, takim jak makaron czy ryż, ale statek musiał zawrócić do Dakaru" - wyjaśnił Brytyjczyk.

Do tej pory jedynie Francuz Benoit Lecomte przepłynął wpław Atlantyk. W 1998 roku pokonał dłuższą trasę z Cape Cod w stanie Massachusetts do Quiberon we Francji (5600 km). Jego wyczyn nie trafił jednak do Księgi Rekordów Guinnessa, ponieważ z powodu wyczerpania pływak był zmuszony do prawie tygodniowego postoju na Azorach.

...

To jest wyzwanie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 14:15, 02 Sty 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Chce zostać najmłodszą Polką - zdobywczynią Mount Everest
Chce zostać najmłodszą Polką - zdobywczynią Mount Everest

Dzisiaj, 2 stycznia (09:47)

Ma 25 lat i ogromną chęć, żeby zostać najmłodszą Polką, która wspięła się na szczyt Mount Everest. Krakowska studentka Sylwia Bajek planuje ekspedycję na wiosnę. Przygotowania trwają już od kilku tygodni.
Sylwia Bajek
/Materiały prasowe


Najwyższa góra świata jest miejscem kultowym i wymarzonym dla każdego, kto chodzi po górach. Moja pasja do najwyższych gór narodziła się 5 lat temu. Mój chłopak chce zdobyć Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jeśli chce wejść na Everest, nie wyobrażam sobie, że pójdzie tam sam – mówi himalaistka.

Krakowska studentka chce zostać najmłodszą Polką, która zdobyła Mount Everest /RMF FM

Ekspedycja wystartuje w miejscowości Lukla, do której ekipa doleci z Katmandu. Stamtąd trzeba przez 9 dni iść do Everest Base Camp. Tam na wysokości 5334 metrów nad poziomem morza założony zostanie obóz docelowy, a ekipa będzie wychodziła na wyjścia aklimatyzacyjne.

Atak szczytowy planowany jest na 20 maja.


Na Mount Evereście dotychczas stanęło zaledwie kilkudziesięciu Polaków, w tym tylko kilkanaście kobiet. W 1978 roku zrobiła to Wanda Rutkiewicz. Miała wówczas 35 lat. Była nie tylko pierwszą Polką, która tego dokonała, ale również pierwszą Europejką i trzecią kobietą na świecie. Najmłodszą dotychczas Polką na szczycie Everestu była Martyna Wojciechowska, w 2006 roku, mając 31 lat.

Paweł Pawłowski

...

Z ta najmlodszoscia to tez bym nie przesadzal bo w koncu 15 latki beda. Ale 25 to w porzadku!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 15:16, 25 Sty 2017    Temat postu:

gosc.pl → Wiadomości → Pierwsza Polka dotarła na biegun południowy po samotnym marszu
Pierwsza Polka dotarła na biegun południowy po samotnym marszu
PAP
dodane 25.01.2017 13:11

Biegun południowy
Christopher.Michel / CC 2.0


Małgorzata Wojtaczka jest pierwszą Polką i jedną z niewielu kobiet na świecie, która dotarła do bieguna południowego samotnie, bez asysty. Jej marsz na Antarktydzie trwał 69 dni. 51-letnia wrocławianka pokonała dystans 1300 km, ciągnąc za sobą ważące około 100 kg sanie.

Wyruszyła 18 listopada z brzegu kontynentu, z lodowca Ronne spływającego do Morza Weddella. Do bieguna (różnica wysokości od morza 2835 m) doszła w środę o godz. 12.30 czasu polskiego. Ostatnią dobę maszerowała non stop w temperaturze minus 34 st. C. Wcześniej informowała, że resztki jedzenia ma na maksimum dwa dni.

"Denerwuję się, czy zdążę. Jestem porządnie zmęczona. Temperatura powietrza poniżej minus 30 st. C, i to też szybko zabiera mi energię. Do tego wiatr, w nocy 5 stopni w skali Beauforta (ok. 40 km/h), rano około 4 B. Taka kombinacja powoduje, że temperatura odczuwalna to minus 46 st. C. Ciągle dużo świeżego śniegu. Nie daję rady iść szybciej niż około kilometra na godzinę" - przekazała Wojtaczka.

W środę o godz. 12.30 nadała meldunek z bieguna geograficznego Ziemi: "Dotarłam".

Wrocławianka ciągnęła za sobą ważące około 100 kg sanie transportowe ze sprzętem, żywnością i specjalnym paliwem do używania w kuchence, tzw. white gas (normalne paliwo nie może być stosowane w tych szerokościach, bo zamarza).

Wcześniej była uczestniczką wielu wypraw jaskiniowych, ekspedycji polarnych, narciarskich i żeglarskich. Opłynęła jachtami m.in. Spitsbergen, Przylądek Horn i dotarła na Antarktydę. Często podkreślała, że "chorowała" na biegun południowy.

Pierwszą kobietą, która bez asysty dotarła do tego miejsca po 50 dniach marszu, była w 1994 roku Liv Arnesen. Norweżka miała po drodze cały czas dobrą pogodę. Wojtaczka wybrała tę samą, klasyczną trasę, o długości w linii prostej 1200 km. Omijając m.in. szczeliny, pokonała w sumie 1300 km.

Pierwszym Polakiem, który osiągnął samotnie biegun południowy, był Marek Kamiński w 1995 roku i w 1997, w czasie próby przejścia Antarktydy.

...

Brawo za podjecie wyzwania.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:24, 31 Sty 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Pierwsza Polka, która samotnie zdobyła biegun: "Była radość i żal"
Pierwsza Polka, która samotnie zdobyła biegun: "Była radość i żal"

Dzisiaj, 31 stycznia (14:17)

Małgorzata Wojtaczka, która jako pierwsza Polka samotnie zdobyła Biegun Południowy, wróciła we wtorek do Polski. Wrocławianka przez 69 dni pokonała 1200 kilometrów.
Kadr z jednego z filmów Małgorzaty Wojtaczki
/samotnienabiegun.pl /YouTube


Celem Polki było zdobycie Bieguna bez żadnej pomocy z zewnątrz. Marsz utrudniały jej zmienne warunki i kończące się jedzenie. Planowo wyprawa miała potrwać nieco krócej.

Co było najtrudniejsze? Zdążyć na czas! To zawsze sprawia mi trudność. Problemem były też niskie temperatury w ostatnich dniach, codziennie ponad minus 30. No i opady śniegu, które w tym roku były wyjątkowe - mówiła Wojtaczka, która opowiedziała też jak wyglądał jej dzień: Mój dzień składał się z tego, żeby wstać, zjeść, maszerować... rozbić namiot, jeść i spać! Sen? Różnie, między 5 a 7 godzin dziennie. Codziennie przechodziłam około 20 kilometrów - mówiła Polka.

O czym myślała w trakcie marszu? Jeśli na przykład jest mgła, albo nierówności terenu to myśli się o tym, jak to ominąć. A jeśli droga jest łatwiejsza to myślałam głównie o tym, co zjem wieczorem, gdzie rozstawię namiot.

Wojtaczka przyznała także, że gdy osiągnęła cel nie czuła jedynie satysfakcji, ale też...żal. Żal, że to się kończy. Co dalej? Plany nie są jeszcze sprecyzowane do końca, ale na pewno będą dotyczył regionów polarnych - powiedziała po powrocie do Polski.

APA
Maciej Jermakow

...

To jest walka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 10:53, 12 Lut 2017    Temat postu:

Nie żyje taternik, który spadł z Gąsienicowej Turni

11 minut temu

Nie udało się uratować taternika, który w sobotę spadł z Gąsienicowej Turni do Dolinki pod Kołem w Tatrach Wysokich. Mężczyzna zmarł w nocy w szpitalu – poinformował ratownik TOPR Andrzej Marasek.
zdj. ilustracyjne
/Maciej Pałahicki /Archiwum RMF FM


O tragicznym upadku z dużej wysokości poinformowali przypadkowi świadkowie zdarzenia. Turysta, który sam wędrował po górach, spadł z dużej wysokości. Mimo że posiadał stosowny sprzęt wysokogórski i zabezpieczenia, najprawdopodobniej poślizgnął się i spadł na dół doznając wielu obrażeń.

Gdy ratownicy TOPR dotarli na miejsce mężczyzna był nieprzytomny, mimo resuscytacji nie odzyskał przytomności podczas transportu do szpitala.

Jak informuje Tatrzański Park Narodowy, warunki do uprawiania turystyki w Tatrach są trudne. Wszystkie szlaki turystyczne są oblodzone, a w wielu miejscach przykryte śniegiem. Do uprawiania wysokogórskiej turystyki konieczny jest odpowiedni sprzęt taki jak raki, czekan oraz zestaw lawinowy, czyli detektor, sonda i łopatka. W Tatrach obowiązuje drugi, umiarkowany stopień zagrożenia lawinowego.

...

Nie trzeba zaraz Himalajow...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:35, 17 Lut 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Pobił rekord w jeździe rowerem w ekstremalnych warunkach. "Najtrudniejsza była druga doba"
Pobił rekord w jeździe rowerem w ekstremalnych warunkach. "Najtrudniejsza była druga doba"

35 minut temu

"Postanowiłem ustanowić nowy rekord, którego nie ma w Księdze Rekordów Guinessa. To miała być jazda w czasie 48 godzin w ekstremalnych warunkach zimowych, w jak najniższych temperaturach. Dlatego to odbyło się w najzimniejszym punkcie na ziemi, w Jakucji. W miejscu, gdzie panują mrozy sięgające minus 60 stopni Celsjusza. Przez dwie doby jechałem tam na rowerze non stop, bez snu" - mówi w rozmowie z RMF FM Valerjan Romanovski, inżynier w warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, który od lat interesuje się badaniem możliwości ludzkiego organizmu i ma na swoim koncie pięć rekordów Guinnessa w jeździe ciągłej na rowerze górskim. Swoje wyczyny dedykuje chorym na nowotwory krwi pokazując przy tym, że oni również muszą walczyć ze słabością swojego organizmu.
Valerjan Romanovski na trasie
/Materiały prasowe


Michał Dobrołowicz, RMF FM: Jaka była temperatura, gdy pobił pan rekord Guinnessa?

Valerjan Romanovski: Temperatura się wahała. Najwyższa temperatura to minus 30 stopni Celsjusza, a najzimniej minus 45 stopni.

Który moment tych dwóch dób był najtrudniejszy?

Oczywiście to była ta druga doba, bo trzeba pamiętać, że w takich warunkach całkowicie inaczej funkcjonuje organizm. Po pierwszej dobie byliśmy już całkowicie wyczerpani, a trzeba było wytrwać jeszcze jedną dobę. Zdecydowanie najtrudniejsza była druga doba tuż przed świtem. Trzeba pamiętać, że tam noc trwa trochę dłużej niż u nas.

Jaki dystans pan pokonał przez te 48 godzin?

Dystans może nie powala, bo to jest niecałe 400 kilometrów. Przyznaję, że trasa nie była łatwa. Było dużo śniegu i trzeba było się kopać w tym śniegu. Tam nie ma miejsca bez śniegu, wszędzie jest śnieg, nawet na drogach, więc trzeba jeździć po śniegu

Rower musiał być specjalnie przygotowany?

Oczywiście. Rower przygotowaliśmy w komorze klimatycznej w Politechnice Krakowskiej, gdzie najpierw przetestowaliśmy, a potem zmodyfikowaliśmy go. Ten rower później nas nie zawiódł.

On miał coś doczepionego, żeby dało się jechać w takich warunkach i w takiej temperaturze, przez śnieg? Był jakoś dodatkowo przygotowany?

Oczywiście, miał specjalne opony, które pozwalały jeździć w takich warunkach i był odpowiednio przygotowany. Przede wszystkim nie miał żadnego smarowania. Bez oleju, bez niczego - pracował na sucho.

Jak udało się dojechać, po 48 godzinach - co wydarzyło się wtedy?

Udało się wytrwać dwie doby, co zadziwiło miejscowych mieszkańców, bo oni nawet nie wierzyli, że my z Polski, Polacy, jesteśmy w stanie coś takiego zrobić.

Miał pan taką myśl, że można by jechać jeszcze dłużej? Może 50 godzin albo jeszcze więcej?

Wszystko jest możliwe, tylko trzeba odpowiednio się przygotować. Mam nadzieję, że to nie jest nasz ostatni projekt, że jeszcze wybierzemy się do Jakucji, kiedy będzie co najmniej -50 stopni lub jeszcze zimniej.

Możliwa jest jeszcze dłuższa jazda w takiej temperaturze, więcej niż dwie doby?

Nie mamy założenia, żeby jechać dłużej, ale jechać w niższej temperaturze i zrobić dłuższy dystans.

O czym się myśli, jadąc w takich warunkach, w takiej temperaturze?

Trzeba analizować stan organizmu, co z nim się dzieje. Zachodzi wiele procesów, które trzeba rozpoznać i właściwie zinterpretować, więc naprawdę cały czas jest co robić przez te dwie doby.

Po dojechaniu, po finale, od razu był odpoczynek, czy coś innego?

Było kilka godzin snu. Później pojechaliśmy na konferencję do szkoły, żeby się spotkać z miejscowymi ludźmi, mieszkańcami i opowiedzieć im, jak to wyglądało.
Valerjan Romanovski
/Materiały prasowe

Ile czasu trwały przygotowania do pobicia tego rekordu?

Mogę powiedzieć, że trwały co najmniej 10-15 lat, żeby przygotować odpowiednią formę. Pluj jeszcze pół roku treningów specjalistycznych w chłodniach, w zimnie, żeby przyzwyczaić organizm i go lepiej poznać.

Ile czasu spędzał pan w takiej chłodni?

W Krakowie, na Politechnice spędziliśmy dwie doby w niskich temperaturach poniżej -50 stopni. Testowaliśmy tam zarówno siebie, ubrania, jak i sprzęt.

Czy można jakoś porównać to, jak człowiek czuje się, gdy jedzie rowerem w takiej temperaturze?

Na pewno czułem, że tam czas trwa inaczej, i że te 48 godzin jazdy w taki mróz to nie jest to samo co 48 godzin latem tutaj w Polsce. Trzeba powiedzieć, że to jest wysiłek co najmniej dwa razy większy i to wyzwanie było co najmniej dwa razy trudniejsze.
Valerjan Romanovski
/Materiały prasowe

I specjalne ubranie pewnie musiało być?

Trzeba dokładnie kontrolować straty ciepła. To są procesy, które są dosyć ciekawe, ale musieliśmy je dobrze poznać.

Ile warstw stroju miał pan na sobie?

Od trzech nawet do ośmiu warstw - w zależności od tego, w którym miejscu ciała i w którym momencie.
Valerjan Romanovski i reporter RMF FM Michał Dobrołowicz
/RMF FM
Michał Dobrołowicz

...

Nie trzeba w Himalaje.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 2 z 8

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy