Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ...
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 14, 15, 16  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 17:19, 25 Wrz 2017    Temat postu:

Senator John McCain o swoim zdrowiu: Rokowania są bardzo złe

Dzisiaj, 25 września (21:12)

Republikański senator John McCain, który walczy z rakiem mózgu – glejakiem wielopostaciowym, przyznał w programie telewizji CBS, że lekarze mówią, iż jego rokowania są "bardzo złe". W lipcu 80-letni McCain przeszedł operację.
Senator John McCain
/ MATTEO BAZZI ANSA /PAP/EPA


Senator przyznał, że odczuwa czasem "strach przed tym, co się dzieje", ale że przeciwstawia mu wdzięczność za "wspaniałe życie".

...

Trudno o łatwą radosc w tej sytuacji...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:05, 29 Wrz 2017    Temat postu:

Znana aktorka ma nowotwór piersi
Dzisiaj, 29 września (15:12)

Julia Louis-Dreyfus cierpi na nowotwór piersi. Aktorka przyznała się do tego na swoim Twitterze. Gwiazda dodała, że otrzymała wsparcie od bliskich. Jednak nie wszystkie kobiety mają tyle szczęścia. Przypomniała też, jak ważna jest powszechna opieka zdrowotna.

56-letnia amerykańska aktorka napisała na Twitterze, że dobra wiadomość jest taka, że otrzymała wsparcie od swojej rodziny i przyjaciół. Zaznaczyła też, że nie wszystkie kobiety mają tyle szczęścia i są otoczone dobrą opieką.

Dreyfus usłyszała diagnozę dzień po otrzymaniu statuetki Emmy za rolę w "Figurantkach".
Aktorka Julia Louis-Dreyfus ma nowotwór piersi
/Agencja TVN/-x-news

...

Ma swiadomosc, ze jej opieka jest nadzwyczajna.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 9:29, 05 Paź 2017    Temat postu:

„Papież nie bał się mnie objąć”. Opowieść człowieka zdeformowanego przez chorobę
Marine Soreau | Paźdź 03, 2017
© ANSA/CLAUDIO PERI
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Poznajcie historię Vinicia, człowieka zdeformowanego przez nerwiakowłókniakowatość. To właśnie on jest na zdjęciach, na których przytula go Franciszek i które wzruszyły ludzi na całym świecie.


„P
apież nie bał się mnie objąć. Gdy mnie przytulał, czułem wyłącznie miłość” – takie jest świadectwo Vinicia, zdeformowanego człowieka, którego objął papież Franciszek i którego fotografie krążą po całym świecie.
Czytaj także: „Nie mogę chodzić ani mówić” – napisał papieżowi Gabriel. Niedługo potem miał niespodziewaną wizytę

W wywiadzie, jakiego udzielił włoskiej gazecie „Panorama”, 53-letni Vinicio opowiedział z wielkim wzruszeniem o czułości, jaką otrzymał od papieża na placu Świętego Piotra.

„Najpierw trzymałem jego rękę, a w międzyczasie on drugą ręką pogłaskał mnie po głowie i po moich ranach. Potem bardzo mocno mnie objął, objął moją głowę. Oparłem głowę na jego piersi, a on otoczył mnie ramionami. Bardzo mocno mnie przytulił, bardzo mocno, jakby chciał mnie ukoić i nie wypuszczał mnie ze swych ramion.

Spróbowałem się odezwać, coś mu powiedzieć, ale nie dałem rady – pokonało mnie wzruszenie. Trwało to niewiele dłużej niż minutę, ale wydało mi się wiecznością”.
Galeria zdjęć

Vinicio urodził się w Isoli, niewielkim włoskim mieście w prowincji Vicenza. Mieszka tam z młodszą siostrą Moreną i z ciocią Cateriną, która zajmuje się dwojgiem krewniaków. Oboje rodzeństwa cierpi na chorobę zwaną nerwiakowłókniakowatością typu 1 (choroba ta znana jest również pod nazwą choroby Recklinghausena), choć przypadek Moreny jest mniej poważny.

U Vinicia nerwiakowłókniakowatość objawiła się, gdy chłopak miał 15 lat. Przypadłość ta manifestuje się bolesnymi guzami obrastającymi całe ciało chorego. Nie wynaleziono jeszcze na nią skutecznego lekarstwa.

„Pierwsze symptomy pojawiły się, gdy skończyłem 15 lat. Powiedziano mi wówczas, że nie dożyję trzydziestki. Ale nadal tutaj jestem” – oświadczył po powrocie ze spotkania z papieżem.

„Dłonie papieża są bardzo czułe. Czułe i piękne. Ma jasny i otwarty uśmiech. Ale największe wrażenie zrobiło na mnie to, że on się nawet nie zawahał mnie objąć. Moja choroba nie jest zakaźna, ale on tego nie wiedział. On po prostu podszedł i to zrobił: pogłaskał mnie po całej twarzy i podczas gdy to robił, ja czułem wyłącznie miłość”.

Nie trzeba dodawać, że często osoby cierpiące na nerwiakowłókniakowatość są marginalizowane z powodu ich wyglądu. „Vinicio w pewnym sensie miał szczęście – jego ciocia bardzo go kocha i każdego dnia go przytula” – wyjaśniła dziennikarka.

© Alberto PIZZOLI / AFP

W najpoważniejszych przypadkach nerwiakowłókniakowatość deformuje człowieka do tego stopnia, że nawet lekarze zachowują dystans. „Pewnego razu, w szpitalu, właśnie się przebierałem, gdy do sali wszedł czarnoskóry lekarz. Spojrzał na mnie i znieruchomiał – opowiada Vinicio. – Nieco później przyszedł mnie przeprosić. Wyjaśnił mi, że w Afryce widział okropne choroby, jednak nigdy nic tak bardzo niszczycielskiego. Jego słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie”.

W Isoli Vinicia akceptują niemal wszyscy. Ma tam swój krąg przyjaciół, z którymi wychodzi na pizzę i na oglądanie meczy piłki nożnej. Adoruje wszystkie pielęgniarki, wydając na kwiaty dla nich dużą część swych 130 euro, które zarabia pracując w przytułku.
Czytaj także: Narkomani, prostytutki, byli księża… Najbardziej zaskakujące papieskie „piątki miłosierdzia”

Tekst opublikowany w portugalskiej edycji portalu Aleteia

...

Choroba jest tylko chwilowa a zycie wieczne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 10:14, 09 Paź 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Piękny gest Roberta Lewandowskiego. Na boisko wszedł z chłopcem na wózku inwalidzkim
Piękny gest Roberta Lewandowskiego. Na boisko wszedł z chłopcem na wózku inwalidzkim

42 minuty temu

Robert Lewandowski został wprowadzony na boisko przez niepełnosprawnego chłopca. Dla Franka Trzęsowskiego z kaliskich Sulisławic było to niezapomniane przeżycie.
Niepełnosprawny Franek Trzęsowski z Kaliskich Sulisławic i Robert Lewandowski przed meczem eliminacyjnym grupy E przyszłorocznych piłkarskich mistrzostw świata z Czarnogórą na Stadionie PGE Narodowym w Warszawie
/Bartłomiej Zborowski /PAP

Rodzice chłopca, który cierpi na rdzeniowy zanik mięśni z niewydolnością oddechową, napisali list do kapitana polskiej drużyny - rodzina została zaproszona na sobotni trening przed meczem z Czarnogórą. Robert Lewandowski postanowił spełnić kolejne marzenie Franka. Chłopiec towarzyszył piłkarzowi podczas wyjścia na murawę przed ostatnim meczem eliminacji do Mistrzostw Świata.

Myślę, że to niezwykłe przeżycie dla młodego Franka, który pomimo tego, że nie może sam się ruszać, znajdzie się na środku boiska - mówił przed meczem dyrektor reprezentacji Polski ds. organizacyjnych Tomasz Iwan. Cieszymy się, że to tu się u nas wydarzy. Na Stadionie Narodowym taka sytuacja nie miała miejsca, jest to sytuacja wyjątkowa - dodał.

...

Czynmy dobro nie na pokaz.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:47, 13 Paź 2017    Temat postu:

Jeszcze kiedyś się spotkamy! Poruszająca historia krótkiego małżeństwa
Dominika Cicha | 13/10/2017

@iamnathanjohnson/Instagram
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Zaledwie kilka godzin po porodzie stan Megan gwałtownie się pogorszył...

Eilee Kate urodziła się w środku czerwcowej nocy. Wszystko poszło zgodnie z planem – zarówno ona, jak i jej mama Megan czuły się świetnie. Przez kilka godzin dziewczynka leżała w objęciach rodziców. Ojciec, Nathan Johnson, gitarzysta chrześcijańskiego zespołu Meaning Machine, zdążył podzielić się swoim szczęściem na Instagramie.



Happy Birthday Eilee Kate Johnson. Megan was/is a professional and feels great. Her heart worked perfectly the whole time and Eilee introduced herself quickly and smooth. I am a rich man!!!

A post shared by Nathan Johnson (@iamnathanjohnson) on Jun 27, 2017 at 3:56am PDT



Niestety, niedługo później stan Megan gwałtownie się pogorszył i zmarła. Lekarze nie mieli szans, żeby ją uratować.


Przeszczep

Jako piętnastolatka Meg Johnson przeszła zapalenie mięśnia sercowego, a 8 lat później udany przeszczep. Zaraz potem poznała Nathana. Pobrali się w 2012 roku. Kobieta regularnie chodziła na badania i sama zarejestrowała się jako potencjalny dawca narządów.
Czytaj także: „W zdrowiu i w chorobie…” – jak małżeństwo trwające pięć dni pokonało raka

Jak w rozmowie z Daily Mail opowiadał przyjaciel Nathana, Josh Wilson, „Meg była przeuroczą osobą. Oboje bardzo się kochali. Ich ulubioną rzeczą było wspólne spędzanie czasu, siedzenie i rozmawianie lub siedzenie i nierozmawianie… Po prostu bycie razem”.

Kochała ludzi, kochała swojego męża. Miała też wielką wiarę w Jezusa (Josh Wilson dla CNN).

Nikt nie spodziewał się, że Meg tak szybko odejdzie. „Byli tacy szczęśliwi. Eilee jest piękna. Nate powiedział, że po porodzie po prostu siedzieli i kilka godzin na nią patrzyli. Wszystko było normalnie. Reszta rodziny wróciła do domu, żeby odpocząć – opowiadał Wilson. – To całkowicie niespodziewane. Nie mogę przestać płakać”.



BEAUTY

A post shared by Nathan Johnson (@iamnathanjohnson) on Apr 10, 2017 at 6:55pm PDT



Zgodnie z wolą Megan, lekarze pobrali jej narządy. Dzięki temu szansę na nowe życie zyskało aż 50 osób, a dwie niewidome mogą znów patrzeć na świat.



Almost time for Baby E! Also first look at one of our new black doors.

A post shared by Nathan Johnson (@iamnathanjohnson) on Jun 20, 2017 at 11:50am PDT



Choć bliscy Megan i Nathana nie mogą otrząsnąć się ze smutku, wierzą, że już niedługo znów ją spotkają.



5 years. I love her.

A post shared by Nathan Johnson (@iamnathanjohnson) on Oct 29, 2016 at 7:18am PDT

...

Takie historie podnosza ducha.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 9:17, 15 Paź 2017    Temat postu:

Jakie byłoby Twoje życie, gdybyś nie widział?
Przemysław Sałek | 15/10/2017
Shutterstock
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


15 października obchodzimy „Międzynarodowy Dzień Białej Laski” – święto osób niewidomych i niedowidzących. Jak wielkim heroizmem codziennie się wykazują uświadamia „Niewidzialna Wystawa”.


J
ak z codziennymi czynnościami radzą sobie z nimi niewidomi? „Niewidzialna wystawa” pozwala przez chwilę nie widzieć nic, po to żeby zobaczyć więcej.

***

Godzina 6.00 – tradycyjnie nieustępliwy budzik zmusza mnie od otwarcia oczu. Rozglądam się po pokoju i dociera do mnie, że znowu zasnąłem przy zapalonej lampce. Nic to, nie ma co się teraz tym przejmować, zwłaszcza, że po zobaczeniu wielkiej ulewy za oknem, postanawiam położyć się jeszcze na kilka minut…

7.10 – zaspałem! Zaczyna się wyścig z czasem. Po szybkiej wizycie w łazience, czeka mnie ekspresowe prasowanie koszuli i pośpieszne zbieranie z biurka najważniejszych rzeczy: telefon, klucze, portfel… Patrzę na zegarek – zaraz ucieknie mi autobus. Przyspieszam ruchy i po minucie biegnę już w stronę przystanku. Dostrzegam, że na skrzyżowaniu jest już „mój” autobus. Biegnę szybciej. Po chwili zaczynam machać ręką, aby kierowca na mnie zaczekał.

Udało się, ufff. Choć ciężko mi złapać oddech, nie chcę tracić czasu i odpisuję na SMS-a, który otrzymałem pięć minut temu. Po wymianie kilku tekstowych wiadomości, nadchodzi czas na przesiadkę. Wyskakuję z autobusu i mijam tłoczących się wszędzie ludzi niczym narciarz alpejski omija tyczki na stoku. Wbiegam do metra, wypatruję najmniej zatłoczonego wagonu i wskakuję do niego. Już nic mi nie przeszkodzi. Nie spóźnię się.
Czytaj także: Ten niewidomy znalazł klucz do szczęścia. Chętnie Ci o nim opowie!


A gdybym nie widział?

Czy powyższa historia wydaje się ekscytująca? Zdecydowanie nie. Zwykła opowieść o osobie udającej się w pośpiechu do pracy.

A teraz zobaczmy film:




Co by było, gdyby całkowicie „zgasło mi światło”? Gdybym był niewidomy – jak wyglądałaby moja droga do pracy? Czy poradziłbym sobie ze sprawnym dotarciem w konkretne miejsce?

Tego typu pytania rezonują we mnie od czasu, gdy odwiedziłem „Niewidzialną Wystawę”. Na czym ona polega? Małe grupy wchodzą do całkowicie zaciemnionych pomieszczeń. Nie widać absolutnie nic. Stajemy się „niewidomi”. Pojawia się niepewność, strach, osamotnienie. Boimy się dać kroku, aby nie trafić na ścianę, czy inny prozaiczny przedmiot – jak szafa czy stół – jakich pełno w zwykłym pokoju.

Na szczęście podczas „Niewidzialnej Wystawy” towarzyszy nam przewodnik. Jest to osoba niewidoma lub niedowidząca. Dla niej jest to stan naturalny. Głosem pełnym empatii przewodnik pomaga nam pokonywać liczne wewnętrzne i zewnętrzne przeszkody, na które natrafiamy w tej niecodziennej dla nas sytuacji. Po pewnym czasie zaczynamy mocniej używać innych zmysłów, przede wszystkim dotyku i słuchu.

Największe problemy pojawiają się jednak, gdy nie możemy efektywnie wykorzystać kolejnego ze zmysłów. Podczas „Niewidzialnej Wystawy” doświadczamy takiej sytuacji w momencie, gdy jest imitowany miejski zgiełk. Szum samochodów i autobusów wprawia nas w stan całkowitego zagubienia.

Tego typu doświadczenie uczy empatii. Bardziej doceniamy także prozaiczne (z pozoru) sytuacje – np. możliwość pośpiesznego szykowania się do pracy.
Czytaj także: Niewidomy Piotr na Jasną Górę dotrze dziś na…. rowerze. Cud?


„Niewidzialna Wystawa” otwiera oczy

Ta niezwykła wystawa jest dostępna od kilku lat w budynku Millenium Plaza w Warszawie. Można się tam wybrać codziennie.

Oto kilka opinii z Facebooka:

Anita: Krótko mówiąc, warto zobaczyć mniej, żeby znów widzieć więcej. Polecam, zachęcam, nie wolno tego miejsca pominąć. Niesamowite doświadczenie, które trzeba przeżyć, bo nie sposób opisać słowami.

Katarzyna: Ciężko nawet opisać słowami emocje, które towarzyszyły mi podczas „zwiedzania” i to, jak ogromne wrażenie wywarła na mnie wystawa.

Joanna: Nie zdajemy sobie sprawy, co to znaczy ciemność przed oczami, taka głęboka, nieprzenikniona ciemność. NIC nie widzimy. Tu mamy aż/tylko godzinę, by to zrozumieć. Spróbować zrozumieć, tak na chwilę. By inaczej – bardziej świadomie – spojrzeć na potrzeby osób niewidomych i niedowidzących. Warto to przeżyć.

Adam: Pobudza zmysły dotyku i słuchu oraz działa na wyobraźnię.

...

Wszyscy jestesmy niepelnosprawni!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:11, 15 Paź 2017    Temat postu:

W papierach jestem niewidomy, ale widzę cuda
Błażej Kmieciak | 15/10/2017

Shutterstock
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Kupowałem ostatnio bilet na pociąg. Pani się spytała „Jedzie pan sam, czy z przewodnikiem?”. Zobaczyła bowiem, że w papierach napisano, że ja nic nie widzę. Nie wiedziała jednak, że doświadczyłem cudu.
Cuda, nie nuda

15 października obchodzony jest Międzynarodowy dzień białej laski. Jest to szczególny czas, w którym zwraca się uwagę na sytuację osób niewidomych. Gdy byłem dzieckiem, przez kilka lat nic nie widziałem. Moja mama świeciła mi żarówką w oczy, a z mojej strony nie było żadnej reakcji. Po ponad czterech latach zacząłem widzieć. Był to ewidentny cud.

Wszyscy lekarze, którzy rozmawiali z moją mamą zwracali uwagę, że nigdy nie będę widzieć, więcej – dodawali, że prawdopodobnie będę intelektualnie niepełnosprawny. Nie pamiętam czasu, w którym nic nie widziałem. Do dziewiątego roku życia żyłem z pewną obawą: bałem się, że któregoś dnia się obudzę i będzie ciemność. Kolejne wyniki badań w jakich brałem udział udowodniły jednak, że tak nie będzie. Będę widział.
Czytaj także: Niewidomy idzie na siedmiotysięcznik!

Co jednak, jeśli kiedyś mój wzrok straci na ostrości? Jeżeli z tych prawdopodobnie 15%, które widzę pozostanie mi trzy, dwa lub zero? Co, jeśli kiedyś otrzymam białą laskę i będę musiał nauczyć się nią posługiwać?


Widzę, choć nie wiem, jakim cudem

Myślę o tym i przypomina mi się pewna rozmowa. Mój kolega spytał mnie kiedyś, czy proszę Boga o cud uzdrowienia moich oczu? Odpowiedziałem mu, że nie. Sam nie wiedziałem czemu. Zastanawiając się nad tym doszedłem jednak do wniosku, że chyba trochę boję się cudu. Boję się tego, że mój organizm, mój wzrok nie będą przygotowane na to, jak zadziała Pan Bóg swoją łaską.

Sytuacja taka miała miejsce w filmie „Dotyk miłości”. Grający tam niewidomego masażystę Val Kilmer, nagle zaczął widzieć. Oczy działały, ale mózg nie radził sobie z obrazami. Z drugiej jednak strony, gdy zastanawiam się nad swoim wzrokiem, nad jego ułomnością to uświadamiam sobie, że Bóg każdego dnia dokonuje w moich ograniczeniach wielu cudów. Czemu?


Oczopląs pozostał

Mam np. wrodzony oczopląs. Ktoś kiedyś spytał, czy mógłbym dokonać jego korekty i pewnie mógłbym tak zrobić. Okazuje się jednak, że gdyby on zniknął, przestałbym prawdopodobnie w ogóle widzieć. Moje poruszające się oczy sprawiają, że zaczynam widzieć ostro, jakby cały czas się nastrajają. Gdyby przestały się poruszać, nagle pojawiłaby się przed moimi oczami rozmyta plama.
Czytaj także: Ten niewidomy znalazł klucz do szczęścia. Chętnie Ci o nim opowie!

Myśląc o moich różnych ułomnościach wzrokowych, dostrzegam kolejne paradoksalne cuda. Z moim bardzo kiepskim wzrokiem okazuje się, że mam całkiem przyzwoitą… pamięć wzrokową, więcej, w młodości wybierałem się do liceum plastycznego: potrafiłem bowiem kopiować obrazy. Gdy tak się zastanawiam nad tym, przypomina mi się pewna scena z filmu „Cuda z nieba”.

To stosunkowo młoda produkcja powstała na faktach: opisuje ona niezwykłe zdarzenia. Dziewczynka, która miała bardzo poważną chorobę związaną z brakiem umiejętności trawienia, została cudownie uzdrowiona podczas wypadku, jakiemu uległa spadając z drzewa. Jej mama, opowiadając o tym w kościele, skupiła się jednak na czymś innym. Zwróciła uwagę na cudownych ludzi, którzy w najgorszych chwilach, jakich doświadczali, nieustannie im pomagali.


Widzę cuda

Kiepsko widzę od kilkudziesięciu lat. Osoby, które mnie znają, czasem tylko dziwią się, że kogoś na ulicy nie poznaję. Ja uświadamiam sobie, że nigdy Boga nie prosiłem o lepszy wzrok. Może Go w ten sposób obrażam? Nie sądzę. Nieustannie bowiem mówię mu „dziękuję”: za każdą chwilę, kiedy widzę żonę i córki, za moment, gdy nagle zatrzymuję się niczym w „Mieście aniołów”, podziwiając zachód słońca. Gdy idę ulicą, a pod nogami leży złoty dywan z jesiennych liści.

Myślę o Święcie białej laski, myślę o ludziach, którzy nie widzą, jak chociażby ten mężczyzna, którego dzisiaj rano mijałem. Dla niego laska jest czymś naturalnym, a zarazem niezbędnym. Nie proszę Boga o uzdrowienie, bo chyba nadal nie w pełni jestem w stanie pojąć, jak to się stało, że widzę, jak to możliwe, że doświadczyłem jego działania.

Może kiedyś stracę wzrok. Być może rano się obudzę i nie zobaczę mojej żony i córek, być może wtedy otrzymam moją osobistą białą laskę. Co się wtedy stanie? Będę przekonany, że przez wiele lat doświadczałem cudu.

...

To jest zycie prawdziwe.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 14:55, 19 Paź 2017    Temat postu:

Nie widzi, nie słyszy. Ale mecz przeżywa silniej niż niejeden kibic [WIDEO]
Aleksandra Gałka | 19/10/2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Pochodzący z Kolumbii José Richard Gallego jest wielkim kibicem piłki nożnej. Choć żadnego meczu nie zobaczy, ani nie usłyszy, to bardzo emocjonalnie przeżywa je wszystkie za pomocą... dotyku. Wszystko dzięki opiekunowi, który poprzez ustalone znaki i gesty relacjonuje mu każdy ruch na boisku. Warto zobaczyć, jak obaj ekscytują się tym sportowym spektaklem.


T
ysiące ludzi kłębi się na trybunach z oczami utkwionymi w murawę, czekając na rozpoczęcie gry. Wyjątkiem jest tylko José Richard, który stoi tyłem do boiska. Nie zobaczy zawodników, sędziego, który wlepia żółtą kartkę. Nie usłyszy też gwizdka, w który dął będzie arbiter, żeby zakomunikować faul.
Zespół Ushera wyłączył słuch i wzrok

José Richard urodził się 36 lat temu. Ma zespół Ushera, rzadką chorobę genetyczną, która dotyka jedno na 30 tysięcy niemowląt. Przejawia się stopniowo następującą głuchotą, a następnie wyłącza zmysł wzroku. José Richard miał 9 lat, gdy stracił słuch oraz 15, gdy stracił wzrok. Od zawsze uwielbiał piłkę nożną.

Komentator medyczny pisma „El Tiempo” Carlos Francisco Fernandez wyjaśnia:

Aby doszło do takiej sytuacji, ojciec i matka muszą być nosicielami genu, który wywołuje chorobę.

Uszkodzenie jego komórek, tkanek czy całych narządów nie może powstrzymać José Richarda przed obcowaniem z jego wielką pasją – piłką nożną. Mecz przeżywany jest wręcz przez każdy centymetr jego ciała.

Pomaga mu w tym César Daza – jego towarzysz, tłumacz, narrator piłki nożnej, ale także powiernik i najlepszy przyjaciel. César to oczy, uszy i głos dla chorego 36-latka. Spotkali się dwa lata temu i od tego czasu są niemal nierozłączni.

Mimo tego, że tak świetnie się rozumieją, paradoksalnie mężczyźni wcale nie są fanami tego samego zespołu. Jak zaznaczają jednak, wcale nie wprowadza to rywalizacji między nimi. César jest fanem klubu Santa Fe, a José uwielbia Millionarios. Nie bez znaczenia jest to, że barwy klubu to niebieski – kolor, który zawsze lubił i najlepiej pamięta z czasów, kiedy jeszcze widział.
Czytaj także: Franek – chłopiec, który wyprowadził polską reprezentację na boisko


Mecz komentowany przez dotyk

Warto przyjrzeć się sposobowi relacjonowania meczu. José Richard potrzebuje dodatkowego krzesła, który pozwala siedzieć tyłem do gry. Tuż przed nim, naprzeciwko siedzi César, który wodzi dłońmi Josepha Richarda po specjalnej planszy imitującej boisko. Dzięki temu mężczyzna wie, co właśnie odbywa się na murawie.

Man marking out on a small football pitch with his blind friend's hands what's happening on the pitch. Amazing! ⚽️❤️ pic.twitter.com/buJWXuMjmO

— EPL Bible (@EPLBible) October 17, 2017


José Richard na samo wspomnienie o atmosferze meczu ekscytuje się. Wyjaśnia, jak to działa:



Dzięki tej desce, czuję, gdy ludzie krzyczą, skaczą, drgania pomagają zrozumieć i wyobrazić sobie środowisko, w jakim jestem.
Czytaj także: Czy można zrozumieć miłość mężczyzny do piłki nożnej?


System znaków, uderzeń, drgań

Wypracowanie sposobu takiego relacjonowania meczu było jednak procesem. Trzeba było zastanowić się nad narracją taktyki, tak, aby wyjaśnić, która drużyna przejęła właśnie piłkę, dać sygnał strzelonego gola, zaznaczyć gdzie jest łuk, jak zakomunikować otrzymanie żółtej czy czerwonej kartki.

Opracowali również cały system umówionych znaków i sygnałów, który pozwala przekazać mu szczegółowe informacje – np. uderzanie w dłoń José w określony sposób.






Choć José Richard czasami „ogląda” mecze emitowane w telewizji, to jednak uczestniczenie w prawdziwej grze na stadionie, czucie ciepła innych kibiców, ich krzyków, drgań nie zastąpi niczego. Dłonie Cezara wyjaśniają dużo i pobudzają wyobraźnię mężczyzny.

Poza przeżywaniem piłki nożnej, José Richard pozostaje bardzo aktywny: czyta, uczy się, by zostać piekarzem, a nawet gra w teatrze. Ma też swoje marzenia – chce założyć piekarnię, obsługiwać klientów i dalej chodzić na stadion ze swoim przyjacielem Césarem.
Czytaj także: Niesamowici piłkarze po… amputacjach. AMP Futbol podbija serca kibiców!



Źródło: El Tiempo, El Espectador

...

Poruszajace.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 12:30, 20 Paź 2017    Temat postu:

Dwa razy wygrała z rakiem. Dlaczego marzyła, by wrócić do szpitala?
Dominika Cicha | 20/10/2017

Komentuj

Udostępnij
Komentuj

24-letnia Montana – zainspirowana miłością pielęgniarek, które troszczyły się o nią w czasie choroby – postanowiła pójść ich śladem.


K
iedy Montana Brown miała 2 lata, zdiagnozowano u niej nowotwór złośliwy tkanek miękkich, zwany mięśniakomięsakiem prążkowanokomórkowym. Po roku leczenia w szpitalu dziecięcym w Atlancie, udało jej się wyzdrowieć. Niestety, choroba wróciła, gdy dziewczyna skończyła 15 lat.

Była wtedy uczennicą szkoły średniej. Z pasją trenowała gimnastykę i należała do drużyny cheerleaderek. Musiała zrezygnować ze sportu i po raz kolejny poddać się chemioterapii i radioterapii. „Pielęgniarki były tak wspaniałe jak wtedy, gdy miałam 2 lata – z tego, co mówiła mi mama. Były pełne miłości, troski i współczucia. Miłość, którą razem z moją rodziną okazały mi w tym czasie, bardzo mi pomogła – mówiła w rozmowie z ABC news. – Sprawiła, że zapragnęłam być tak troskliwa i współczująca, jak one”.
Czytaj także: Dziadek z oddziału intensywnej terapii. Przytula dzieci od 12 lat

Montana wiedziała, że chce w przyszłości pracować z dziećmi zmagającymi się z nowotworem. Miała cenne doświadczenie, które mogłoby jej się przydać w motywowaniu małych pacjentów do walki. „Zawsze powtarzałam, że idę do szkoły pielęgniarskiej po to, by pracować na oddziale onkologii dziecięcej. (…) Chcę być osobą, która powie: Hej, całkowicie cię rozumiem. Też byłam w tym miejscu. A teraz jestem tutaj”.






W końcu jej marzenie się spełniło. Za każdym razem, kiedy wchodzi do szpitala – już nie przez drzwi dla pacjentów, ale dla personelu – ma łzy w oczach.
Czytaj także: Ich dzieci są ciężko chore. Opowiadają, jak nie wkurzyć się na Pana Boga

Jestem tak bardzo poruszona niesamowitym życiem, które Bóg zdecydował się mi dać. Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że w wieku 24 lat spełni się moje największe i najśmielsze marzenie. Praca w szpitalu, w którym byłam leczona jako dziecko/nastolatka jest niesamowita, szalona i wspaniała. Jestem tak bardzo podekscytowana! – napisała na Facebooku.

...

Nie zawsze widzicie sens cierpienia. Tu akurat jest on doskonale widoczny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:06, 21 Paź 2017    Temat postu:

Jak można dziękować Bogu za chorobę? Rozmowa z Błażejem, który „choruje praktycznie całe życie”
Tomasz Reczko | 21/10/2017
fot. Wojciech Grzędziński
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Spotkaliśmy się przy okazji wystawy zdjęć Wojciecha Grzędzińskiego o ludziach cierpiących na chorobę Gauchera. Zaintrygowało mnie, gdy jeden z bohaterów reportażu powiedział, że... dziękuje za nią Bogu.


F
otoreportaż „Ludzie z krwi i kości” ukazuje sylwetki trzech osób cierpiących na rzadką chorobę genetyczną, która – nieleczona – prowadzi do niszczenia narządów wewnętrznych i tkanek. Na chorobę Gauchera, bo o niej mowa, cierpi w Polsce około 70 osób. Dzięki skutecznemu leczeniu mogą żyć niemal normalnie. Dzięki wystawie zdjęć Wojciecha Grzędzińskiego mogłem porozmawiać z jedną z takich osób – Błażejem Jelonkiem.



Tomasz Reczko: Jak można dziękować za chorobę?

Błażej Jelonek: Choroba to część życia. Jeśli choruje się praktycznie całe życie, a zdiagnozowanym jest się od 20 lat, to ma się wrażenie, że owszem, niektóre rzeczy mogłyby potoczyć się inaczej, jednak nie oznacza to wcale, że byłoby lepiej. Te wszystkie pobyty w szpitalach, ograniczenia, kształtują człowieka. Można się uczyć, jak cieszyć się dobrymi chwilami.

Gdy w końcu pojawił się sposób leczenia mojej choroby odkryłem, że w zasadzie nie jest tak źle. Zniknęły rzeczy, które mogłyby mnie ograniczać, może poza tak prozaicznymi jak wczesne wstawanie rano, bo trzeba jechać do lekarza lub zwalnianie się ze szkoły i odrabianie zaległości.
Czytaj także: „Papież nie bał się mnie objąć”. Opowieść człowieka zdeformowanego przez chorobę


Choroba Gauchera

Ile miałeś lat, gdy udało się w końcu zdiagnozować chorobę?

Miałem 9 lat, więc to moi rodzice bardziej przejmowali się całą sytuacją. Jako dziecko dostrzegałem tylko, kiedy martwili się mniej lub więcej. Szczególnie, że do 9. roku życia serwowano im tylko takie strzały: podejrzenie białaczki, zapalenia mięśnia sercowego, młodzieńczego zapalenia stawów.

Tu znów wracamy do pierwszego pytania. Takim przełomowym momentem była nasza pierwsza wizyta w Centrum Zdrowia Dziecka, gdy 9-latek, taki jak ja – z objawami, ale jednak całkiem sprawny – zobaczył te wszystkie chore dzieci i rodziny, które przyjeżdżały tam z nadzieją. To był szok. Wtedy człowiek sobie uświadamia, że nie czas narzekać, tylko iść do przodu.

fot. Wojciech Grzędziński



Nie trzeba chyba nieuleczalnej choroby, by sobie to uświadomić?

Nie mówię, że gdybym mógł cofnąć czas, to nie wykreśliłbym genów odpowiedzialnych za chorobę. Ale nie wyprę się jej teraz. Zawsze można coś dobrego z choroby wyciągnąć. Na pewno z tak łagodnej i tak dobrze leczonej. Można na przykład kogoś zainspirować…

Co masz na myśli?

Na przykład, ta wystawa może sprawić, że ktoś przestanie patrzeć na tę chorobę przez pryzmat ograniczeń. Tak jak Kasia (jedna z bohaterek fotoreportażu Wojciecha Grzędzińskiego – przyp. red.), która chodzi po sześciotysięcznikach.


Camino de Santiago

Ty też masz pewne plany odnośnie do wędrowania…

Bardzo bym chciał zawędrować do Santiago de Compostela. Bardzo lubię łazić – po polskich górach, i „niegórach” .

Dlaczego Santiago?

Dlaczego? Bardzo bliska jest mi idea pielgrzymowania. Pielgrzymowałem na Jasną Górę 14 razy, z Gniezna.
Czytaj także: Rosyjskie Santiago de Compostela. Pielgrzymowali tu władcy imperium

14 razy więcej niż ja…

(śmiech) Właśnie się tak śmieję, że muszę wybrać się jeszcze 15! Pejzaże w połączeniu z pierwiastkiem duchowym sprawiają, że jest mi to bardzo bliskie.

Moi znajomi byli już w Santiago i słyszałem wiele pozytywnych relacji. Zresztą, wytworzyła się już wokół tego taka medialna otoczka, popkulturowa, która może troszeczkę szkodzić. Choć tak jak słyszałem – jeśli ktoś chce, to i tak znajdzie na tym szlaku, może nie to, czego szukał, ale to, co powinien znaleźć.

fot. Wojciech Grzędziński



Co Cię pociąga w pielgrzymowaniu? Chyba nie przez przypadek byłeś tam 14 razy?

Zacząłem jako 13-latek, więc pociągało mnie, że jest to kolorowe i głośno śpiewa. Pierwsze rozczarowanie było wtedy, gdy wyszliśmy za rogatki miasta, skończyły się śpiewy i trzeba było wyjąć różańce (śmiech). Potem to wszystko ewoluowało i przyszły świadome pielgrzymki, gdzie ważniejsze były przeżycia duchowe. Zresztą okazało się, że dzielę ten czas ze wspaniałymi ludźmi. Trudniej było się od tego oderwać wiedząc, że oni dalej pielgrzymują.

Czy masz już jakąś intencję, z którą chcesz wybrać się do Santiago?

Szczerze mówiąc, ostatnimi czasy dotyka mnie bardziej to, co jest wokół mnie – dostrzegam wiele trosk moich bliskich, znajomych. Z jednej strony chcę poświęcić im tę drogę, a z drugiej… Słyszałem, że nie trzeba iść tam z konkretnym celem. Mówi się, że nie liczy się cel, tylko droga. Czuję po prostu, że muszę tam iść.

..

To wysza szkola jazdy dziekowac Bogu za problemy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 9:45, 22 Paź 2017    Temat postu:

Utknęła na noc na lotnisku. Co wymyśliła, żeby pokonać nudę?
Redakcja | 22/10/2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


30-latka spóźniła się na wieczorny samolot. Żeby nie siedzieć bezczynnie na lotnisku, zorganizowała… imprezę. Zobaczcie wideo!


P
ort Lotniczy Charlotte. Mahshid Mazooji przegapia wieczorny lot. Na następny samolot musi poczekać do rana, więc przed nią noc spędzona na lotnisku. Zamiast drzemać gdzieś w kącie na walizce, zła na cały świat, postanawia… wytańczyć swoje kłopoty. Ustawia aparat, włącza hit Lionela Richie z 1983 roku – o jakże znaczącym tytule „All night long” (ang. Przez całą noc) – i rusza w tany. Nie, nie sama.
Czytaj także: Dziewczynka cierpiąca na rzadką chorobę porywa do tańca

Przyłączają się do niej ochroniarz, chłopak sprzedający kawę w Starbucksie, pracownicy lotniska i kilkoro pasażerów. Tylko pozazdrościć takiego luzu i dystansu do siebie!


Internauci są zachwyceni pomysłowością i spontanicznością Mahshid. Piszą: „Chciałbym, żeby wszyscy podchodzili do swoich problemów w taki sposób. Żylibyśmy w znacznie piękniejszym świecie”. Jej taniec został wyświetlony ponad 2,6 mln razy. Na swoim profilu na Facebooku wideo udostępnił też sam – nieźle rozbawiony – Lionel Richie.

...

Zwracam uwage ze utkniecie gdzies w podrozy to tez cierpienie! Czujemy sie UWIEZIENI!!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:42, 23 Paź 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Musiał o własnych siłach wracać do brzegu. Wtedy pojawił się rekin...
POLECANE

Akcja CBA w nocnym klubie w Warszawie. Wśród...

Zbrodnia (prawie) doskonała. Krystiana Balę...

Te rzeczy utrudniają Ci zasypianie…

Tragiczna śmierć 32-letniej policjantki. Wezwano...
dostarczone przez plista
Musiał o własnych siłach wracać do brzegu. Wtedy pojawił się rekin...

1 godz. 39 minut temu

​Przepłynął ponad 7 kilometrów, w tym spory kawałek w towarzystwie rekina. Mowa o brytyjskim płetwonurku, który zaginął w wodach u zachodnich wybrzeży Australii. John Craig stracił kontakt z łodzią, która przetransportowała go w miejsce nurkowania. Gdy postanowił o własnych siłach dopłynąć do brzegu, w pobliżu pojawił się... rekin tygrysi.
Rekin tygrysi
/Frei H./Arco Images GmbH/DPA /PAP/EPA


Przedstawiciele tego gatunku to sprawcy częstych ataków na ludzi. Był dwa razy szerszy i trzy razy dłuższy ode mnie. Myślałem, że już po mnie, ale płynąłem dalej, cały czas osłaniając się kuszą - powiedział 34 letni Brytyjczyk w wywiadzie dla BBC.

John Craig wyemigrowali od Australii przed dwoma laty. Jest doświadczonym płetwonurkiem. To właśnie doświadczenie, oraz zachowanie zimnej, krwi pozwoliło mu przetrwać.

Był mną bardzo zainteresowany. Zapewne zastanawiał się, czy mogę trafić do jego menu - dodał żartobliwie Brytyjczyk.

Rekin w końcu odpłynął zostawiając płetwonurka w spokoju. Po trzech godzinach Craig dotarł do brzegu. Dopiero tam został zauważony przez służby ratunkowe, które wyruszyły mu na pomoc.

(ph)
Bogdan Frymorgen

...

Taka ,,przygoda" to tez potezny wstrzas wewnetrzny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 7:49, 28 Paź 2017    Temat postu:

Rak oswojony. „Komuś przeszkadza, że mam łysą głowę? Bo mnie nie!”
Marta Klimek | 27/10/2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


„Coraz więcej kobiet choruje na raka piersi. Co jednak istotne, coraz mniej ich umiera” – mówi Joanna Zielewska, prezes Łódzkiej Fundacji „Kocham Życie”.


W
jej rodzinie rak piersi systematycznie atakował kolejne pokolenia kobiet. Chorowała mama, ciotki, siostry cioteczne. Ona sama przez chorobę przeszła pięć lat temu. Dziś Joanna Zielewska, jako prezes Łódzkiej Fundacji „Kocham Życie”, wspiera kobiety zmagające się z nowotworem. O życiu z chorobą w tle, i o tym, jak po raku życie może zmienić się na lepsze rozmawia z Martą Klimek.


Warsztaty, wyjazdy rehabilitacyjne, konkursy… czyli Miesiąc Walki z Rakiem

Marta Klimek: Październik to międzynarodowy Miesiąc Walki z Rakiem. Jakie działania odbywają się w tym czasie w Łódzkiej Fundacji „Kocham Życie”?

Joanna Zielewska: Nasza działalność przebiega dwukierunkowo. Pierwotną misją Fundacji była edukacja i praca z młodzieżą. Prowadzimy zajęcia w ramach godzin lekcyjnych – głównie w liceach – i właśnie w październiku jest ich najwięcej. Nacisk kładziemy przede wszystkim na wczesne wykrywanie raka i uczymy młodzież badania piersi na fantomach. Zawsze jest też część teoretyczna na temat czynników predysponujących i genetyki w raku piersi. Młodzi doskonale znają przypadek Angeliny Joli, więc zwykle nie trzeba się zagłębiać w medyczne szczegóły.

Oprócz tego są też działania skierowane do pacjentek onkologicznych, warsztaty, wyjazdy rehabilitacyjne, konkursy. Wspólnie z firmą, która zajmuje się żywieniem pacjentów w chorobie onkologicznej, prowadzimy Nutri Dzień, połączony z gotowaniem i degustacją potraw. W październiku jest też Bra Day, organizowany głównie przez Fundację Pełną Piersią, która zrzesza kobiety po rekonstrukcji piersi i promuje oddział zajmujący się kompleksowym leczeniem raka piersi w łódzkim szpitalu Kopernika. Podczas Bra Day w łódzkiej ASP odbywają się m.in. pokazy mody z udziałem naszych dziewczyn.
Czytaj także: Dwa razy wygrała z rakiem. Dlaczego marzyła, by wrócić do szpitala?



Akcje edukacyjne prowadzone są już od wielu lat, na świadomość ludzi wpływają też przekazy medialne… Jak odbiera Pani tę zmianę świadomości? Na przykładzie rodziny, widziała Pani jak wyglądało to wcześniej.

Widać zmianę. Przede wszystkim jesteśmy wszyscy częścią statystyki medycznej, która pokazuje, że, o ile więcej jest zachorowań na raka piersi, o tyle mniej kobiet umiera – i to jest bardzo wyraźny trend.

Widać to też w świadomości kobiet. Moja mama zachorowała młodo, miała 31 lat, i przez pierwsze dziesięć lat nikt oprócz najbliższej rodziny nie wiedział, że była chora. Kobiety były stygmatyzowane, wstydziły się tego. Pamiętam, jak wchodziłam do mamy do szpitala, a ona siedziała i płakała – nie wiedziała nic, kompletnie. Ani o rehabilitacji, ani o protezie. Myślała, że jak jej utną pierś, to zostanie po niej dziura.

Teraz o raku mówi się dużo. Kobiety pytają, wiedzą, gdzie mogą się zgłosić. Nie ma już takiego wstydu. Oczywiście, są jeszcze takie osoby, które przesiedzą całą chemioterapię w domu. Ale jest wiele kobiet, ja też się do nich zaliczam, które mają poczucie buntu i mówią sobie właśnie: „Nie, ja nie zamierzam siedzieć w domu. Właściwie, to komu przeszkadza, że ja mam łysą głowę? Bo mnie nie! Jeśli komuś przeszkadza, to już jest jego problem”. Zmiana jest niesamowita – i w medycynie, i w świadomości kobiet.
Czytaj także: Jak poradziłam sobie z rakiem



A na ile ważna jest świadomość mężczyzn? I czy to też się jakoś zmienia?

Zmienia się. I w październiku to fajnie widać. Jest mnóstwo akcji, w których biorą udział mężczyźni. Np. Breast Fit – kalendarz, w którym porozbierani panowie z Cross Fitu pokazują swoje piękne wyrzeźbione ciała pod hasłem „Kobiecy biust. Męska sprawa”. Na co dzień widać to natomiast w sferze samobadania. Jeśli chodzi o raka piersi, mnóstwo zmian wykrywają mężczyźni. Często to właśnie mężczyzna częściej dotyka piersi kobiety, niż ona sama. Jeżeli on wie, jak wykonać samobadanie, to w przyszłości może połączyć przyjemne z pożytecznym, wyrobić pewien nawyk i nie budować trudnych emocji. Jak przy myciu zębów – po prostu, trzeba to robić automatycznie.

Faceci badają, ale również wspierają i przypominają, a czasem po prostu biorą za rękę i prowadzą do lekarza. I to jest przykład jednej z moich onkopsiapsiółek. Miała trzymiesięcznego syna, którego karmiła piersią i z jednej piersi karmiło jej się trochę gorzej. Lekarz powiedział, że guz jest związany z karmieniem i żeby przyszła za pół roku, gdy skończy karmić. Ale mąż powiedział: „Absolutnie, nawet nie ma mowy” i dziewczyna zrobiła badania. To był rak piersi, trafiła na stół operacyjny do obustronnej mastektomii. Tak naprawdę tylko dzięki mężowi. Gdyby przyszła pół roku później, nie wiadomo, jak by się to skończyło.


Onkoprzyjaciółka zrozumie i pocieszy

Wspomniała Pani o „onkopsiapsiółkach”. Swoją chorobę ma już Pani za sobą, a jednak wciąż jest Pani w jej otoczeniu. Czy to nie jest trudne? Czym teraz dla Pani jest praca w fundacji?

Przechodzi się pewne etapy. W czasie leczenia zawiązują się onkoprzyjaźnie. Poznawałyśmy się np. na zajęciach „Baba Joga kontra rak” albo na wlewie chemioterapii. W tej chwili to są przyjaźnie, które bardzo pielęgnujemy. Jedna z moich onkopsiapsiółek mówi, że jesteśmy jak „plemię”. Ma grono wspaniałych przyjaciół, nieonkologicznych, ale w momencie, gdy zachorowała, nie wiedzieli jak jej pomóc, mówili wprost, że nie wiedzą, jak z nią rozmawiać, jak wesprzeć. My to wiemy. I często czytamy sobie w myślach.

W pierwszym etapie, faktycznie pomyślałam „Zamknijmy ten temat, koniec”. Ale onkoprzyjaźnie zostały. Zastanawiałam się też, czy chcę pracować z pacjentami onkologicznymi i mówiłam sobie „Nie, ja już się nie czuję na siłach, nie chcę jeszcze raz tego wszystkiego przeżywać”. Ale to była teoria, a praktyka była taka, że zaczęłam funkcjonować, jak pogotowie onkologiczne – ktoś potrzebował wsparcia, ktoś rozmowy. Powolutku przepracowałam temat i stwierdziłam, że nie da się go tak zupełnie zamknąć. Z każdym upływającym rokiem, żyję też bezpieczniej. Pierwsze dwa lata to było czekanie na przerzuty. Teraz okazuje się, że faktycznie można żyć z tą chorobą w tle.

Pamiętam, jak zachorowałam i bardzo rozpaczałam w pierwszych dniach, moja mama powiedziała mi „Nie martw się, to jest taki oswojony rak. U nas w rodzinie się na tego raka nie umiera. Wyleczysz się i będziesz żyć”. I faktycznie tak jest, żadna z kobiet w naszej rodzinie nie umarła na raka. Wszystkie są po usunięciu piersi, po usunięciu jajników. Przeszły chemioterapię, radioterapię, całe leczenie onkologiczne, ale u żadnej nie rozwinęła się postać uogólniona – to też jest budujące.
Czytaj także: Rak to czas próby. Wywiad z Barbarą i Jerzym Stuhrami


Co mówić przyjaciółce chorej na raka

Chociaż o raku mówi się teraz bardzo dużo, wydaje mi się, że gdybym dowiedziała się, że ktoś w moim otoczeniu jest chory, też nie wiedziałabym jak się zachować. Co taka osoba chciałaby usłyszeć? Jakiej reakcji otoczenia i „nieonkologicznych” przyjaciół oczekuje?

To jest o tyle trudne, że każdy człowiek jest inny – po pierwsze. Po drugie, to czego ta osoba oczekuje, zmienia się w zależności od tego, na jakim jest etapie leczenia czy oswajania się z diagnozą. Tutaj pomaga empatia, znajomość tej osoby, umiejętność odczytywania sygnałów, które wysyła – nie ma gotowej recepty. Po pierwsze, trzeba być z tą osobą, po prostu z nią być. Nie uciekać, nie bać się. Nawet, jak ona czasem pokrzyczy, potupie nogą. Nie można bać się komunikacji. Nie ma nic prostszego, jak zapytać: „Słuchaj, chcesz o tym pogadać czy po prostu dajmy sobie spokój i chodźmy na lody”? Jedna będzie chciała, żeby z nią obejrzeć film, druga będzie chciała rozmawiać o chorobie, a jeszcze inna w ogóle nie będzie chciała o tym rozmawiać, tylko będzie chciała pójść na zakupy.


Prowadzą Panie również warsztaty dla kobiet. Wspomniała Pani o makijażu, jodze…

Prowadzimy spotkania o przeróżnej tematyce. O tym, gdzie można dobrać turbany, jakie triki zastosować, żeby wyglądać dobrze. Niektóre kobiety będą umiały to zrobić intuicyjnie, ale inne potrzebują, żeby im od początku do końca wytłumaczyć: „Słuchaj, musisz mieć na głowie coś większego, bo nie masz włosów i tej objętości. Spróbuj sobie coś takiego, coś kolorowego, to się wyrówna”.


Warsztaty dla chorych kobiet

Chociaż „łyse też jest piękne”.

Ale ciągle jednak funkcjonuje, jako coś niepokojącego. I ja to widziałam. Kiedy chodziłam z łysą głową, bardzo dużo frajdy sprawiało mi obserwowanie ludzi – jak się zachowują, jak szepczą, uciekają wzrokiem. Kiedyś np. stały obok mnie dwie kobiety i rozmawiały. Popatrzyłam w ich kierunku i zauważyłam, że trochę się zmieszały, więc podeszłam i zapytałam, czy nie wiedzą, gdzie tu jest najbliższy bankomat. Dopiero wtedy spojrzały na mnie zupełnie normalnie, jakby okazało się, że nie jestem jakimś ufo, tylko normalną osobą, z którą można porozmawiać. Ale każdy musi sam dojść do takiego etapu. Część dziewczyn dobiera sobie peruki bardzo podobne do naturalnych włosów, żeby ludzie nie widzieli, że są chore.

Różowy dres pomaga w czasie chemii?

Często mówię o kolorach. Nie zdajemy sobie sprawy, jak nasz mózg rejestruje pewne sygnały. Kolory dodają blasku, życia, energii i uśmiechu. Mnie trzymały przy życiu, naprawdę. Zachorowałam jesienią, w październiku, wybadałam guz i ta diagnostyka się zaczęła pod koniec października, czyli dokładnie pięć lat temu. Teraz, jak analizuję fakty, to widzę, że zawsze na jesień wybierałam ubrania w kolorach czarnych i szarych. A tamtej jesieni, kupiłam pomarańczowy płaszcz, musztardowe rajstopy, czapkę… Mój organizm już wiedział, że jest chory i potrzebuje tych kolorów. Ja jeszcze o tym nie wiedziałam, ale myślę, że wysyłał już pierwsze sygnały. Kiedy chciałam sobie kupić dres, szykując się na oddział chemioterapii, poszłam do sklepu i mówię tak: „Nie czarny, nie szary, nie granatowy. Jakie pani ma kolory? Najlepiej limonkowy albo pomarańczowy…”. Róż też był. Te kolory powodowały, że uśmiechałam się do siebie. Turbany też wybierałam właśnie w różowych odcieniach, które dodawały mi blasku. To się działo samoistnie. Jedna z koleżanek dała mi wtedy pseudonim „Tęczowa Joanna” i tak zostało do tej pory.
Czytaj także: Kolory mogą poprawić nastrój. Jaki jest najlepszy dla Ciebie?




Dziękuję pięknie za rozmowę i pozytywną energię, która bije od Pani mimo wszystkich trudnych doświadczeń.

To nie jest coś, nad czym trzeba jakoś bardzo pracować. Pewne rzeczy warto sobie po prostu uświadomić, posłuchać podpowiedzi mądrych ludzi, psychologów, psychiatrów i nie zamykać się w sobie, ale budować wewnętrzny optymizm. Dla mnie to jest wielokierunkowe działanie. I mam takie wrażenie, że jesteśmy z dziewczynami w Fundacji w dobrym miejscu, bo po prostu trzeba się tym dzielić. Młodsza siostra mojej mamy, kiedy zachorowałam, powiedziała mi, że to jest taka nasza rodzinna misja, bo przez to, że wszystkie przez to przeszłyśmy, możemy ze zdwojoną siłą oddawać to innym, udzielać im wsparcia – to tak ma być. I po prostu, tak to przyjęłam. Mam takie poczucie, że to wszystko, co się zdarzyło nie jest bez sensu. Ostatnio rozmawiałyśmy z dziewczynami, że przez chorobę w naszym życiu wydarzyło się tyle dobrego, tyle się zmieniło na lepsze… I dziewczyny mówią: „Cholera, no, nic bym nie zmieniła”. Po prostu. To samo powiedziała mi moja mama: „Twoje życie zmieni się na lepsze” i tak się dzieje, naprawdę.

...

Włosy sa dla kobiet nieporownanie wiekszym problemem niz dla mezczyzn, ktorzy tez przeciez nie lubia ich tracic. Ale teraz w dobie sztucznosci gdy celebryci maja po 50 operacji plastycznych a wszelkie okladki pisemek to nie zdjecia a robota grafikow nie jest problemem gdy osoby ktore MUSZA uzyja wlosow ,,sztucznych". Metod o ile wiem jest duzo. Moga to byc dawcy wlosow, moga byc sztuczne. A mozna i NAMALOWAĆ! Liczy sie przeciez wyglad. Akurat kobiety wygladaja bardzo dobrze w krotkich wlosach. Az sie zdziwilem gdy to sprawdzalem graficznie. Wlosy scisle przylegajace do glowy, minimalne wcale nie przegrywaja w konkurencji z lwią grzywą. A liczy sie przeciez wyglad!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 15:14, 28 Paź 2017    Temat postu:

Córeczko, kiedy mnie już nie będzie…
Heather McManamy i Redakcja | 28/10/2017
Fot. Hillary Schave | Azena Photography
W objęciach mamy. Heather i Brianna McManamy.
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Kiedy Heather McManamy usłyszała diagnozę - nieuleczalny nowotwór, zaczęła pisać do swojej córki listy przeznaczone na wszystkie ważne okazje w jej życiu...


N
apisane z wdziękiem i humorem. Przepełnione miłością. Listy do córeczki. Heather McManamy postanowiła je napisać, gdy usłyszała, że ma raka i że to terminalne stadium choroby. I że nigdy nie powie córce tych wszystkich rzeczy, które matki mówią dzieciom gdy te dorastają. Dlatego zaczęła pisać…

Oto fragment wydanych po śmierci Heather McManamy pamiętników „Cards for Brianna”.
Guzek w piersi

Kochałam moje życie. Było doskonałe. Miałam 33 lata, byłam żoną wspaniałego męża i matką najpiękniejszej dziewczynki na świecie. Miałam pracę, którą naprawdę lubiłam. Nieduży, ale przytulny dom. Dla dziewczyny z robotniczego przedmieścia Milwaukee – West Allis – to było życie jak w bajce.

Bomba eksplodowała niespodziewanie pewnego wieczoru, leżałam już w łóżku i wyczułam pod palcami guzek w piersi.

– Co to jest?! – zawołałam do Jeffa. Żadne z nas nie wyczuło go wcześniej. Czy był tam już od dawna? Resztę nocy spędziłam googlując „guzek w piersi”. Uporczywie próbowałam znaleźć choć jedną stronę internetową, na której nie byłoby słowa „rak”.
Czytaj także: Rak oswojony. „Komuś przeszkadza, że mam łysą głowę? Bo mnie nie!”


Diagnoza, która brzmi jak wyrok

Następnego dnia poszłam do lekarza, cóż, skończyła się dobra passa. Zdiagnozowano nowotwór piersi II stopnia. Cztery tygodnie później poddałam się podwójnej mastektomii. Następnie odbyłam ponad roczną chemioterapię, która nie zadziałała. Miałam przerzuty do kości i wątroby. Diagnoza brzmiała: IV stopień nowotworu, dając mi najwyżej dwa lata życia.

Mój onkolog oznajmił mi, że jestem w terminalnym stadium choroby i ostrzegł co mnie czeka. – To będzie jedna cholerna przejażdżka rollercoasterem – powiedział. – Usłyszysz złą wiadomość, potem kolejną, potem jeszcze gorszą… Musisz twardo się trzymać, jak długo będziesz mogła. Ponieważ jestem uparta, postanowiłam że jeśli miałabym szansę przejąć kontrolę nad czymkolwiek, to zamierzam to zrobić.


Tworzenie wspomnień. Żeby córka mogła pamiętać

Na długo przed tym, zanim pomyślałam, by kupić kartki dla Brianny, wymyśliłam parę innych rzeczy, które pozwoliłyby jej mnie zapamiętać. Na początku zrobiłam kilka klasycznych albumów z naszymi wspólnymi zdjęciami. Przed rozpoczęciem pierwszej chemii nie wiedziałam dokąd nowotwór mnie doprowadzi, więc zorganizowałam swoją pracę tak, by każdy poniedziałek spędzać tylko z Bri. Tamte dni zostały nazwane „Poniedziałkami Mamusi” i trwały aż do czasu, kiedy Bri poszła do przedszkola, nieco ponad rok.

Każdy poniedziałek wypełniałyśmy lekcjami tańca, gimnastyki, wycieczkami do zoo, spotkaniami z innymi dziećmi, dziewczyńskimi wypadami do parku wodnego, filmami i zakupami. Byłyśmy przepełnione radością i udało nam się to uchwycić na wielu zdjęciach.

Potem zaczęłam nagrywać film. Siedziałam na kanapie z mikrofonem w dłoni, mówiąc chaotycznie do kamery, o tym kim byłam i co kochałam w Bri i jak bardzo będę tęsknić za nią, bla, bla, bla. Kiedy nawet kamera wyglądała na znudzoną mówiłam: – Cięcie! Martwiłam się, że od innych ludzi Bri usłyszy same wspaniałe i fantastyczne rzeczy o swojej mamie (mam taką cichą nadzieję), ale w filmie nie zobaczy takiej pełnej życia kobiety.
Czytaj także: 8-letni Antonio umiera na raka: „Mamo, Matka Boża przyszła po mnie”

Fot. dzięki uprzejmości Sourcebooks
Jeff, Brinna i Heather McManamy, w swoim ogrodzie w Winsconsin. Heather trzyma w ręce jeden z listów, które napisała do córki.


Jak zapisać miłość?

Zastanowiłam się i zdecydowałam nagrać reality show. Z siostrą mojego przyjaciela i szwagrem odpaliliśmy kamerę i wyreżyserowaliśmy program. Nagraliśmy Bri ze mną w domu podczas wykonywania codziennych czynności: zabawy lalkami, oglądania meczów, gotowania obiadu, czytania czy po prostu rozmów o śmiesznych i interesujących sytuacjach, które nam się przytrafiły. Nic super ekscytującego, taśma z nagranym prawdziwym życiem, pokazująca co się działo i miłość pomiędzy nami…

Później przeszłam do nagrań dźwiękowych, wszystkie były wcześniej niezaplanowane. Nagrałam siebie czytającą jej ulubione książki i śpiewającą dla niej piosenki, zwłaszcza jedną, którą nuciłam, gdy była malutka: „Good Night to You”, ale wykonałam ją na melodię „Happy Birthday to You”. Nie potrafię dobrze śpiewać, ale pod wpływem chwili mogłam stworzyć własne kołysanki wykorzystując te najlepsze, do odsłuchania, gdy moje płaczące dziecko nie będzie mogło zasnąć.

Oczywiście, nagrałam rozmowę o dojrzewaniu i o seksie, żeby były na później. Przeprowadziłam z nią kilka mini wywiadów. Rozmawiałyśmy o jej pierwszym dniu w przedszkolu i wycieczce do Disneylandu, którą odbyłyśmy, gdy miała trzy lata…

Przeznaczyłam część moich osobistych rzeczy dla Bri, biżuterię, dziennik, który prowadziłam podczas ciąży i tony zeszytów, które zapisałyśmy w ciągu ostatnich kilku lat. Wszystko, co zostawiłam córce, począwszy od rzeczy aż po nagrania audio i video powierzyłam opiece Jeffa. To on zdecyduje, czy Bri zobaczy te pamiątki, kiedy i które z nich.

Słynne listy również.
Czytaj także: PS Kocham Cię!… Dlaczego warto pisać listy miłosne?


Kolorowe koperty i słowa płynące z serca

Zaczęłam od kupienia mniej więcej 40 kolorowych kopert. Teraz jest ich prawie 70. Mam też kilka dla Jeffa na przyszłe ważne okazje w jego życiu. I także dla kilku przyjaciół. Jeff rozda im listy kiedy umrę, dziękując pięknie za to, że byli takimi wspaniałymi przyjaciółmi i może to będzie moje ostatnie słowo (tak to jest, jak masz ostatnie słowo). Ale zdecydowana większość listów jest dla Bri.

Z pisaniem ich było jak z większością trudnych do zrobienia rzeczy w życiu: oczekiwanie jest znacznie gorsze niż sam proces tworzenia. Nie kupiłam kopert, nie wróciłam do domu i nie napisałam z radością listów. Kupiłam je, wróciłam do domu i przez długi czas zastanawiałam się, dlaczego je kupiłam, jak na Boga dam radę przez to przejść. W końcu odłożyłam je na kilka tygodni. Nie mogłam napisać tylko jednego liściku. Część każdego była konsekwencją kolejnego. Jak mogę życzyć mojej córce wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kiedy wiem, że nie będzie mnie na nich? Nie dawało mi spokoju, jak zareaguje na kilka z tych listów, kiedy je już dostanie. Co mam nakreślić na karcie ślubnej, skoro nie mam pojęcia kim będzie za dwadzieścia lub trzydzieści lat i czy będę jeszcze dla niej ważna.

Pisząc te listy zmagałam się z licznymi uczuciami, głównie strachu i niepewności. Czy taki list spowoduje więcej radości w życiu Bri czy wprowadzi zamęt? Czy moje wiadomości uszczęśliwią ją, zasmucą czy rozgniewają?
Czytaj także: Ból głowy czy duszy? Kiedy choroba jest wołaniem o miłość


Przyszłość, której nie będę mogła przeżyć

Starałam się odsunąć od siebie tę wizję przesuwając punkt ciężkości ze strachu i wątpliwości do punktu widzenia Bri: zachwytu i ekscytacji, kiedy otrzyma jedną z kart. Wyobrażałam sobie ją w pięknej sukni, w dniu jej ślubu, siedzącą samotnie w cichym pomieszczeniu, rozmyślającą nad życiem i uroczystością, która za chwilę nastąpi. Jej ojciec przechadza się z ciepłym uśmiechem na ustach. Mocno ją obejmuje i mówi jaki jest z niej dumny i jak niewyobrażalnie dumna byłaby jej matka. To pełna tkliwości chwila pomiędzy ojcem i córką. Jeff sięga do kieszeni swojego smokingu i wyciąga mój list. Zaadresowany „Brianna” moim charakterem pisma. Wręcza go Bri… a ona wybucha! Minutę przed pójściem do ołtarza widok koperty powoduje spazmatyczny krzyk. Perfekcyjny makijaż spływa z łzami, plamiąc suknię. Krzyczy do Jeffa „jak możesz mi to robić?”, ciska zaklejoną kopertę na podłogę, depcze ją, łamie obcas i wybiega…

Stop! Przestań!

To właśnie musiałam powtarzać sobie, kiedy moja głowa wypełniona była fikcyjnymi, najgorszymi z możliwych scenariuszami.

Pisząc te listy walczyłam z wieloma uczuciami, głównie strachu i niepewności. Czy taki list spowoduje więcej radości w życiu Bri czy wprowadzi w nie zamęt? Czy moje listy uszczęśliwią ją, zasmucą czy rozgniewają?

Wiedziałam, że Jeff mający pod opieką moje wiadomości, najlepiej oceni to, czy powinien dać córce właściwy list na tę konkretną okazję. Nieustannie przekonywałam się, że potencjalne dobro daleko przeważy potencjalne zło. Wyobraź sobie, że lata po tym, jak odeszła, otrzymujesz list od osoby, która kochała cię nad życie. Czy możesz dostać lepszy prezent? Wiedziałam, że muszę to zrobić.
Czytaj także: Najsłodsza córeczko, nie myśl, że Cię opuściłam…


Głos matki

Pewnego dnia, kiedy Bri była w szkole, wyjęłam plik kartek, wyciągnęłam się wygodnie na łóżku córki i zaczęłam pisać. Moje liściki nie były długie, z wyjątkiem tego na dzień ślubu (dwie kartki). Napisałam: mam ogromną nadzieję, że to będzie najwspanialszy dzień w twoim życiu. Nie martwiłam się, że moje słowa nie zabrzmią dostatecznie romantycznie i głęboko. Pisałam prosto z serca, co chciałabym powiedzieć gdybym mówiła to osobiście. Godziny mijały, a ja całkowicie poddałam się chwili. Większość moich wątpliwości dotyczyło tego, czy mój obraz w jej oczach stopniowo wyblaknie. To była najlepsza terapia, jaką kiedykolwiek przeszłam. Poczułam wolność i komfort wiedząc, że pomimo tego, że umrę będę mogła rozmawiać z córką jeszcze długo po tym, jak odejdę. I co najważniejsze Bri będzie mogła usłyszeć głos swojej matki.


Podpis

Niepewność, która rzeczywiście wynikała z każdego listu brzmiała „Kim będę dla Brianny, kiedy będzie czytała ten list”? Nie wiedziałam jak podpisać niektóre z nich. Czy nadal będę dla niej „Mamusią”? Jeżeli Jeff powtórnie się ożeni, czy jego nowa żona będzie „Mamą” degradując mnie do „Heather” albo „Tej kobiety, która mnie urodziła”. Jeśli ma nową mamę, czy przekroczę granice podpisując się „Mamusia”? Albo w ogóle pisząc te listy? Takie myśli powodowały smutek i żal. Rozważanie kwestii, czy to ja ciągle będę „Mamą” nie było negatywne tylko skomplikowane. Dla mnie myśl, że Bri będzie miała nową mamę, która się nią zaopiekuje, była najlepszym scenariuszem. Byłabym zachwycona gdyby tak się stało! Chciałabym zostać zdegradowana! Ale będąc tu i teraz, próbuję sobie wyobrazić, jak powinnam odnieść się do dalekiej przyszłości, kiedy mnie już nie będzie, a Bri ma nową mamę. Nazwałabym to słodko-gorzką radością, bardzo skomplikowaną słodko-gorzką radością.

Ale podobnie, jak ze wszystkimi gwałtownymi emocjami, które czułam podczas choroby, pogodziłam się z tym. Trzymałam kartkę na kolanach i pióro w ręce, krzyczałam aż napięcie przeszło i zaczynałam znowu pisać.



Tak jak trudno było napisać każdy list, tak absolutnie warto było tego doświadczyć. Miałam nadzieję, że Bri będzie się dobrze bawić oglądając video, słuchając nagrań i cieszyć z innych rzeczy, które dla niej zrobiłam. Nie mogę sobie wyobrazić niczego mocniejszego niż napisana odręcznie osobista wiadomość ode mnie, przekazana w jej wyjątkowym dniu czy przy innej okazji, gdy będzie mogła poczuć matczyną miłość. To nie będzie uścisk czy całus, rozmowa twarzą w twarz, ale to będzie najlepsze, co mogę zrobić. I jeśli Bri nie zechce zajrzeć do tych kopert, trudno. One są dla niej, jeśli poczuje taką potrzebę. Będzie wiedziała, że istnieją i już to będzie dla niej wsparciem.
Czytaj także: „Idę do nieba, będę wam stamtąd pomagać”



„Cards for Brianna” trafiły do sprzedaży 12 kwietnia 2016 (Amazon i Barnes & Noble).

...

Wieksza milosc niz tych matek co zyja a potrafia jeszcze dokonac aborcji...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 8:50, 31 Paź 2017    Temat postu:

Ostatni list. Pożegnaj się z bliskimi
Christine Stoddard i Katarzyna Kozak | 30/10/2017
Kristin Duvall/Stocksy United
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Do napisania tego listu potrzeba niezwykłej odwagi. Adresaci przeczytają go dopiero po naszej śmierci.


K
atarzyna napisała ostatni list do swoich bliskich – męża i mamy, kiedy zachorowała na nowotwór i chcąc nie chcąc, zderzyła się z tematem śmierci.

Nie da się tego uniknąć, oczywiście można wypierać i udawać, że nie ma problemu. Jednak to bez sensu. Myślę, że większość pacjentów ośrodków onkologicznych musi zmierzyć się z tym tematem – wspomina i podkreśla, że dla niej największą trudnością była myśl o tym, że jej najbliżsi zostaną sami z ogromnym bólem po jej śmierci. „Oczywiście nie zakładałam, że umrę, wierzyłam głęboko, że uda mi się wyzdrowieć. Jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy czaiło się ryzyko, że mogę być wśród tych osób, których nie uda się wyleczyć. Pewnego dnia po powrocie ze szpitala, kiedy byłam wykończona chemioterapią, usiadłam do komputera i napisałam kilka słów do najbliższych – męża i mamy oraz przyjaciółki, zaszyfrowałam i zapisałam na pendrive – opowiada i dodaje: – Mimo że od tego czasu minęły cztery lata, to jednak pamiętam, jak wielką ulgę wtedy poczułam”.

Jej list był próbą pogodzenia się ze światem i apelem do bliskich, aby bez względu na to, co się stanie, żyli dalej.

Nie miałam problemu z mówieniem o uczuciach, o tym, że kocham bliskie osoby. Ten list w moim zamyśle miał pomóc rodzinie oswoić się ze stratą. A czy faktycznie zadziałałby tak, jak sobie tego życzyłam – nie wiem – zastanawia się Katarzyna.

W liście umieściła również fragment będący nieformalnym testamentem.
Czytaj także: Jak poradziłam sobie z rakiem


Najważniejsze pożegnanie

Do napisania „ostatniego listu” zachęca wszystkich lekarka VJ Periyakoil ze Stanford w ramach kampanii „Friends and Family Letter” .

Nie chodzi jednak o zwykły list, ale o taki, który wymaga refleksji nad całym życiem, a następnie wyrażenia miłości, wdzięczności, przebaczenia i prośby o wybaczenie. Z jednej strony jest wyjątkową pamiątką dla rodziny, a z drugiej pełni terapeutyczną funkcję dla osób, które go piszą. Pomaga im podsumować swoje życie oraz zidentyfikować i zrozumieć emocje.

Skąd pomysł na taki niezwykły list? Periyakoil przez 15 lat pracowała jako geriatra na oddziale opieki paliatywnej. Rozmawiała z wieloma umierającymi ludźmi. Najczęstszą emocją, jaka im wtedy towarzyszyła był żal.
Czytaj także: Czy wiesz, czego umierający żałują najbardziej? Nie jest za późno, zmień swoje życie


Czego żałują umierający?

Żałowali, że nie znaleźli czasu na naprawienie starych przyjaźni, które się rozpadły. Żałowali, że nigdy nie powiedzieli swoim przyjaciołom i osobom bliskim, jak bardzo są dla nich ważni. Żałowali, że dzieci zapamiętają ich jako zbyt krytyczne matki lub wymagających i autorytarnych ojców. „I dlatego wymyśliłam ten projekt, aby zachęcić ludzi do tego, by napisali «ostatni list» do swoich bliskich i wszystko im wyjaśnili” – wyjaśnia lekarka na łamach „New York Timesa”.

Bezpośrednią inspiracją był dla niej jeden z pacjentów z oddziału paliatywnego – weteran marynarki wojennej, typowy mężczyzna o silnym charakterze, nieokazujący emocji i małomówny. Trafił do szpitala z powodu silnego bólu spowodowanego przerzutami nowotworowymi do kości.
Czytaj także: Jak umierająca na raka dziewczynka wytłumaczyła, czym jest śmierć


Gdyby wiedzieli, co naprawdę czuję…

Każdego dnia odwiedzała go żona i spędzali razem wiele godzin oglądając telewizję. Tłumaczyła doktor Periyakoil, że w ich ponad 50-letnim związku niewiele rozmawiali, więc nic dziwnego, że teraz w szpitalu rzadko mówią do siebie. Jednak im dłużej mężczyzna przebywał na oddziale, tym częściej rozmawiał z lekarką.

Pewnego dnia powiedział jej, że bardzo żałuje, że w swoim życiu nie poświęcił wiele czasu żonie, którą bardzo kocha. Żałował również, że nie okazywał synowi, że jest z niego dumny, a przecież poszedł on w jego ślady i również wstąpił do marynarki.

„Kiedy przekazałam te słowa jego żonie i synowi, popatrzyli najpierw z niedowierzaniem na siebie, a potem na mnie. Podziękowali, powiedzieli, że jestem miła i dodali, że mój pacjent jest niezdolny do wyrażania takich uczuć” – opowiada Periyakoil. Aby udowodnić swoją wiarygodność i upewnić się, że kobieta dowie się o emocjach swojego męża, postanowiła nagrać go kamerą wideo. I to był pierwszy „ostatni list”, ale w wersji wideo.
Czytaj także: Jeżeli nie powiesz mężowi, co Cię boli, skąd ma o tym wiedzieć?


Zanim napiszesz ostatni list. Siedem pytań

Aby ułatwić napisanie takiego listu, doktor Periyakoil przygotowała specjalny szablon w sześciu językach. Niestety, brakuje wersji w języku polskim, jednak mimo tego warto zmierzyć się z tym tematem i napisać taki list swoimi słowami. Zanim jednak usiądziemy do pisania, warto zadać sobie siedem pomocniczych pytań. Oto one:

1. Najważniejsze osoby w życiu i najważniejszy punkt listu. To moment, kiedy warto się zatrzymać i zastanowić, kto był i jest dla nas bardzo ważny.

2. Najważniejsze momenty w życiu, najlepiej z udziałem bliskich. Chodzi tutaj o takie chwile, które będziemy zawsze pamiętać – mogą to być znaczące momenty w całym życiu albo zwykłe wydarzenia, które z jakiegoś powodu utkwiły nam w pamięci.

3. Przeproś osoby, które kochasz, a które skrzywdziłeś. Chwila refleksji nad przeszłością, o której nierzadko chcemy zapomnieć. Najlepiej, aby udało nam się przeprosić bliskich, których skrzywdziliśmy oraz wybaczyć samemu sobie, że kiedyś postąpiliśmy niesłusznie.

4. Przebacz osobom, które kochasz, a które cię skrzywdziły. Nie warto pielęgnować starych urazów.

5. Wyraź wdzięczność tym, których kochasz i za to, co otrzymałeś. Podziękuj swojej rodzinie i przyjaciołom za to, że byli w twoim życiu i że byłeś dla nich ważny.

6. Napisz bliskim, jak bardzo ich kochasz. Czasami o wiele trudniej powiedzieć o tych emocjach wprost, dlatego napisanie listu może okazać się łatwiejsze.

7. Powiedz „Do widzenia” tym, których kochasz. Przy tym punkcie nic na siłę, czasami potrzeba dużo czasu, aby znaleźć odpowiednie słowa.

Najlepszym momentem na napisanie listu jest „teraz”, kiedy jesteśmy zdrowi i w pełni sił. Później może być za późno.
Czytaj także: Już nie musisz dłużej walczyć, synku. Pożegnanie z 4-letnim Nolanem


Drodzy przyjaciele i bliscy…

W jednym z listów mąż napisał do swojej żony Lilly, że bardzo żałuje, że nie kochał jej bardziej. Inny mężczyzna przeprosił swoją córkę za to, że nie było go, kiedy dorastała. „Gdybym mógł przeżyć swoje życie jeszcze raz, nie pozwoliłbym, aby twoja matka odsunęła mnie od ciebie” – podkreślał. W listach nie brakuje też puszczenia w niepamięć kwestii finansowych. „Harold, zapomniałeś spłacić kilka pożyczek, których ci udzieliliśmy. Nie martw się tym, długi są wyzerowane” – czytamy.

List można wysłać bliskim zaraz po napisaniu. Można go też dać zaufanej osobie, która kiedyś przekaże go adresatom. Można też go zostawić i co jakiś czas do niego wracać, wpisując to, co w danym momencie jest ważne.
Czytaj także: Czy dziś jeszcze „ludzie listy piszą”?

...

Gdyw zyciu Bóg na co dzien nie jest to tragedia. Najgorzej bezboznicy. Dla nich to koniec wszystkiego.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:51, 02 Lis 2017    Temat postu:

Wybuch butli z gazem. Niepełnosprawny przez dwie godziny czołgał się, by prosić o pomoc

1 godz. 40 minut temu

Wybuch butli z gazem w domu w miejscowości Janikowo Kolonia w gminie Górowo Iławeckie w woj. warmińsko-mazurskim. Ranny, samotnie mieszkający 70-letni niepełnosprawny mężczyzna musiał dwie godziny czołgać się do najbliższego sąsiada z prośbą o pomoc. Informację dostaliśmy na Gorącą Linię RMF FM.

Mężczyzna został przewieziony do szpitala (zdj. ilustracyjne)
/Marcin Czarnobilski /Twoje Zdrowie
REKLAMA


Mężczyzna ma poparzone ręce. Jego życiu na szczęście nic nie zagraża. Jest też osłabiony przebytym dystansem.

Siła wybuchu wyrzuciła go na zewnątrz. 70-latek z niedowładem nóg musiał po bardzo trudnym, błotnistym terenie czołgać się do sąsiada. Zajęło mu to dwie godziny.

Sami strażacy mieli problem z dojechaniem potem do pozostałości jego domu. Mimo że jechali tylko lekkimi wozami, ostatnie pół kilometra musieli pokonać pieszo z powodu błota.

70-latek jest teraz w szpitalu w Bartoszycach. Zostanie mu udzielona pomoc socjalna.

Gorąca Linia RMF FM jest do Waszej dyspozycji! Przez całą dobę czekamy na informacje od Was, zdjęcia i filmy.

Możecie dzwonić, wysyłać SMS-y lub MMS-y na numer 600 700 800, pisać na adres mailowy [link widoczny dla zalogowanych] albo skorzystać z formularza [link widoczny dla zalogowanych]

(mpw)
Piotr Bułakowski

...

Niebywale cierpienie i wyczyn!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:30, 03 Lis 2017    Temat postu:

Lekarze uratowali życie mężczyźnie, który zjadł 639 gwoździ
Dzisiaj, 3 listopada (12:0Cool

639 gwoździ zjadł mężczyzna, który trafił do jednego ze szpitali w Kalkucie w północno-wschodnich Indiach. Wymiotował i skarżył się na ogromny ból brzucha. Lekarze uratowali mu życie wykonując trwającą blisko dwie godziny operację. W zabiegu pomógł im... magnes.

Na szczęście zjedzone przez 48-latka gwoździe nie uszkodziły jego układu pokarmowego. W sumie ważyły 1,3 kg.

Gwoździe w większości mają ponad 2 cale (ponad 5 cm). Są ostre. Na szczęście w przewodzie pokarmowym nie było żadnej perforacji - powiedział chirurg dr Siddhartha Biswas.

48-latek jest chory na schizofrenię. Jak się okazało, oprócz gwoździ zjadał także... glebę.

Stan mężczyzny jest stabilny. Pozostaje pod obserwacją.

"Daily Mail"
RMF24.pl

...

Tak straszne potrafia byc choroby.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:22, 07 Lis 2017    Temat postu:

Jak zawiodłem się na Bogu, a On zawiódł się na mnie. Wiara z rakiem w tle
Jarosław Dobrzyński | 06/11/2017
Shutterstock
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Wykrzyczałem niemal jednym tchem: „Gniewam się, bo nie rozumiem, dlaczego na to cierpienie pozwalasz, gdy mówisz jednocześnie, że mnie kochasz i troszczysz się o mnie!”.
Bóg zawodzi Jonasza

Księga Jonasza jest jakby dla mnie napisana. Jonasz powołany przez Boga, aby szedł nawracać Niniwę, kraj swoich wrogów, bierze nogi za pas i ucieka w przeciwnym kierunku. Bóg jednak go zawraca i delikatnie mówiąc „podwozi” do Niniwy. Jonasz głosi więc przez 40 dni: „Jeżeli Niniwa się nie nawróci, to nie zostanie z niej kamień na kamieniu”. Chodzi po mieście i w kółko to powtarza. Następnie zadowolony wychodzi na pobliskie wzgórze i siada, aby obejrzeć spektakl pod tytułem „Zagłada Niniwy”.

Czeka go jednak niemiła niespodzianka, spektakl odwołany, bo miasto się nawraca. Jonasz natomiast dostaje udaru słonecznego. „Wiedziałem, że tak będzie, bo jesteś litościwy nawet dla wrogów. Czyż nie dlatego uciekłem w przeciwną stronę?”– narzeka, obolały i zawiedziony. Bóg cierpliwie tłumaczy mu, dlaczego nie zesłał zniszczenia i pyta – „Gniewasz się?”. A Jonasz odpowiada: „Tak, gniewam się śmiertelnie”. I to właśnie zdanie zapadło mi głęboko w pamięć.


Bóg zawodzi mnie

Dysproporcja osób dyskutujących jest tak wielka, że stwierdzenie Jonasza –„gniewam się na Ciebie śmiertelnie” – jest po prostu śmieszne i niedorzeczne. To tak, jakbyśmy dyskutowali z mrówką, którą ratujemy przed niebezpieczeństwem. Mrówka jest na nas wkurzona i za chwilę będzie chciała nam dokopać. Śmiertelnie.
Czytaj także: Trzech świętych gniewnych i wściekłych

Myśl ta wpadła mi do głowy i zajęła miejsce w podświadomości. Mijały lata, w czasie których wiele się działo w moim życiu. Pojawiła się również choroba, która zaczęła mi na poważnie zagrażać. Przyszły kolejne chemie i kolejne porażki, gdy okazywało się, że „obcy”, który zadomowił się we mnie, nie chce mnie opuścić. Organizm był coraz słabszy, a nadzieja na wyleczenie coraz mniejsza. Zaczęło się wkradać w moje serce zniechęcenie i rezygnacja. Aż kiedyś, jadąc samochodem na długiej trasie wyłączyłem radio. Ni stąd ni zowąd przypomniała mi się Księga Jonasza i owa scena z pytaniem „Gniewasz się?”. Nagle poczułem, jak Bóg realnie zadaje to pytanie właśnie mnie.


Ja zawodzę Boga

„Gniewasz się na Mnie? Gniewasz się, że masz w sobie obcego?”. Wrażenie, że pytanie zostało zadane w tej chwili właśnie mi, było piorunujące. Wywracające moją jaźń do góry nogami.

Moja reakcja była jednak odruchowa i natychmiastowa. „Nie, nie gniewam się, skądże. To Ty jesteś Bogiem i wiesz lepiej, co jest dla mnie dobre. Wiesz lepiej niż ja, kiedy zdjąć mnie z tego świata”. Odpowiedź dobrego, wyćwiczonego przez lata, poprawnego chrześcijanina. I w tym momencie poczułem się tak, jakby Pytający spojrzał na mnie smutnymi oczami. Pełnymi miłości, ale jednak i zawodu.


Gniewam się!

Wtedy w odruchu serca zawołałem za Jonaszem. „Tak, gniewam się śmiertelnie!!! Dosłownie i w przenośni! Gniewam się, bo nie rozumiem dokąd zmierzam, bo nie rozumiem, dlaczego mnie to trafiło! Bo nie rozumiem, dlaczego moje dni są już krótkie, a tak chciałbym wychować dzieci, doczekać się wnuków i cieszyć się nadal życiem i rodziną! Gniewam się, bo nie rozumiem, dlaczego na to cierpienie pozwalasz, gdy mówisz jednocześnie, że mnie kochasz i troszczysz się o mnie!”.
Czytaj także: Jak po chrześcijańsku towarzyszyć choremu? 10 przykazań dla chorych i opiekunów

Wykrzyczałem to niemal jednym tchem. Uświadomiłem sobie, że krzyczę w bólu i rozpaczy. Chwila ta trwała mgnienie oka lub wieczność. Jednak po niej przyszło zrozumienie. Bóg chce, bym był wobec niego sobą. Bym był szczery, nie dusił swego bólu i przerażenia. Chce bym je wypowiedział. Wypłakał swoją bezradność. Wykrzyczał swój gniew, przestał się Go bać i po cichu w myślach Mu złorzeczyć. Mój gniew niczego Mu nie ujmuje, niczego Mu nie zabiera. Za to przyznanie się do niego i wypowiedzenie na głos jest dla mnie jak spuszczenie powietrza z nadmiernie napompowanego balona. Uwalnia, uspokaja, ma wręcz uzdrawiającą moc.


Jak zostałem królikiem

Chciałbym powiedzieć, że zostałem wtedy uzdrowiony, jednak tak się nie stało. Dalej jechałem tym samym samochodem, dalej byłem tak samo chory. Odtąd jednak miałem w sobie poczucie, że naprawdę nie jestem sam, że jestem w dobrych rękach.

Również wtedy, gdy po kilku latach od tego zdarzenia, usłyszałem z ust lekarza – „Panie Jarosławie, w ciągu 2, 3 lat należałoby pozamykać swoje sprawy, choć wie Pan, każdy jest inny i trudno coś na sto procent powiedzieć”. Przyjąłem te słowa ze smutkiem, ale już bez gniewu i obłędnego miotania się pośród pytań „dlaczego?”. A po miesiącu dostałem od tego samego lekarza telefon. „Mamy nowy rodzaj kuracji. Jeżeli chce Pan być królikiem, zapraszam”. Boże, kto by nie chciał! Odpowiedziałem: „Biorę, nawet jeżeli wyrosną mi uszy i mały ogonek!”.

Właśnie mijają 4 lata, odkąd jestem uwolniony. Organizm się regeneruje. Dostałem szansę, dostałem nowe życie. Zeszła ze mnie depresja, mój stały towarzysz tamtych lat. Wypuściłem dzieci z domu, do mego życia weszły wnuczki. Jest dobrze.

...

Autentyczna historia. Nawet nie ma co komentowac jak sie nie przezylo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 15:26, 08 Lis 2017    Temat postu:

Wszystko jest dźwiękiem. Opowieść o słynnej głuchej perkusistce
Magdalena Galek | 08/11/2017

Steve Parsons / POOL / AFP
Udostępnij
Komentuj

Drukuj

Mówią o niej „Beethoven naszych czasów”. W szkole muzycznej nauczyciel zapytał ją: „Jak ty to sobie wyobrażasz? W muzyce podstawą jest słuch”. Evelyn Gleenie udowadnia, że uszy to niejedyna droga do doświadczania dźwięków.

Grała z Björk, Bobbym McFerrinem i Markiem Knopflerem. Koncertuje z najlepszymi dyrygentami, orkiestrami i artystami. Wystąpiła na Otwarciu Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 2012 roku. Nagrała ponad 30 albumów, otrzymała 3 nagrody Grammy i zagrała ponad 2500 koncertów w 50 krajach. Evelyn Glennie jest pierwszym muzykiem, który zrobił solową karierę jako perkusista. Jej wyjątkowość polega również na tym, że tworzy muzykę, choć jest całkowicie głucha.


Sielskie dzieciństwo Evelyn Glennie

Urodziła się na farmie w Aberdeen na północy Szkocji w 1965 roku. Z dwoma starszymi braćmi spędzali tam idylliczne dzieciństwo: dużo czasu na świeżym powietrzu, więź z naturą, doświadczanie pór roku.

Mieliśmy w domu pianino, które było raczej dekoracją niż instrumentem – Evelyn wspomina swój pierwszy kontakt z muzyką – ale to wystarczyło, by rozpalić zainteresowanie dziecka. Wspinałam się na stołek i uderzałam w klawisze.
Czytaj także: Niesłysząca wokalistka podbiła serca widzów „Mam Talent”

Słuch zaczęła tracić w wieku 8 lat. To był powolny proces. Nerwy w uchu stopniowo niszczały. Czy to sprawiło, że świat tego szczęśliwego dotychczas dziecka się zawalił? „Kiedy jesteś w tym wieku, nie myślisz o tym, że tracisz słuch albo stajesz się głucha – mówi perkusistka w autobiograficznym filmie Co artyści robią cały dzień? (ang. What do artists do all day?). – Ciało całkowicie adaptuje się i znajduje inne sposoby, aby sobie z tym radzić”.


Jak słyszą głusi?

W wieku 12 lat jej narząd słuchu był już całkowicie niesprawny. Nie przeszkadzało jej to jednak w muzykowaniu. Do tego stopnia, że zdecydowała się pójść do szkoły muzycznej.

Kiedy zaczynałam naukę w Ellen Academy, jeden z nauczycieli zadał mi pytanie: „Jak ty to sobie wyobrażasz? W muzyce podstawą jest słuch… W jaki sposób będziesz słyszeć dźwięki?”. Zapytałam: „A jak pan je słyszy?”. Powiedział: „Chyba uchem”. Wtedy odrzekłam: „Ja chyba też. Ale słyszę je też dłońmi, ramionami, kośćmi czaszki, brzuchem, klatką piersiową, nogami…”.

Evelyn po stracie słuchu odkryła, że nie tylko instrumenty rezonują, ale także ciało wibruje i odbiera wibracje. To sprawiło, że zdjęła aparat słuchowy i zaczęła używać ciała jako wielkiego ucha. Zawsze gdy gra, nawet na scenach najbardziej prestiżowych sal koncertowych, ma bose stopy – aby lepiej czuć dźwięki.
Czytaj także: Nie widzi, nie słyszy. Ale mecz przeżywa silniej niż niejeden kibic [WIDEO]


„Wyrwała z zawiasów” drzwi do Królewskiej Akademii Muzycznej

Gdy miała 17 lat, wysłała papiery do Królewskiej Akademii Muzycznej. Usłyszała: „Nie możemy Cię przyjąć. Nie mamy pojęcia, jak karierę muzyczną może zrobić głuchy muzyk”. Evelyn nie przekonał ten argument. Odpowiedziała: „Jeśli nie przyjmiecie mnie z tego powodu, zamiast wziąć pod uwagę umiejętność grania i to, jak rozumiem i kocham sztukę tworzenia dźwięków, należałoby się porządnie zastanowić nad tym, na jakiej podstawie przyjmujecie innych kandydatów”.

W rezultacie – po egzaminach – została przyjęta. Co więcej, w Wielkiej Brytanii zmieniła się od tego momentu rola szkół i akademii muzycznych. Już nie można odmówić nikomu podejścia do egzaminu na podstawie okoliczności zewnętrznych, np. dlatego, że nie ma rąk czy nóg. Dzięki temu w szkołach muzycznych pojawiło się wielu ciekawych uczniów, którzy grają dziś w zawodowych orkiestrach.


Straciłam słuch. Jestem lepszym słuchaczem

Moja kariera i życie polegały na słuchaniu w najgłębszym sensie – mówi Evelyn. – Utrata słuchu oznaczała dla mnie to, że mam nauczyć się słuchać inaczej, odkrywać cechy dźwięku, o których istnieniu nie wiedziałam. Utrata słuchu uczyniła mnie lepszym słuchaczem.
Czytaj także: Trzylatek gra z orkiestrą symfoniczną! „To dar od Boga” – mówią rodzice

W ten sposób Evelyn odkryła swoją misję: nauczyć ludzi słuchać. Poprawić komunikację i spójność społeczną, zachęcając wszystkich do odkrywania nowych sposobów słuchania.

Kiedy słuchamy siebie nawzajem – mówi Evelyn – ogromnie ważne jest, abyśmy sprawdzali, jak to robimy. Abyśmy używali ciała jako rezonatora. I abyśmy przestali osądzać.

...

Niepelnosprawnosc to tylko dodatkowa przeszkoda.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 10:34, 12 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Mówią o nim "człowiek z dwiema głowami". "Chciałbym połknąć garść tabletek i się nie obudzić"
Mówią o nim "człowiek z dwiema głowami". "Chciałbym połknąć garść tabletek i się nie obudzić"

Wczoraj, 11 listopada (21:09)

Pewien Tajlandczyk cierpi z powodu guza tak bardzo, że jak sam mówi, chciałby już umrzeć. Guz urósł mu do takiego rozmiaru, że wygląda to tak, jakby mężczyzna miał dwie głowy. Nie może spać i ma straszne bóle. 71-letni Jaroon Suanmali zaprzestał leczenia już lata temu, gdy skończyły mu się pieniądze.

Jaroon Suanmali z Tajlandii zauważył guza 10 lat temu. Zgłosił się do lekarza, ale pieniądze na leczenie szybko mu się skończyły i musiał opuścić szpital.

Ale teraz narośl jest tak duża, że 71-latek w nocy nie może zasnąć, a w ciągu dnia cierpi niewyobrażalne bóle.

Chciałbym, żeby ktoś dał mi garść tabletek, po których bym się już nie obudził. Nazywają mnie "człowiekiem z dwiema głowami" - powiedział Suanmali.

Pogłoski o dwugłowym człowieku rozniosły się i jego tropem ruszyli reporterzy. Odnaleźli go w jego domu - niewielkiej chacie z blachy na przedmieściach Thale Chupsorn.

Byli zaskoczeni, że mimo wieku i choroby wciąż jest czynny zawodowo. Pracuje, by mieć na tabletki uśmierzające ból. Synowie dają mu, ile mogą, ale to wciąż za mało.

Dziennikarze zorganizowali zbiórkę pieniędzy na leczenie 71-latka. On sam stracił nadzieję i nie wierzy, by nawet jeśli się uda zebrać odpowiednią sumę, lekarze go wyleczyli.

...

To jest bohater!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:13, 15 Lis 2017    Temat postu:

Argentyński sprzątacz w wypadku stracił nogi. Franciszek sprowadził go do Watykanu
Beata Zajączkowska | 15/11/2017
Andres Beltramo | Notimex | AFP
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


„Musimy się poznać. Jeśli ja nie pojadę do Argentyny, ty musisz przyjechać do Watykanu” – usłyszał w lipcu Maximiliano Acuña. Papież zadzwonił do niego po tym, jak w wyniku wypadku stracił obie nogi. Papieska obietnica właśnie się spełniła.
I wtedy zadzwonił papież Franciszek

„Takich ludzi, jak ja mało kto zauważa. Jestem śmieciarzem, a teraz na dodatek kaleką. Franciszek dodał mi sił do życia” – mówi mężczyzna wspominając lipcowy telefon od papieża. Było to cztery miesiące po wypadku.
Czytaj także: „Nie mogę chodzić ani mówić” – napisał papieżowi Gabriel. Niedługo potem miał niespodziewaną wizytę

Jak zwykle o świcie sprzątał ulice Buenos Aires, gdy nagle wjechał w niego rozpędzony samochód. Uderzenie było tak wielkie, że zmiażdżyło mu obie nogi. Nie było rady, lekarze musieli je amputować.

„Było to straszne doświadczenie, wiedziałem, że muszę zebrać się do życia dla moich pięciorga dzieci, jednak brakowało mi sił – wspomina Argentyńczyk. – Życie na wózku stało się koszmarem. Patrzyłem na siebie wyłącznie jako na ciężar dla moich bliskich. Wtedy właśnie zadzwonił papież Franciszek”.
Musisz przyjechać do Watykanu

Papież udzielił mu swego błogosławieństwa i dodał otuchy. Rozmawiali kilkanaście minut. Na zakończenie powiedział: „Musimy się poznać. Jeśli ja nie pojadę do Argentyny, ty musisz przyjechać do Watykanu”.

W realizacji całego przedsięwzięcia pomógł Gustavo Vera, argentyński związkowiec od lat zaprzyjaźniony z Franciszkiem. To on też wpadł na pomysł, by upamiętnić ofiarę Maximiliano przez ogłoszenie na 22 marca – dzień jego wypadu – Argentyńskiego Dnia Sprzątaczy.
Czytaj także: „Papież nie bał się mnie objąć”. Opowieść człowieka zdeformowanego przez chorobę
Stanąłem twarzą w twarz z Franciszkiem

Spotkanie z papieżem odbyło się po środowej audiencji ogólnej (8 listopada). Wraz z Maximiliano przyjechała delegacja jego kolegów z pracy.

Franciszek powiedział mi, że muszę być silny, że mam dla kogo żyć. Mówił, że jestem dla innych przykładem tego, jak się podnosić z trudności i że przede mną jest jeszcze całe życie, podczas którego muszę być wzorem dla innych, a przede wszystkim dla moich dzieci – mówi mężczyzna.

Wyznaje, że spotkanie z papieżem było bardzo wzruszające. „Po wypadku stałem na granicy życia i śmierci. Wtedy na nowo poczułem miłość Boga, teraz papież dodał mi nadziei” – podkreśla. Franciszek serdecznie go wyściskał. Udzielił też swego błogosławieństwa.

Na plac świętego Piotra przyjechałem na wózku, miałem już jednak na nogach protezy. Gdy robiliśmy zdjęcia z papieżem, zapragnąłem wstać. Udało się! Stanąłem twarzą w twarz z Franciszkiem. Było to bardzo emocjonujące. Dla mnie przede wszystkim była to jednak zapowiedź tego, że kiedyś stanę na nogi i zacznę normalnie chodzić – wyznaje Maximiliano Acuña.

...

Meczennik...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:10, 15 Lis 2017    Temat postu:

Facet musi walczyć do końca. Pokazał mi to prawdziwy chłop ze wsi
Stefan Czerniecki | 15/11/2017
Gus Moretta/Unsplash | CC0
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


„Gdy już wszystko w życiu poukładałem i chciałem nacieszyć się córkami i wnukami, przyszła choroba. Takie życie. Ale nie będę siedział i o śmierci myślał” – powiedział pan Jan.
List do prawdziwego faceta

Dostałem list. List od Przyjaciela. Mężczyzny, który – co tu wiele ukrywać – jest dla mnie swego rodzaju inspiracją. Kochający mąż, troskliwy ojciec trójki dzieci, właściciel firmy. Nie często o tym mówi, ale wiem, że nie miał łatwego życia. I to poczynając od spraw osobistych, rodzinnych po zawodowe.

Mimo to pozostał ciepły i serdeczny. I coś jeszcze: nieznoszący pozorowania. Zaradny, męski, twardy facet. Zawsze powstający. Po naszemu, panowie: najlepszy towarzysz do pójścia na piwo na długie męskie rozmowy. To od niego był ten list. Nie mogłem się doczekać, aż go przeczytam.

Marek pisze w nim o pewnym spotkaniu. Spotkaniu, które utwierdziło go w kierunku obranej przed laty drogi. Sam się głowiłem, co takiemu facetowi jak on może być jeszcze potrzebne w tym potwierdzeniu. W utwierdzeniu siebie samego o słuszności misji, jakiej się podjął. Przecież tak po mojemu, to już jest przysłowiowym „debeściakiem”. Co takiego mogło być w tym spotkaniu, o którym napisał w liście?
Czytaj także: Mężczyźni! Chodźmy do kościoła, jesteśmy tam potrzebni!


„Prawdziwy, siwy mędrzec”

„Niedawno jadąc trasą, na której nie miałem planów się znaleźć, zabrałem na stopa pewnego jegomościa. Pan miał na imię Jan…” – zaczyna w liście Marek. „Okazało się, że jedzie do miasta naświetlać komórki rakowe. Ucieszył się, że go zabrałem. To wiele skróciło mu drogę”.

Potem następuje przepiękny w swej męskiej prostocie i oszczędności opis pasażera: „Wiek 66 lat. Prawdziwy czerstwy mężczyzna ze wsi, który poprzez swoje życiowe doświadczenie oraz to, że nie „pęka” mimo trudności, stał się dla mnie jeszcze jednym życiowym drogowskazem. Tego dnia był mi naprawdę potrzebny. Rozmawiało nam się wspaniale. Jechałem z prawdziwym, siwym mędrcem”.


Czy walka z rakiem boli?

Co tak zainspirowało Marka? Tłumaczy kilka linijek później. „Pan Jan mówi do mnie tak: «Wie Pan… Mam cztery córki, ale nie mam pretensji do Pana Boga. Jak dzisiaj patrzę na tych facetów, co to dookoła, to już te dziewczyny lepsze». Uśmiałem się. Potem opowiedział mi o swoim życiu. 38 lat w małżeństwie z tą samą żoną, o której mówił z wielką troską. Martwił się, że zostaje sama, gdy on jeździ do szpitala. Zaimponowało mi strasznie, że wszystko miał zaplanowane i rozsądnie rozwiązane. Mimo choroby nadal utrzymywał 3 krowy na gospodarce. I to tylko po to, by mieć się czym zajmować. I znów cytat z Pana Jana: «Bo facet musi walczyć do końca».

„Całe życie był cieślą i stwierdził, że gdyby nie ta choroba, to „jeszcze by po rusztowaniach biegał”. Wspomniał o swoim ukochanym psie, z którym chodził na dalekie spacery. Pies zdechł niedawno. Ze starości. Od kilku tygodni nie chodził już ze swoim Panem, tylko czekał na niego w bramie…

Wtedy go zapytałem – pisze dalej Marek – czy zabiegi, na które jeździ, są bolesne. Odpowiedział rozbrajająco i z uśmiechem: «Niespecjalnie, ale wolałbym ten czas spędzić na spotkaniu z przyjaciółmi»”.
Czytaj także: Siłownia Ewangelizacyjna w Łodzi. Największe ciężary nie są na sztangach, tylko na sercu


Choroba przyszła niespodziewanie

I gdy już wszystko sobie poukładał…

Rok temu na św. Jana wyprawił z żoną swoje imieniny. Zamówił piękny namiot, pod którym spotkali się goście, a wśród nich rodzina i sąsiedzi. Opowiadał, że była przepiękna Noc Świętojańska, a oni rozmawiali i śmiali się do samego rana. Wszystko w świetle powieszonych pod namiotem latarenek.

„I gdy już wszystko w życiu poukładałem i chciałem nacieszyć się córkami i wnukami, przyszła choroba. Takie życie. Ale nie będę siedział i o śmierci myślał”. Marek wie, że to nie były tylko słowa. „Postawa Pana Jana nie zdradzała ani trawiącej go choroby, ani wieku. Mimo tego, że miał na sobie pieluchę o czym sam mi powiedział, był nadal czujnym, zdyscyplinowanym i zwartym mężczyzną. Jednocześnie pełnym humoru i otwartości. Typ prawdziwego życiowego wojownika, który walczy i nie poddaje się do końca – bez względu na okoliczności. Jeden z tych wyjątkowych ludzi, którzy zjednują sobie szacunek i sympatię od pierwszych chwil znajomości”.


Męska przyjaźń jest święta

Na koniec Marek przechodzi do sedna całej tej historii. Na moment, na który podczas lektury całego listu czekałem od początku. Kulminację opowieści o prawdziwym i zahartowanym męskim sercu. „Podczas całej naszej podróży Pan Jan nie zdradzał swojej religijności. Zapewne zauważył, że gdy wsiadał, ja akurat odmawiałem Różaniec. Na koniec, gdy podjechaliśmy już pod szpital, wyciągnął pieniądze, chcąc zapłacić za przejazd. Gdy kategorycznie odmówiłem, zapytał mnie, jak w takim razie może mi się odwdzięczyć. Odpowiedziałem, żeby się za mnie modlił”. I wtedy się wydarzyło…

„W oczach Pana Jana pojawiły się łzy. Odparł ze wzruszeniem, że jest gorliwym katolikiem i będzie od tego dnia mówił za mnie różaniec. Obiecałem, że ja będę robił dokładnie to samo w jego intencji. Ten twardy chłop wysiadał ze łzami w oczach i machał do mnie, gdy odjeżdżałem.

Ja też ciągle jestem pod wrażeniem tego spotkania i wspominam je ze wzruszeniem. Zaprzyjaźniliśmy się z Panem Janem przez tę godzinę, chociaż nigdy więcej w życiu się nie spotkamy. Pomyślałem sobie, że męska przyjaźń jest święta i jest to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie mogą spotkać człowieka. Prawdziwe braterstwo może rozkwitnąć nie tylko w walce o wspólną sprawę, w szkolnej ławie czy gdzieś w okopach. Czasami wystarczy chwila, abyśmy poczuli się prawdziwymi Braćmi. Będę się modlił za Pana Jana, do kiedy tylko mi starczy sił. I wszystkich czytających ten tekst proszę o to samo”.

Koniec listu. Skończyłem czytać. Już nic nie napiszę. Po co? W męskim dziale miały być krótkie teksty. Tak obiecywałem. I tak będzie lepiej.

...

Absolutnie wspaniale dlatego Bóg daje.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:01, 16 Lis 2017    Temat postu:

Życie z niepełnosprawnością nie ma sensu? Zobacz tę wystawę!
Joanna Operacz | 16/11/2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Mówisz, że jesteś zdrowy, umiesz mówić i chodzić, i masz dzisiaj doła? Obejrzyj tę wystawę!
Życie z niepełnosprawnością – ma sens?

Ewa jest gadułą i duszą towarzystwa. Kiedy kogoś poznaje, zasypuje go pytaniami. Uśmiecha się od ucha do ucha i mówi ludziom, że ich kocha. Ewa jest bardzo niska i ma orzeczoną niepełnosprawność umysłową.

Ulubiona koszulka Mateusza to ta z kotwicą Polski Walczącej. Jej właściciel jest patriotą – chodzi na Marsze Niepodległości i inne manifestacje rocznicowe. Drugą pasją Mateusza są mecze piłkarskie. Ma Zespół Downa.

Wiktor podczas sesji fotograficznej, której był bohaterem, nie powiedział nic na swój temat. Jego upośledzenie jest tak zaawansowane, że chociaż ma 43 lata, nigdy nie nauczył się mówić ani chodzić. Mama Wiktora, zapytana o najlepsze motto dla niego, powiedziała: „Jestem taki, jaki mam być”.

Piotr ćwiczy karate, Grażyna kocha śpiewać, a życie Karola nakręca rap.
Czytaj także: Niepełnosprawny youtuber: Czujesz się bezsilny? Pomagaj innym!


Kocham cię, życie

Zdjęcia 14 dorosłych osób z niepełnosprawnością umysłową składają się na wystawę „Kocham cię, życie”, którą przygotowało Bractwo Małych Stópek. Przy każdym portrecie znalazło się zdanie, które najlepiej podsumowuje danego bohatera. Bo niepełnosprawność, choć jest ważną i nieraz trudną częścią życia tych osób, nie definiuje ich jako ludzi.

Plansze z fotografiami (71 na 45 cm) można bezpłatnie wypożyczyć i wystawić np. w swoim mieście, szkole albo parafii. Do tej pory wystawa odwiedziła kilkadziesiąt miejscowości w Polsce. Wypożyczały ją między innymi osoby prowadzące zbiórki podpisów pod projektem usunięcia przesłanki eugenicznej z ustawy antyaborcyjnej.
Czytaj także: Na noszach i plecach przyjaciół. Zdobyli szczyt Tatr, choć nie chodzą
Galeria zdjęć




Umieją kochać

„Czasem można usłyszeć, że życie osób niepełnosprawnych, zwłaszcza niepełnosprawnych intelektualnie, nie ma sensu i jest pełne cierpienia, a oni sami stanowią tylko obciążenie dla swoich rodzin. „Chcieliśmy pokazać, jak ci ludzie potrafią się cieszyć z życia, jak umieją kochać i ile radości dają tym, którzy mają z nimi do czynienia” – mówi Anna Piotrowska z Bractwa Małych Stópek.

„Nie wszyscy jesteśmy idealni, mamy różne osobowości i różne problemy, ale musimy siebie nawzajem kochać. Bo miarą człowieczeństwa jest nasz stosunek do drugiego człowieka, zwłaszcza tego słabszego”.


Ma sens

54-letnia Iwona, jedna z bohaterek wystawy, podczas robienia zdjęć ciągle śpiewała „Życie jest piękne, życie ma sens” (występuje z tą piosenką w Zespole Piosenki Naiwnej). „To powalający tekst dla kogoś, kto jest zdrowy, a czasem narzeka na swoją sytuację” – mówi ks. Tomasz Kancelarczyk, prezes Bractwa Małych Stópek.

...

Trzeba w koncu skonczyc z obledem sprawnosci fizycznej ktorej nikt naprawde NIE MA! Braki SA ZADANIEMN NA ZYCIE A NIE ZMARNOWANYM ZYCIEM! Kto madry zaprogramowal by gre gdzie bohater zaczyna na 100 poziomie? Zaczyna na pierwszym i ma dojsc do 100. A zatem jest slaby i nic prawie nie potrafi czyli jest NIEPELNOSPRAWNY! A gdy juz jest w pelni sprawny aby pokonac ostatniego zwyczajowo najsilniejszego potwora GRA SIE KONCZY! Gra dotad ma sens DOPOKI NIE POTRAFIMY JESZCZE CZEGOS ZROBIC! Jak juz potrafimy wszystko gra jest NUDNA! Tak samo jest w zyciu KTOREGO GRY SA UPROSZCZONYM MODELEM!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 17:33, 27 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Kwiaty i kartki urodzinowe od zmarłego ojca: Żyj pełnią życia. Będę przy Tobie!
Kwiaty i kartki urodzinowe od zmarłego ojca: Żyj pełnią życia. Będę przy Tobie!

Dzisiaj, 27 listopada (09:26)

Zanim zmarł, zadbał o to, by jego córka przez kolejne pięć lat dostawała w dniu swoich urodzin bukiet kwiatów i kilka ciepłych słów od niego. Bailey Sellers właśnie obchodziła 21. urodziny i po raz ostatni dostała kwiaty i kartę urodzinową od zmarłego przed laty taty: "Bądź szczęśliwa i żyj pełnią życia. Będę przy Tobie na każdym kroku".


Bailey Sellers z Knoxville w Stanach Zjednoczonych właśnie skończyła 21 lat. To było jednak gorzkie święto. Były to jej ostatnie urodziny, kiedy dostała bukiet kwiatów i kartkę z życzeniami od zmarłego taty.

Ojciec Bailey zmarł na raka pięć lat temu, gdy ona miała 16 lat. Przed śmiercią, zdając sobie sprawę z tego, że odchodzi, zadbał o to, by jego kochana córeczka nadal otrzymywała od niego urodzinowe życzenia.

21. urodziny były ostatnią taką okazją, o czym Bailey napisała na Twitterze: "To bukiet z okazji 21. urodzin. Ostatni. Tatusiu, tak bardzo za Tobą tęsknię".

Dołączyła zdjęcia kwiatów i karki urodzinowej od taty. Oto jego ostatnie słowa:

"Bailey, to mój ostatni list do Ciebie do czasu, kiedy znowu się spotkamy. Nie chcę, byś z mojego powodu dalej wylewała łzy, kochana, bo ja jestem już w lepszym świecie. Jesteś i zawsze będziesz dla mniej najważniejsza. To Twoje 21. urodziny, chcę, żebyś zawsze szanowała mamę i siebie samą. Bądź szczęśliwa i żyj pełnią życia. Będę przy Tobie na każdym kroku. Spójrz, a mnie zobaczysz".

(j.)

...

Jest tuz obok duchem. To przeciez wazniejsze niz kartki.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:51, 28 Lis 2017    Temat postu:

Camino na wózku! Czworo polskich niepełnosprawnych pójdzie do Santiago de Compostela
Przemysław Radzyński | 28/11/2017
fot. Dominik Cegielski
Komentuj


Udostępnij

Komentuj






Lękasz się wyzwań? To spójrz na tych ludzi: sprawnych i niepełnosprawnych, którzy pokazują, jak łamać bariery.
Do Santiago de Compostela: marzenie

Wszystko zaczęło się w czasie jednego z postojów na tegorocznej pielgrzymce do Częstochowy. Adam i Natalia – małżeństwo z rocznym stażem – podzielili się swoim marzeniem. Chcieliby wybrać się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela.
Czytaj także: Mąż: Camino zmieniło mnie bardziej, niż miesiące kursów i wiele książek

Po krótkiej debacie okazało się, że nie tylko oni, jednak nikt tej sprawy nie potraktował dość poważnie. Mimo to zasiane ziarenko kiełkowało w sercu Kamila. Wiedział, że skoro nie daje mu to spać, to musi to być od Ducha Świętego.

Byłem na Camino i wiedziałem, że to będzie hardcore podniesiony do kwadratu. Pielgrzymka do Częstochowy, w porównaniu z Santiago, to był spacerek po parku. W Hiszpanii czekają nas różne tereny, błota, bagna – mówi Kamil Syc, katecheta i założyciel Fundacji „Żyć Miłością”.
Camino z niepełnosprawnymi

Ale im bardziej ta idea wydawała się mu szalona, tym bardziej był przekonany, że trzeba ją zrealizować. „W Polsce nikt jeszcze tego nie zrobił – przynajmniej na taką skalę, na jaką my planujemy to zrobić”.

W ten sposób Kamil stał się koordynatorem inicjatywy „Camino bez barier”, czyli pielgrzymki do Sanktuarium św. Jakuba czterech osób niepełnosprawnych i ich opiekunów.

W tej akcji nie chodzi tylko o naszą pielgrzymkę. Zwrócimy uwagę na to, że ludzie słabi powołani są do wielkich czynów. A przede wszystkim pokażemy, że niepełnosprawność nie stanowi żadnych barier, o ile pokonamy bariery we własnych głowach. Tyczy się to zarówno osób niepełnosprawnych jak i pełnosprawnych – podkreśla Kamil.
Potrzebne wsparcie wyprawy

Kamil był na Camino w roku 2010. Zna realia pielgrzymowania. Razem z Katolickim Stowarzyszeniem Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół „Klika” opracował kosztorys wyprawy – potrzebują 63 tys. zł.

Najdroższe będą bilety lotnicze oraz noclegi i wyżywienie dla całej ekipy, a także dostawki do wózków inwalidzkich potrzebnych do poruszania się po drogach nie asfaltowych. Do tego trzeba doliczyć różne części zamienne do wózków – np. dętki czy opony.
Czytaj także: Przeszedł camino… na jednej nodze!

Potrzebny będzie także wynajem samochodu, który odciążyłby pełnosprawnych pchających wózki, zabierając ich bagaże oraz namioty, bo nie we wszystkich schroniskach będzie mogła przenocować cała grupa, zwłaszcza z niepełnosprawnymi.

Pieniądze zbierają na różne sposoby. Wystąpili m.in. w teleturnieju w TVP 1 „Rodzina wie lepiej” i organizują zbiórkę crowdfundingową na zrzutka.pl. Prowadzą swój fanpage. Niedawno uruchomili swoją stronę internetową [link widoczny dla zalogowanych]



Wyzwanie fizyczne i przeżycie duchowe

W logo wyprawy, oprócz symbolicznych wózka inwalidzkiego i pielgrzymiej muszli, jest też gołąbek. „Będziemy pielgrzymować z konkretną intencją – o pokój; o pokój dla Polski, o pokój dla świata” – mówią uczestnicy „Camino bez barier”.

Aktualnie spotykają się raz w miesiącu – zaczynają od adoracji Najświętszego Sakramentu i dzielenia się Słowem Bożym. Spotkania odbywają się w różnych miejscach. Są na nie zapraszani wszyscy chętni, którzy chcieliby spotkać się i porozmawiać z uczestnikami projektu. Tym sposobem chcą promować inicjatywę w różnych kręgach. „Wspólnymi siłami staramy się tą ideą zapalić całą Polskę” – mówi Kamil.

Pomysł wspierają Jasiek Mela i Magdalena Buczek, a wiele wskazuje na to, że ta inicjatywa nie skończy się na sierpniu 2018. Już teraz ma tak duży potencjał, że prawdopodobnie będą kolejne edycje „Camino bez barier”.

Ekipa zdecydowała się na trasę północną, czyli Camino Norte. Wystartują z Oviedo i w ciągu ok. 3 tygodni do Santiago de Compostela przejdą ok. 320 km.

Chcemy, żeby było to przede wszystkim przeżycie duchowe, żeby ta droga nas w jakiś sposób przemieniła – dodaje Kamil.

...

Wartosc takich wyrzeczen jest olbrzymia. Duchowa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:57, 02 Gru 2017    Temat postu:

Mój dziadek zmarł podczas naszego wesela: przekleństwo czy błogosławieństwo?
Karolina Piech | 02/12/2017

Komentuj



Udostępnij



Komentuj



Nadchodzi moment, w którym razem z Maćkiem klękamy w zakątku sali i modlimy się przez łzy, najgoręcej jak potrafimy o cud. Przez cały czas, od momentu upadku Dziadka na podłogę, duża część gości weselnych modli się za Niego różańcem.


C
hyba w życiu każdego człowieka zdarzają się sytuacje, na które nie ma on wpływu, a co gorsza, są one niemile widziane. Wtedy stawiamy sobie pytanie, dlaczego to MI się przytrafiło?! Ale jeżeli jesteś chrześcijaninem, możesz doszukiwać się głębszego sensu cierpienia, które zsyła na Ciebie Bóg.
Wymarzony on, wymarzony ślub

Przychodzę na studia – niedaleko od rodzinnego domu. Poznaje wielu wspaniałych ludzi, nawiązują się między nami przyjaźnie, ale jedna relacja wydaje się być wyjątkowa. To „wydaje się” przeobraża się w rzeczywistość i po roku studiowania na moim serdecznym palcu u prawej ręki błyszczy pierścionek zaręczynowy. Wspaniały początek!
Czytaj także: Dlaczego odwołałam ślub i dlaczego chcę o tym opowiadać

Po półtora roku od tej pięknej chwili stoimy przed Panem Bogiem wśród rodziny, bliskich nam księży i naszych przyjaciół. Ceremonia ślubna jest idealna, wymarzona – wszystko tak, jak miało być, a nawet piękniej. Towarzyszą nam cudowne uczucia, przepełnieni miłością do siebie nawzajem, a zarazem do Pana Boga, który jest dla nas tak łaskawy, że pozwala nam w stosunkowo młodym wieku, bo w wieku 22 lat, pobrać się, pełni radości zaczynamy wesele. To było popołudnie, wieczór i noc pełne uśmiechów i szczęścia.
Czas stanął w miejscu

Wtedy zbliżała się godzina 00.00. Zazwyczaj o tej porze zaczynają się oczepiny, wraz z podziękowaniami dla najbliższych. My postanowiliśmy podziękowania przełożyć na 22.00. Więc czas wzruszeń i wdzięczności dla rodziców, świadków, dziadków i chrzestnych był za nami. I w tym momencie czas się zatrzymuje…

Mój Dziadziuś w trakcie tańca przewraca się na podłogę. Od tej pory pamiętam wszystko jak przez mgłę. Po ludzku tragedia, szok, żal, smutek. Dziadziuś cały czas jest resuscytowany przez jedną z cioć, która jest pielęgniarką.

Nadchodzi moment, w którym razem z Maćkiem klękamy w zakątku sali i modlimy się przez łzy, najgoręcej jak potrafimy o cud. Wtedy też z wielką miłością Maciej, jako głowa rodziny, zawierza nasze małżeństwo Świętej Rodzinie. Przez cały czas, od momentu upadku Dziadka na podłogę, duża część gości weselnych modli się za Niego różańcem.

Kiedy karetka zabiera Dziadziusia czekamy w niepewności na telefon od Taty. Niestety okazuje się, że Dziadziuś nie zdążył dojechać do szpitala… Nie było histerii, nie było spazmów. Przyjęliśmy to z wielkim spokojem.
Czytaj także: Jak na pierwszą randkę poszłam… na wesele
Boży plan

Następnego dnia pojawiło się pytanie z wyrzutem do Pana Boga: dlaczego MY?! Oczywiście, było to ciężkie doświadczenie, ale teraz, z perspektywy czasu, potrafimy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało. Widzimy, że Pan zaplanował to na długo przed ślubem.

Zazwyczaj śluby zaczynają się w późniejszych godzinach. Nasz zaczął się o 15.00, więc czasu na zabawę, mimo wszystko było dużo. Kolorem przewodnim całej uroczystości był kolor fioletowy, który jest używany również podczas pogrzebów (Dziadziuś miał pogrzeb w tym samym kościele, w którym mieliśmy ślub). W Ewangelii, jaką wybraliśmy, przewijał się motyw śmierci (fragment „Talitha kum”, to znaczy: „Dziewczynko, mówię ci, wstań”).

Zdążyliśmy podziękować Dziadkowi za całe Jego dobro, bo godzina podziękowań została wyznaczona na 22.00, a nie o północy. W trakcie, kiedy Dziadziuś odchodził z tego świata otoczony był modlitwą różańcową, odchodził wśród najbliższych. Odkąd pamiętam, Dziadziuś powtarzał, że jak On będzie umierał, to będą Mu grać, a on będzie odchodził w zabawie i tańcu.
Wszystko ma swój sens

Teraz już wiemy, dlaczego MY. Mogliśmy, choć przez tak mały nasz udział, przyczynić się do najpiękniejszej chwili dla Dziadka. To, co wtedy wydawało nam się smutne i bez sensu, teraz ten sens odzyskało. Pan każdą, nawet najgorszą sytuację, potrafi obrócić w dobro. A czy jest większe dobro niż pomoc w możliwości oglądania przez bliską nam osobę Boga twarzą w twarz?

Dzięki tej sytuacji w dniu naszego ślubu zawierzyliśmy nasze małżeństwo Świętej Rodzinie i zrozumieliśmy, że nie zawsze będzie tak, jak sobie wymarzymy. Co wcale nie oznacza, że będzie gorzej.

...

Rozumiem ze smierc na weselu to oczywiscie gigantyczny szok ale istotnie to jest dar. Ewidentnie Bóg chcial dobrej smierci. W dobrym miejscu przeciez!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:59, 08 Gru 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
W 2008 roku usłyszał, że ma wirusa HIV. Siedem lat później okazało się, że to pomyłka
W 2008 roku usłyszał, że ma wirusa HIV. Siedem lat później okazało się, że to pomyłka

Dzisiaj, 8 grudnia (11:34)

54-letni mężczyzna w chińskiej miejscowości Chengdu zamierza pozwać dwa centra diagnostyczne, które błędnie wykryły w jego organizmie wirusa HIV. Twierdzi, że przez to "przez siedem lat czekał na śmierć".
Zdj. ilustracyjne
/Ton Koene /PAP/EPA


W 2008 roku Zhong Xiaowei miał być zbadany przed swoim ślubem. Pobrano mu krew, którą następnie przesłano do centrum medycznego. Zhong został zdiagnozowany z wirusem HIV.

Mężczyzna zdecydował, że nie chce się leczyć, gdyż woli umrzeć szybko. Odmówił przyjmowania darmowych leków na wirus HIV i postanowił "czekać na śmierć".

Przez następne siedem lat Zhong przeszedł 13 testów w centrum diagnostycznym. Ani razy jednak nie dostał ich wyników. Dopiero w 2015 roku okazało się, że mężczyzna jest zdrowy i nie jest nosicielem wirusa.

Jak zaznacza laboratorium, pierwsza próbka krwi prawdopodobnie należała do kogoś innego i musiało dojść do pomyłki.

Centrum diagnostyczne w Chengdu przeprosiło mężczyznę. Z kolei laboratorium, w którym badano próbki, twierdzi że zajmowało się jedynie analizą krwi, która została do nich przysłana i nie odpowiada za pomyłki centrów diagnostycznych.

(az)

..

Ale przeszedl!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 19:38, 11 Gru 2017    Temat postu:

Jestem niepełnosprawna i nie pozwalano mi być wolontariuszką. Aż do ŚDM
Redakcja | 11/12/2017
Jeffrey Bruno/ALETEIA
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



Pamiętam, jakim ciosem było odsunięcie mnie od loterii fantowej na dwa dni przed piknikiem rodzinnym. Ponoć nie poradziłabym sobie… Światowe Dni Młodzieży pokazały mi życie, w którym nie istnieje wyrażenie „nie da się”!


K
iedy wpadłam na pomysł wysłania zgłoszenia do centrum wolontariatu? Chyba po kolejnej konferencji na temat Światowych Dni Młodzieży, zorganizowanej przez moją uczelnię.
Niepełnosprawna, więc sobie nie poradzę?

Jak dotąd, z powodu mojej niepełnosprawności byłam raczej pomijana we wszelkiego rodzaju przedsięwzięciach. Pamiętam, jak płakałam po nocach, kiedy po raz kolejny nie widziano mnie w roli wolontariuszki podczas Festiwalu Piosenki Maryjnej, organizowanego przez moją parafię. Pamiętam, jakim ciosem było odsunięcie mnie od loterii fantowej na dwa dni przed piknikiem rodzinnym. Ponoć nie poradziłabym sobie…
Czytaj także: Camino na wózku! Czworo polskich niepełnosprawnych pójdzie do Santiago de Compostela

Dlaczego więc z wolontariatem Światowych Dni Młodzieży miałoby być inaczej? Jednak dzięki wspaniałemu koordynatorowi sympozjów i konferencji na temat ŚDM, ks. Maciejowi Ostrowskiemu, który nie widział problemu w moich ograniczeniach, powoli zaczynałam wierzyć w swoje możliwości. Z pewną obawą, ale w końcu wypełniłam kwestionariusz osobowy, oczywiście zaznaczając w nim, że jestem osobą niepełnosprawną.

Odpowiedź długo nie nadchodziła, więc straciłam już nadzieję, że mnie zakwalifikowano. Jednak w ostatnich dniach maja 2016 przyszedł mail zwrotny. Przeczytałam go raz, drugi, trzeci, nie do końca wierząc w to, że jego treść informowała o przyjęciu mnie do grona wolontariuszy na czas ŚDM w Krakowie.

No bo jak to tak? Ci co znają mnie od lat, wolą udawać, że mnie nie ma, natomiast ktoś, kto zna mnie jedynie z kwestionariusza, zaufał mi tak bardzo, że nie widział problemu, aby zapalić przede mną zielone światło?!
Dałam radę!

Odebrałam wiadomość – to do mnie należał teraz kolejny ruch, by wykorzystać szansę najlepiej, jak umiem. Jakiś czas później dowiedziałam się, że zostanę przydzielona do pomocy podczas Festiwalu Młodych. Co za radość. Ale i lęk, czy czegoś nie zawalę…

Zanim znalazłam się w Krakowie, miałam przedsmak tego, co wydarzy się na miejscu podczas tygodnia w mojej diecezji, gdzie także udało mi się dostać na wolontariat. (Tutaj należą się wielkie podziękowania dla parafialnej koordynatorki, która zaufała mi i moim możliwościom).

W tym czasie dodatkowo gościłam w moim domu dwójkę Włochów, godząc obowiązki wolontariusza diecezjalnego ze szkoleniami przed wydarzeniami w Krakowie, na które dojeżdżałam ponad 80 kilometrów w jedną stronę. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem udało mi się to wszystko połączyć…
Czytaj także: Nie ma nic, więc sprzeda… własną brodę. Cel: ŚDM w Panamie

Do samego Krakowa dotarłam z dużym opóźnieniem, bo dopiero w niedzielne popołudnie, 24 lipca. Odebrałam adres zakwaterowania i pakiet wolontariusza z charakterystyczną, niebieską koszulką, która stała się moim podstawowym ubiorem przez następny tydzień. Moja posługa była czystą przyjemnością, dzięki dwóm współlokatorkom do tańca i do różańca oraz Magdzie, koordynatorce naszego zespołu działającego przy AGH– cudownej, empatycznej osobie.

Dzięki zespołowi wiele się nauczyłam, a przede wszystkim poznałam swoje możliwości w kontaktach z ludźmi. Przekonałam się też o tym, że niewyraźna mowa nie musi być problemem w relacjach międzyludzkich – jeżeli ktoś naprawdę chce mnie zrozumieć, to zrozumie. I nie ma znaczenia, czy mówię po polsku, angielsku czy po chińsku.
Franciszek: recepta na bycie szczęśliwym

Spotkanie z papieżem Franciszkiem – zarówno na krakowskich Błoniach, jak i w podwielickich Brzegach – było jednym z najmocniejszych przeżyć. Najbardziej wzruszającą dla mnie chwilą był Jego przyjazd na Błonia tramwajem z osobami dotkniętymi niepełnosprawnością, czyli takimi jak ja. Moment, w którym przejechał tuż obok mojego sektora z ręką wyciągniętą w geście pozdrowienia, zapamiętam do końca swoich dni.

W czasie ŚDM powiedział do nas tak wiele pięknych słów, które w przypływie emocji nie do końca do mnie wówczas dotarły. Dlatego po powrocie do domu, już na spokojnie, przeczytałam i przeanalizowałam wszystkie Jego przemówienia. Do dziś bardzo często sięgam do książki „Między kanapą a odwagą. Wszystko, co powiedział Papież podczas Światowych Dni Młodzieży”, którą ktoś podarował mi na urodziny. Wiem, że zawsze znajdę w niej prostą receptę na bycie szczęśliwą.

Światowe Dni Młodzieży sporo mi dały. Pokazały mi życie, w którym nie istnieje wyrażenie „nie da się”, zaś podstawą jest wzajemne zaufanie na sto procent. Ale przede wszystkim udowodniły mi, że można robić to, co się lubi, nie „dlatego, że…”, ale „mimo wszystko”. Mimo własnych ograniczeń i przeciwności losu. Do końca życia pozostanę wdzięczna Najwyższemu za mój ŚDM.
Czytaj także: „Obraz nieba na ziemi”. Wspólnoty L’Arche, gdzie ludzie żyją zgodnie z najpiękniejszymi wartościami

Karolina Pławny – Dąbrowa Górnicza, diecezja sosnowiecka. Ma 27 lat, na co dzień animator salezjański. Podczas ŚDM była wolontariuszką zarówno w swojej parafii, jak i podczas wydarzeń centralnych w Krakowie.

Świadectwo Karoliny pochodzi z książki „Młodość – projekt życia”.

...

Widzicie jak wazne sa wyzwania.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:25, 13 Gru 2017    Temat postu:

Matt Damon przeżywa rodzinny dramat. I prosi swoich fanów o modlitwę
Redakcja | 13/12/2017

nicolas Genin CC BY SA 2.0
Matt Damon au 66ème Festival de Venise
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Aktor Matt Damon przechodzi ciężkie chwile – musi stawić czoła chorobie swojego ojca, Kenta Damona.

Amerykański aktor Matt Damon (którego właśnie można oglądać w filmie Suburbicon wyreżyserowanym przez jego przyjaciela – George’a Clooneya), zdradził w wywiadzie dla telewizji Extra, że jego ojciec jest poważnie chory.


Matt Damon prosi o modlitwy

By wesprzeć rodzinę w tych trudnych chwilach, 47-letni aktor poprosił swoich fanów o modlitwę. Powiedział:

Przyjmiemy wszystkie wasze modlitwy, więc ślijcie je do nas!

Oświadczenie wywołało wielkie poruszenie, zwłaszcza że Matt nigdy nie mówił publicznie o swojej wierze.

Jego ojciec Kent Damon cierpi na szpiczaka, złośliwy nowotwór szpiku. Chorobę zdiagnozowano sześć lat temu i wtedy Matt mówił publicznie o tym, że niepokoi się o zdrowie ojca. Opowiadał mediom, „że w ostatnich latach stracił kilku bliskich przyjaciół – z powodu raka” i boi się, że straci też ojca. O ile choroba wydaje się postępować powoli, jeśli wierzyć słowom Matta, walka ojca z rakiem wpłynęła na pracę i aktywność aktora. W kwietniu Matt odwołał swój udział w ceremonii wręczenia nagród BAFTA, by móc być przy ojcu.
Czytaj także: Córeczko, kiedy mnie już nie będzie…


„To wspaniale być jego ojcem”

Najnowszy film z Mattem Damonem Downsizing („Pomniejszenie”), w polskich kinach będzie można oglądać od 12 stycznia. Mamy nadzieję, że ojciec będzie mógł jeszcze długo śledzić karierę aktora. W 2011 roku wyznał:

Ma wszystko, czego można oczekiwać od syna. To wspaniałe być jego ojcem…

Wielu chorych w walce z rakiem, obok terapii medycznej, wsparcia szuka u świętych, modli się do nich o pomoc w uporaniu się z lękiem, o ulgę, uzdrowienie. Na przykład do św. Rity, patronki spraw beznadziejnych, proszonej o pomoc w przypadku guzów, św. Agaty albo św. Aldegundy z Maubeuge. W intencji chorych bliskich możemy także odmawiać nowennę do Peregryna Laziosi, patrona nieuleczalnie chorych na nowotwory.
Czytaj także: Modlitwa do św. Antoniego Marii Klareta za osobę cierpiącą na nowotwór

Artykuł pojawił się we francuskiej edycji Aletei

...

Kazde cierpienie jest cenne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133633
Przeczytał: 64 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:03, 14 Gru 2017    Temat postu:

Śmiertelnie groźny sen. Operacja może "zdjąć" z 13-latki "klątwę Ondyny"
Wczoraj, 13 grudnia (15:46)

13-letnia Ania od dziecka nie może samodzielnie oddychać w czasie snu. Operacja przeprowadzona w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Olsztynie ma sprawić, że w końcu pożegna się z respiratorem i rurką tracheotomijną, którą ma od początku życia.
Ania cierpiąca na "klątwę Ondyny"
/Piotr Bułakowski (RMF FM) /


Klątwa Odyny to wyjątkowo rzadka choroba genetyczna. Jej nazwa pochodzi od boginki występującej w mitologii nordyckiej - Ondyny. Według legendy Ondyna zakochała się w zwykłym śmiertelniku, który był jej niewierny. Za karę rzucono na niego klątwę, która sprawiła, że aby móc oddychać, musiał o tym pamiętać. Tym samym, gdy zapadł w sen, zmarł.

>>>CO TO JEST KLĄTWA ONDYNY?<<<

Sen to najgorsza część życia 13-letniej Ani. Dziewczynka, gdy śpi, przestaje oddychać. Wszystkie noce spędza więc w domu podłączona do respiratora. Każdej nocy jest stres, budzenie się, sprawdzanie, czy wszystko działa. Operacja może jej dać spokojny, zdrowszy sen. Nie będzie już musiała mieć rurki tracheotomijnej, którą ma od urodzenia - mówi pani Katarzyna, mama Ani. Trochę się boję operacji, ale cieszę się, że będzie, bo mam szansę na normalne oddychanie - powiedziała przed operacją naszemu reporterowi 13-latka.

Operacja, którą przeprowadzono w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym polegała na wszczepieniu specjalnych elektrod. Dotarliśmy do nerwów przeponowych, które wchodzą potem do klatki piersiowej. Na nerwy założono elektrody, które w połączeniu z generatorami stymulacji będą przekazywały impulsy. Jest to pierwsza operacja w Polsce z powodu tego zespołu niekontrolowanego oddechu. 13-letnia Ania w nocy musi być cały czas pod kontrolą. Przypadków "klątwy Ondyny" na świecie jest zaledwie kilkaset - powiedział naszemu reporterowi profesor Wojciech Maksymowicz, szef kliniki neurochirurgii.

Stymulacja nerwu przeponowego prowadzi do podnoszenia się przepony i uzyskujemy czynność oddechową. Sprzęt niestety nie jest tani, kosztuje 317 tysięcy złotych, ale jest pewność, że jest to w pełni bezpieczne, bo takie musi być - wyjaśnia Jakub Wasiak, ekspert do spraw neuromodulacji.

Marzeniem 13-latki jest pływanie. Lekarze liczą, że uda się je niedługo spełnić. Ania lubi pływać, ale teraz jest to niemożliwe, ponieważ woda wlewa się przez rurkę tracheotomijną. Po operacji oddech będzie prawie fizjologiczny. Przez najbliższe dni będziemy regulować stymulację, żeby mieć pewność, że wszystko działa i dziewczynka jest bezpieczna - mówi neurochirurg dr Łukasz Grabarczyk.

(ag)
Piotr Bułakowski

...

Cierpienie dzieci wzrusza szczegolnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka. Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 14, 15, 16  Następny
Strona 10 z 16

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy