Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ...
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 14, 15, 16  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 18:54, 26 Sty 2013    Temat postu:

17-latek potrącił dziecko i zbiegł. Nikt nie zareagował

Jadący bez prawa jazdy 17-latek potrącił na przejściu dla pieszych w Wyszkowie (woj. mazowieckie) 12-letniego chłopca i zbiegł z miejsca wypadku. Jak podaje serwis infowyszkow.pl, życiu dziecka nie zagraża niebezpieczeństwo.

Do zdarzenia doszło przy ul. Matejki w Wyszkowie. Na nagraniu widać, jak kierowca fiata przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, po czym potrącił pieszego. Żaden z przejeżdżających kierowców nie zatrzymał się, by udzielić pomocy poszkodowanemu dziecku.

12-letni chłopiec ze złamaną nogą trafił do szpitala. Po otrzymaniu pomocy lekarskiej, został zwolniony do domu.

Zatrzymany 17-latek to mieszkaniec Wyszkowa. Wiadomo, że nie posiada on prawa jazdy. Odpowie za spowodowanie wypadku, ucieczkę z miejsca zdarzenia, nieudzielenie pierwszej pomocy osobie poszkodowanej oraz prowadzenie pojazdu bez uprawnień.

....

Niestety glupi wiek . Nie wiem ilu z nas w tej sytuacji by nie zwialo bedac jeszcze dzieckiem ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:12, 31 Sty 2013    Temat postu:

Przeżył dwa miesiące w buszu, kilometr od domu

Australijska policja jest zaskoczona, że zaginiony w listopadzie nastolatek przeżył ponad dwumiesięczny pobyt w buszu na północ od Sydney. Odnaleziono go zaledwie kilometr od domu - informuje serwis sbs.com.au.

18-letni Matthew Allen zaginął 27 listopada. Wyszedł rano z domu, znajdującego się na północnych przedmieściach Sydney, i nie wiadomo, dokąd się udał. Mimo kilku tygodni poszukiwań, prowadzonych również w buszu, i użycia helikopterów oraz psów tropiących, Allen nie został odnaleziony przez policję, rodzinę i lokalną społeczność.

Dwa dni temu turyści przypadkiem natknęli się na wyczerpanego, pokrytego pijawkami nastolatka, zaledwie kilometr od jego domu. Allen dochodzi do siebie w szpitalu.

Policja informuje, że nastolatek był zdezorientowany i odwodniony, kiedy go odnaleziono.

Stracił połowę masy ciała i walczy z gangreną. Jego rodzina odmawia komentarzy, ale policjanci i sąsiedzi podkreślają swoją radość.

....

To jest tez forma cierpienia !!!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 17:19, 14 Lut 2013    Temat postu:

Nerka zamiast czekoladek na walentynki

Niezwykle cenny prezent walentynkowy 32-letnia Taesha dała swojemu partnerowi, 29-letniemu Travisowi. Kiedy okazało się, że układ moczowy mężczyzny praktycznie przestał pracować, kobieta bez wahania postanowiła pomóc ukochanemu. Oddała mu swoją własną nerkę.

...

No prosze . Jest cierpienie ale i w cierpieniu spotykamy tez milosc .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:39, 16 Mar 2013    Temat postu:

Rzuciła karierę, by zająć się umierającymi

Cathy Zimmermann, która pojawiła się w tym tygodniu na okładce "Playboya", ogłosiła, że porzuca karierę w showbiznesie, by oddać się opiece nad terminalnie chorymi - poinformował thesun.co.uk.

Prezenterka austriackich programów telewizyjnych ATV i ORF pojawiła się na ostatniej okładce "Playboya". Jednak zrezygnowała z dalszej kariery, by zająć się opieką paliatywną nad umierającymi.

- Po tym, jak moja matka została nagle zabrana do szpitala na operację, coś się we mnie zmieniło - wyjaśnia piękna prezenterka. - Teraz próbuję oddzielić wszystko, co sprawia, że czuję się źle - dodała.

- Przyjaciele, związki, praca, cokolwiek, nie chcę, by to mnie zatrzymywało. To byłoby marnotrawstwo życia - zaznaczyła.

Zimmermann ma już pierwsze kroki za sobą. Uczestniczyła jako wolontariuszka w programach Caritasu w hospicjach w stolicy Austrii.

- Jako asystent opieki paliatywnej, siada obok ludzi podczas swoich ostatnich dni, oferując im wsparcie. Trzyma ich za ręce, słucha ich i z nimi rozmawia - powiedział o niej jeden z pracowników organizacji.

....

Tutaj wrecz cierpienie uratowalo ja od niemoralnej drogi ! W biznesie rozpusty ! Wspaniala zmiana zycia .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:24, 24 Mar 2013    Temat postu:

USA: niesłusznie skazany i zwolniony po 23 latach doznał ataku serca

58-letni obecnie David Ranta z Nowego Jorku, po spędzeniu 23 lat w więzieniu za morderstwo, którego - jak wykazało powtórne śledztwo - nie popełnił, doznał ataku serca po zaledwie 2 dniach na wolności - poinformował jego adwokat.

Ranta został skazany ponad 20 lat temu za zabójstwo rabina Chaskela Werzbergera i kradzież jego samochodu po niedanym napadzie, jakiego miał dokonać na sklep jubilerski. Morderstwo wstrząsnęło żydowską społecznością Nowego Jorku, która domagała się szybkiego wykrycia i ukarania sprawcy.

W ub. czwartek Ranta odzyskał wolność po tym jak powtórne śledztwo przeprowadzone przez urzędników prokuratury okręgowej na Brooklynie wykazało, że jest niewinny a podczas jego procesu popełniono wiele błędów. M. in. kluczowy świadek oskarżenia przyznał - ale dopiero podczas powtórnego śledztwa - że wskazał na Rantę w rezultacie namowy jednego z detektywów.

Prokuratorzy, razem z obrońcami Ranty, zwrócili się do sądu o uchylenie wyroku "w interesie wymiaru sprawiedliwości".

Adwokat nieszczęśnika, Pierre Sussman, powiedział że jego klient doznał ataku serca "w rezultacie głębokiej traumy wynikającej z niesłusznego skazania i przebywania w więzieniu przez 23 lata połączonej z emocjami towarzyszącymi jego zwolnieniu". Jego stan określany jest przez lekarzy jako stabilny.

....

Ale straszna Drogę Krzyżową przeszedl !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:30, 24 Mar 2013    Temat postu:

Rosja: 16-latka mogła umrzeć przez zdjęcie w internecie

Nastolatka z rosyjskiego miasta Bratsk nad Angarą omal nie przypłaciła życiem zdjęcia, które opublikowała w internecie. Dziewczyna na fotografii trzyma w rękach pliki banknotów.

Po opublikowaniu tego zdjęcia, z 16-latką zaczął korespondować przez internet nieznajomy mężczyzna. Szybko dowiedział się, gdzie mieszka nastolatka i przyszedł do jej mieszkania, aby - jak stwierdził - napić się wody. Gdy dziewczyna otworzyła drzwi, niespodziewanie pojawił się także jego kolega.

Uzbrojeni w nóż mężczyźni zaczęli torturować dziewczynę, domagając się oddania pieniędzy. Gdy rubli nie znaleźli, zabrali trochę wyrobów ze złota oraz komputer. Ranną dziewczynę znalazła matka.

Nastolatka z dwunastoma ranami kłutymi trafiła na oddział intensywnej terapii miejscowego szpitala. Jest podłączona do respiratora, gdyż bandyci uszkodzili jej płuca.

Jak się okazało, rodzina dziewczyny wcale nie jest bogata. Jej matka dwa lata wcześniej wzięła w banku kredyt na kupno samochodu. 16-latka właśnie z tymi pieniędzmi zrobiła sobie zdjęcie.

Bandyci wpadli przy sprzedaży kradzionego komputera. Teraz grozi im do 12 lat więzienia.

....

Ale przeszla biedactwo . Jak widac Rosja to spolecznosc psycho i socjo patow . Mord dla kasy to normalka .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:42, 29 Mar 2013    Temat postu:

Przeżył nowotwór mózgu. Teraz przejechał rowerem Australię

10 tys. kilometrów rowerem po Australii przejechał 22-letni chłopak, który po operacji guza mózgu miał spędzić resztę życia na wózku inwalidzkim. Joachim Czerniak z Mosiny koło Poznania i troje uczestników jego wyprawy rehabilitacyjnej wrócili przed Wielkanocą do Polski.

- Joachim wrócił do Polski w środę, bezpośrednio po powrocie udał się na specjalistyczne badania w klinice onkologicznej w Gliwicach - powiedziała Joanna Wagner z firmy patronującej wyprawie.

Joachimowi towarzyszyli w wyprawie jego ojciec - Robert, Ewelina - fizjoterapeutka, która czuwała nad jego kondycją oraz Bartek - wolontariusz, który zajmował się dokumentowaniem podróży i jej bieżącym relacjonowaniem w internecie.

- Ekipa wystartowała na początku października z Darwin na północy Australii, przejechali bezludny Outback, później wschodnie wybrzeże i dalej przez Melbourne, Adelaide dotarli ostatecznie do Perth. Cały dystans pokonali na rowerach, dziennie przejeżdżając około 70 kilometrów, choć zdarzały się etapy gdzie liczniki pokazywały nawet 120 kilometrów - powiedziała Wagner.

Trzy lata temu u Joachima zdiagnozowano nowotwór mózgu. Konieczna była natychmiastowa operacja. Guz został usunięty, jednak doszło do komplikacji i po przebudzeniu Joachim dowiedział się od lekarzy, że jest częściowo sparaliżowany.

Przy wsparciu swego ojca rozpoczął walkę o zdrowie. Mozolne i długotrwałe ćwiczenia przyniosły skutek i stanął na nogach, ale nadal zmaga się ze spastycznością kończyn dolnych. Jazda na rowerze jest jedną z najlepszych form rehabilitacji przy takim schorzeniu. O odwiedzeniu Australii Joachim marzył w czasie, gdy leżał w szpitalu po operacji guza.

Zakładane 10 tys. km wyprawa przejechała do 7 marca br.

- Jestem dumny i wzruszony! Po miesiącach na szpitalnym łóżku, po kolejnych spędzonych na monotonnym powtarzaniu ćwiczeń rehabilitacyjnych, w końcu po wysiłku włożonym tu na miejscu w pokonanie tego dystansu - udało się! To niesamowite. Naprawdę. To chyba ten moment w moim życiu, kiedy mam ochotę krzyknąć: było warto!- powiedział wtedy Joachim.

Realizację wyprawy umożliwiła Fundacja Allegro All For Planet.

....

Wspaniale ! Coz za walka coz za bohaterstwo . Serce rosnie !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 18:35, 30 Mar 2013    Temat postu:

Batalia o życie. "Walczę z rakiem. I wierzę, że wygram!"

Anna Kapuścińska, mama 5-letniej Marysi potrzebuje pomocy.

33-letnia Anna z Tarnobrzega po­trzebuje drogiego leku i naszej po­mocy, bo Ministerstwo Zdrowia roz­kłada ręce.

Zaczęła chorować w 2010 r., ale wiadomość, że będzie musiała wal­czyć z ziarnicą złośliwą, nowotwo­rem układu chłonnego jej nie zała­mała.

- Pamiętam dokładnie moment, w którym lekarz powiedział mi, że mam chłoniaka Hodgkina - wspomi­na Anna Kapuścińska z Tarnobrze­ga. Teraz mieszka na stałe w Gro­dzisku Mazowieckim. - Nawet nie wiedziałam, że to rak, a on od razu zaczął mnie uspokajać, że mam 90 proc. szans na wyleczenie, bo on sam też miał chłoniaka i żyje - dopo­wiada.

Mamo, kiedy odrosną ci włoski?

Pełna nadziei mama 5-letniej Mary­si dzielnie zniosła skutki uboczne chemii, pieszczotliwie nazwanej od koloru wlewu "smerfetką". W tym dokuczliwe napady kaszlu, gorącz­kę, wymioty, bezsenne noce z przy­spieszonym biciem serca, reagujące­go na sterydy.

Chemioterapia i radioterapia spra­wiły, że wygrała pierwszą bitwę z rakiem. Tyle że po kilkumiesięcznej remisji nowotwór znów zaatako­wał. Tym razem nie podziałały już ani leki, ani żadna forma naświetla­nia. W dodatku serce 33-latki bar­dzo osłabło, co odłożyło w czasie możliwość przeszczepu szpiku. Dużo gorzej nawrót choroby mamy znosi też jej córeczka.

- Kiedy była młodsza, było łatwiej, bo wszystko było dla niej natural­ne. Po prostu patrzyła jak leżę w łóżku blada, zmęczona, jak zwra­cam każdy łyk wody. Głaskała mnie i mówiła "nie maltw się, psy­niose ci miskę" - wspomina pani Ania.

- Teraz ciągle pyta, dlaczego nie jeź­dzimy na wakacje, kiedy będę taka jak inne mamy, kiedy odrosną mi włosy i kiedy ona będzie mogła wrócić do przedszkola, które tak bardzo lubi- nie kryje łez 33-latka.

Z uwagi na ryzyko infekcji, które dla pani Ani są śmiertelnie niebez­pieczne, Marysia rzadko spędza czas z rówieśnikami. Kiedy sama choruje, mieszka u dziadków.

Lek ostatniej szansy

Jedyną szansą na normalne życie jest kuracja nowym, bardzo drogim lekiem Adcetris. To połączenie prze­ciwciała z silnym składnikiem anty­nowotworowym, bardzo skutecz­nym w przypadku nowotworów opornych. W badaniach Europej­skiej Agencji Leków u 75 proc. pa­cjentów nastąpiło całkowite lub czę­ściowe wyleczenie. Tyle że lek nie jest refundowany przez NFZ, a jeden wlew to koszt ok. 40 tys. zł.

Pani Ani potrzebnych jest 16 wle­wów. To daje 640 tys. zł. Część pie­niędzy uzbierała rodzina i przyja­ciele pani Ani ze szkoły podstawo­wej w Grodzisku Mazowieckim, w której pracuje jako nauczycielka. Ale zebrane 80 tys. zł nie wystar­czy nawet na rozpoczęcie kuracji.

- Moja mama podjęła już decyzję, że sprzeda dom i przeniesie się do mieszkania. Ale dalej będzie za mało, dlatego z całego serca proszę o pomoc również swoich krajan z Podkarpacia - apeluje pani Ania.

- Nie poddaję się, cały czas zbieram dokumenty i walczę z Minister­stwem Zdrowia o dopuszczenie leku do refundacji. Złożyłam też pe­tycję, pod którą podpisało się już 10 tys. osób - opowiada.

Czas ucieka

Dlaczego Adcetris nie jest dostępny dla polskich pacjentów, podczas gdy w innych krajach Unii Europej­skiej jest refundowany? Jak tłuma­czy ministerstwo, od 2012 r. decy­zja o objęciu refundacją leku jest po­dejmowana po złożeniu wniosku przez producenta. A ten złożył na razie jedynie prośbę o wydanie wstępnej opinii o refundacji.

Nawet jeśli w końcu odpowiednie dokumenty trafią na biurko mini­stra Arułkowicza, na rozpatrzenie wniosku będzie miał pół roku. To czas, którego pani Ania ani inni cho­rzy na ziarnicę nie mają.

Anna Janik / nowiny24.​pl

....

Znow walka !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:05, 09 Kwi 2013    Temat postu:

Niepełnosprawny kolarz chce przejechać 3,8 tys. km

Niepełnosprawny kolarz z podłódzkich Pabianic Krzysztof Jarzębski zamierza w ciągu 14 dni przejechać przez kilka państw europejskich; do pokonania ma ok. 3,8 tys. km. Wyprawę rozpoczął we wtorek z Łodzi.

Krzysztof Jarzębski w przeszłości uprawiał dziesięciobój. W 1990 roku w wyniku choroby nowotworowej stracił obie nogi. Nie poddał się jednak. Jego pasją stało się ściganie na wózku inwalidzkim. W ten sposób pokonał trasę pierwszego maratonu, potem przejechał m.in. trasę z Łodzi do Warszawy.

W 2007 roku kupił hand-bike (wyczynowy, trójkołowy wózek napędzany siłą rąk) i na nim przejechał m.in. trasy Łódź - Londyn, Ateny - Warszawa. W sierpniu ub. roku pokonał trasę z Berlina do Łodzi.

We wtorek tuż przed startem przyznał, że jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie pokonał tak długiej trasy. Dodał, że pracował dużo na siłowni i jest przekonany, że wyprawa zakończy się sukcesem.

Obecny na pożegnaniu kolarza wiceprezydent Łodzi Krzysztof Piątkowski podziękował zawodnikowi "za hart ducha, determinację i chęć przełamywania barier".

Jarzębski dodał, że rower jest dla niego życiem i gdyby nie ta pasja, nie wyleczyłby się z choroby nowotworowej.

Pierwszy etap jego wyprawy zakończy się w Opolu, następnie trasa będzie wiodła przez Czechy, Austrię, Włochy, Francję, Belgię, Holandię, Niemcy i zakończy się w Polsce. Jarzębski chce pokonywać dziennie średnio 250 km.

....

Brawo ! Nie poddaje sie . To jest mestwo !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:08, 09 Kwi 2013    Temat postu:

Śmierć na raty


To niesamowite do czego jesteś w stanie przywyknąć, jeśli na alzheimera zapada osoba, którą kochasz. Ja najpierw nauczyłam się prowadzić absurdalne rozmowy. Potem zaakceptowałam to, że tata nie może mówić, ani chodzić. Już nie spodziewam się, że mnie rozpozna, a jeśli to się zdarzy, jestem głęboko tym wzruszona.

Nie umiem wskazać chwili, w której tata zaczął od nas odchodzić. Może pierwsze symptomy pojawiły się, gdy przygotowywałam się do matury, a on nie potrafił zapamiętać, z jakich przedmiotów zdaję egzaminy i gdzie chciałabym studiować. Wtedy sądziłam, że oto mój praktycznie myślący 49-letni tata niespecjalnie cieszy się na myśl, iż jego córka interesuje się sztuką. A może jego choroba ujawniła się dopiero wtedy, gdy pewnego dnia miał odebrać mojego brata Bena z lotniska: pojechał tam, lecz nie potrafił odszukać syna. Wrócił sam do domu, a Ben musiał poradzić sobie sam.

To nie tak, że tata zapominał, gdzie położył klucze. Zmieniała się jego osobowość. Złościł się częściej niż dotychczas, a gniew wyrażał w najdziwniejszych, najdzikszych formach. Doprowadzał mnie do łez, gdy nie mogłam go do niczego przekonać. Zastanawiałam się, czy tata nie przechodzi aby kryzysu wieku średniego, a może ma kochankę.

Odpowiedź na moje pytania przyszła dopiero wtedy, gdy pewnego dnia stałam przed sklepem w galerii handlowej w Los Angeles czekając na przyjaciół wybierających dżinsy. Zadzwoniłam wtedy do domu, do Manchesteru: mój brat Ben, który jest najgorszym kłamcą świata, oznajmił mi radośnie, że rodzice wybrali się do Londynu z ofertą last minute. Wydało mi się to dziwne, coś się szykowało. (…) Ostatecznie prawda wyszła na jaw: rodzice pojechali do Londynu, żeby potwierdzić u innego specjalisty diagnozę taty: miał 52 lata i alzheimera. Ja miałam wtedy 20 lat.

Tamtą noc przepłakałam, chociaż do końca nie wiedziałam, dlaczego płaczę. Tata miał dopiero wczesne objawy alzheimera, dlatego pomyślałam, że rokowania mogą być dobre. Może określenie “wczesne" oznaczało, że lekarze będą w stanie naprawić mu głowę. Dziś nie mogę uwierzyć, że byłam taką ignorantką. Nie miałam pojęcia, czym jest ta choroba, a moi przyjaciele słyszeli o niej co najwyżej w kontekście swoich dziadków - sędziwych ludzi.

Rok po diagnozie sprawy zaczęły być dla mnie jasne. Powtarzałam materiał do egzaminów w domu, podczas świąt wielkanocnych, doglądając taty, podczas gdy mama korzystała z chwil zasłużonego odpoczynku. Nasłuchiwałam, czy tata nie otwiera drzwi w drodze na wymyślone przez siebie spotkanie. Raz musiałam gonić go po ulicy: wcale nie łatwo było go doprowadzić do domu. Nie był wtedy kruchym starszym panem: w pierwszym okresie choroby tata sporo przybrał na wadze, ponieważ sięgał po jedzenie zapomniawszy, że przed chwilą skończył jeść. Opieka nad chorym na alzheimera stawia dodatkowe problemy, jeśli pacjent ma 178 cm wzrostu i waży blisko 90 kg.

Ceremonia wręczenia dyplomów ukończenia studiów powinna być dla absolwenta doniosłym przeżyciem, a jednak okazała się dla mnie rozczarowaniem, a dla mamy - wielkim stresem. W tamtym czasie tata zachowywał się mniej więcej tak jak dobrze wychowany przedszkolak. Mama nosiła w torebce lizaki dla niego, na wypadek, gdyby należało go udobruchać. Prosiłam przyjaciół, by uprzedzili swoich rodziców, że mój tata może prowadzić z nimi niezrozumiałe rozmowy. Ojciec był zawsze taki dumny z moich sukcesów w nauce, a jednak podczas tamtej uroczystości był obecny tylko fizycznie - nie wiedział nawet, w czym uczestniczy.

Mama wzięła na siebie rolę opiekunki taty. Uczyła się cierpliwości, a przy okazji opłakiwała męża, którego poznała jeszcze będąc nastolatką. Chodziła nawet na terapię radzenia sobie z żałobą. Wydawały się niepotrzebne: przecież nikt nie umarł. A jednak mama straciła właśnie i męża, i przyjaciół.

Samodzielne zajmowanie się tatą było dla mnie wielkim wyzwaniem. Raz zabrałam go na pizzę, gdzie ojciec wpadł we wściekłość, bo nie mógł zrozumieć menu. Tak go to sfrustrowało, że zaczął wyżywać się na mnie i na kelnerze. Alzheimer’s Society przygotowało się na takie okazje: wyposaża opiekunów w specjalne wizytówki, z miejscem na nazwisko pacjenta. Tekst na karteczce głosi, że wymieniona osoba cierpi na chorobę Alzheimera i z tego powodu może zachowywać się nieodpowiednio. Miałam właśnie podać taką wizytówkę kelnerowi, gdy dotarło do mnie, jak to będzie wyglądało: 21-latka wręczająca Włochowi swój numer telefonu. Dlatego powtarzałam tylko: “W porządku", bez przekonania, czy mówię to do taty, do kelnera, czy do siebie.

W czasie, gdy ojciec się od nas oddalał, my uczyliśmy się ze wszystkiego śmiać. Ben zabierał tatę na zakupy, żeby po powrocie przekonać się, że wynieśli ze sklepu paczki orzeszków, za które nie zapłacili. (…) Mama bardzo bała się, żeby tata nie napytał sobie biedy w supermarkecie, i to wcale nie z powodu drobnych kradzieży: martwiła się o jego interakcje z innymi ludźmi. Wielu ludzi z alzheimerem traci zdolność ukrywania swoich myśli. I tak kiedy staliśmy kiedyś obok otyłej kobiety pakującej produkty do koszyka, tata wypalił: “Tylko popatrzcie, jaka gruba!". Mama szybko zaprowadziła go do sąsiedniej alejki modląc się, by tamta osoba nie usłyszała komentarza.

Mama twierdzi, że mieliśmy dwa dobre lata razem. Nie mam co do tego przekonania. Owszem, mieliśmy dobre dni, gdy tata był prawie taką samą osobą co kiedyś. (…). Czasem do ojca boleśnie docierało to, co się z nim dzieje. Widziałam go, jak siedzi w fotelu, patrzy w przestrzeń i łzy ciekną mu po policzkach. Jeden z pracowników socjalnych chciał stworzyć wraz z tatą pudełko pamięci, w którym trzymałby pamiątki po szczęśliwych zdarzeniach w swoim życiu. Ta czynność tylko doprowadzała go do łez, jakby wiedział, że zostawia to szczęśliwe życie za sobą. Ostatecznie opiekun zdecydował, że to zadanie nie powinno być kontynuowane. (…)

Jednak tata był nie tylko smutny; był zły. Towarzyszenie mu w chwilach frustracji było przerażające. Był gotów krzyczeć, przeklinać, oskarżać nas o to, że go obgadujemy. Był straszny w swojej paranoi. Gdy brat zastanawiał się nad wyprowadzką z domu, tata doszedł do wniosku, że go porzuca: brat znalazł go zalanego łzami.

O chorych na alzheimera myślimy stereotypowo. Sądzimy, że to osoby stare, zdziecinniałe, kruche i słodko uległe z powodu skłonności do zapominania wszystkiego. Ten opis w żadnym razie nie pasował do taty z pierwszych lat choroby. Jego wściekłość i obsesje były wszechpotężne. Cierpiał, nie mógł znaleźć spokoju. (…) Jedną z pierwszych umiejętności, jaką stracił, była zdolność mowy. Najpierw miewał kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego słowa. Starał się to ukryć stosując wybiegi: “no, sama wiesz, co mam na myśli", mówił. Albo: "i tak dalej". Wszystko to po to, by nie zapadała między nami niewygodna cisza. (…)

W ciągu pierwszych dwóch lat po diagnozie jego stan gwałtownie się pogarszał. Nie mógł spać, a w efekcie my również nie spaliśmy. Tata zasypiał wcześnie, a potem, w środku nocy, w przedpokoju zapalało się światło. Ojciec był już na nogach, cały rozgorączkowany. W pośpiechu darł na strzępy jakieś papiery, gotów obudzić moją matkę tylko dlatego, że nie mógł znaleźć rachunku albo ulotki z pralni. Pamiętam rozpacz wypisaną na twarzy taty, gdy domagał się od nas odpowiedzi na swoje bezsensowne pytania. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić.

Ostatecznie tata trafił do szpitala, gdzie lekarze starali się ustabilizować jego stan. Przepisano mu zestaw leków. Spędził tam sześć miesięcy. Za każdym razem, gdy rozstawaliśmy się z nim w szpitalu, serce nam się krajało. Stał tam, w majtkach i spodniach od dresu (im prostsza odzież, tym mniejszy problem z nietrzymaniem moczu i kału), wyglądał jak stary człowiek, do tego płakał i prosił nas, żebyśmy zabrali go do domu. Nawet teraz, gdy o tym myślę, nie potrafię powstrzymać łez. I nie próbuję. Wolę za to przywołać inne wspomnienie, gdy wraz z tatą siedzieliśmy w jego pokoju przy otwartych drzwiach. Nagle pojawiła się w nich pacjentka, najwyraźniej również pod wpływem demencji, i przez dziesięć minut raczyła nas jakąś absurdalną przemową. Ponieważ wiedzieliśmy, że ta kobieta jest chora, pozwalaliśmy jej się wygadać. Ale tata nie był dla niej tak łaskawy. W pewnej chwili, gdy chciała zaczerpnąć tchu, przerwał jej słowami: “Dobra, już wysłuchaliśmy tego, co masz do powiedzenia. A teraz: spieprzaj!". Pokładaliśmy się wtedy ze śmiechu - tata też się śmiał. (…)

Kiedy tatę wypisano ze szpitala, potrzebował całodobowej opieki. W naszym domu zaczęły pojawiać się obce osoby, których tata zazwyczaj nie potrafił zaakceptować i ostatecznie wypraszał, skazując nas na samotność w walce z jego chorobą. Raz o mało nie pobił mojego wujka - brat, mimo że jest wysokim mężczyzną, z trudem go od niego odciągnął. Spędziliśmy tak razem zaledwie trzy tygodnie. Potem wraz z lekarzami rodzina zadecydowała, że dla taty najlepiej będzie, jeśli trafi do domu opieki, gdzie mieszka do dziś.

Odwiedzam go raz w miesiącu. Kiedyś podczas wizyty chodziliśmy z tatą w kółko po ośrodku - to spacerowanie było jego obsesją, która doprowadziła go do utraty wagi i opuchlizny na nogach. Potem zrezygnował z chodzenia: pewnego dnia najpierw zwolnił, a potem już nigdy nie chodził. Dziś w czasie odwiedzin tylko towarzyszę mojej mamie, która przychodzi karmić tatę co drugi dzień - mniej więcej trzy lata temu tata stracił zdolność samodzielnego odżywiania się. Nie ma mowy, by zgodził się na kolejny kęs, jeśli dokładnie nie przeżuje i nie połknie tego, co ma w ustach. Opiekunki chętnie same by go nakarmiły, lecz mało kto ma czas asystować przy posiłku, który rozciąga się nawet na dwie godziny. Dlatego żywieniem taty zajęły się moja mama, po pięćdziesiątce, i 70-letnia babcia.

To niesamowite do czego jesteś w stanie przywyknąć, jeśli na alzheimera zapada osoba, którą kochasz. Ja najpierw nauczyłam się prowadzić absurdalne rozmowy. Potem zaakceptowałam to, że tata nie może mówić, ani chodzić. Czasem z jego ust dobiega nas jakieś bełkotliwe słowo, w którym doszukujemy się sensu. Już nie spodziewam się, że tata mnie rozpozna, a jeśli to się zdarzy, jestem głęboko tym wzruszona. On też wtedy płacze. Ale ten płacz trwa zaledwie parę sekund, a tata wraca do stanu otępienia. (…) A jednak dziś jest mi łatwiej niż przed laty, może dlatego, że wydaje się jakby tata był bardziej pogodzony z sobą. A może ulżyło mi ponieważ, nie zdając sobie z tego sprawy, opłakałam już ojca, którego kiedyś miałam i utraciłam - przy alzheimerze użycie czasowników nastręcza dodatkowych problemów. Może i ojciec nadal jest z nami, lecz życia, jakie powinniśmy mieć razem nie ma.

Czasami wyobrażam sobie tatę, takiego, jakim był przed chorobą. Jest tu ze mną: mówię coś do niego i śmiejemy się. Myślę o nim tak, jakby był obecny w moim obecnym życiu. A potem otrząsam się z tego stanu i przypominam sobie, jak jest naprawdę. To w takich momentach dociera do mnie cała prawda o tym, co straciłam. Czuję się w pułapce, brakuje mi tchu. A jednak doprowadzam się do porządku i żyję, jakby nigdy nic. Bo tak jak każdy inny człowiek, który musi poradzić sobie z utratą ukochanej osoby, ja również nie mogę nic zrobić. Nauczyłam się dzielić z przyjaciółmi moimi przeżyciami - kiedy miałam 20 lat brakowało mi tej umiejętności. Wciąż mam opory, by się komuś wyżalić, ale teraz wiem, jakie to ważne.

Jestem coraz starsza, obserwuję ojców moich przyjaciółek, którym nie zawsze odpowiadają potencjalni zięciowie, potem ci starsi panowie prowadzą swoje córki do ołtarza, i jedno wiem na pewno: ja tego mieć nie będę. Czeka mnie jeszcze wiele chwil, gdy nieobecność mojego taty będzie mi boleśnie doskwierać. A jednak jest coś, co jeszcze mi pozostało: mogę ojca odwiedzić. Mogę pogłaskać go po głowie, pocałować w policzek. Mogę potrzymać go za rękę i czasem czuję, że on również ściska moją. Nigdy nie wiem, czy to dlatego, że mnie rozpoznał, czy zacisnął dłoń odruchowo, a jednak wciąż czuję jego uścisk. Jest tylu ludzi, w każdym wieku, którzy stracili rodziców i daliby wszystko, co mają, by przez chwilę potrzymać ich za rękę. Więc nie, tata nie mógł mi pogratulować, gdy dostałam swoją pierwszą pracę. Może dożyje chwili, gdy wyjdę za mąż, ale na pewno nie poprowadzi mnie do ołtarza. Będzie wtedy w domu opieki i każda z wielkich uroczystości, jakie jeszcze mnie czekają, będzie zabarwiona smutkiem, bo on nie będzie w niej uczestniczył. A jeśli urodzę kiedyś dziecko, będę tęskniła za nim jeszcze bardziej. A jednak dopóki mogę trzymać go za rękę i mówić mu o tym, że go kocham, nie wszystko jest dla mnie stracone.

...

Brawo ! I o to chodzi w cierpieniu . O Miłość . W Miłości znajdziesz Boga ! :0)))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 22:50, 22 Kwi 2013    Temat postu:

Choroba rodzinna - jak stres bojowy polskich żołnierzy wpływa na ich bliskich .

- Płakałam i cierpiałam tak, żeby nikt nie widział - wyznaje żona polskiego żołnierza, u którego zdiagnozowano PTSD, zespół stresu pourazowego. Wojenna trauma wojskowych niejednokrotnie wpływa na ich rodziny. Jak pisze "Polska Zbrojna", coraz częściej na szpitalnych oddziałach można spotkać żony lub matki żołnierzy, którzy byli na zagranicznych misjach.

"Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty", pisze Grażyna Jagielska w książce "Miłość z kamienia". Żona Wojciecha Jagielskiego, znanego korespondenta wojennego, w regiony objęte konfliktem z mężem nie wyjeżdżała. Jednak jego pobyty w najbardziej zapalnych zakątkach świata bardzo dużo ją kosztowały. Zdiagnozowano u niej stres, który pośrednio łączyć można z PTSD.

Podobnie swoje przeżycia opisuje Monika, żona polskiego żołnierza, który przez kilka lat leczył się z wojennej traumy. Gdy w końcu lekarze zdołali pomóc żołnierzowi, problemy spadły na nią. Na oddziale warszawskiego szpitala spędziła dwa miesiące.

Samotna na polu walki

Zespół stresu pourazowego (PTSD) według szacunków lekarzy dotyka w Polsce co dziesiątego weterana misji zagranicznych. Statystyki są jednak umowne, bo rzetelnego monitoringu zachorowań na PTSD w Polsce nikt nie prowadzi.

W Klinice Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie od 2005 roku było hospitalizowanych 290 weteranów misji. Nie wiadomo jednak, ilu żołnierzy korzystało z pomocy psychiatrycznej poza wojskiem. Jeszcze trudniej o dane dotyczące kondycji psychicznej rodzin żołnierzy. O tym, jak często ich lęk czy wspólne przeżywanie PTSD przechodzi w rzeczywisty problem i traumę, można jedynie spekulować.

Dlaczego się tak dzieje? Nie wszyscy mają odwagę mówić o swoich kłopotach, opisywać trudy rozłąki. Nie każdy chce przyznać się do problemów psychicznych - nawet jeśli jest to następstwem zdiagnozowanego u współmałżonka PTSD.

- Stres może dotknąć młode kobiety, które mają małe dzieci i potrzebują codziennego wsparcia partnera - wyjaśnia Stanisław Ilnicki, konsultant w Klinice Psychiatrii i Stresu Bojowego. - Gdy zostają same, stają się nagle w pełni odpowiedzialne za całe ognisko domowe, za wszystkie sprawy dotyczące domu i dzieci. To za dużo dla jednej osoby - dodaje.

Jak wyjaśnia profesor, niemal regułą jest, że kobiety za wszelką cenę próbują radzić sobie same, co czasami tylko pogarsza sytuację. - Gdy pojawiają się problemy, one nie szukają pomocy. Często żyją w małych, lokalnych środowiskach i nie chcą mówić o własnych kłopotach, ponieważ się wstydzą. Boją się też zostawić dzieci lub zrezygnować z pracy. Z racji społecznej roli kobiet przyzwolenie na ich problemy jest mniejsze - mówi ekspert.

Katarzyna jest żoną weterana misji w Iraku. Mają czworo dzieci i kilkanaście lat małżeństwa za sobą. Gdy mąż wyjeżdżał na misję, nie miała nawet 35 lat. Bardzo przeżyła rozłąkę. Trudy codziennego życia - problemy mieszkaniowe zakończone przymusową przeprowadzką i opieka nad małymi dziećmi - ją przerosły. Nie mogła liczyć na rodzinę. Z pomocą przyszli jedynie sąsiedzi.

- Nigdy nie zaoferowano mi pomocy psychologicznej. Dopiero jak mąż miał zdiagnozowane PTSD, uczestniczyłam w jego terapii - opowiada. Czy prosiła o pomoc? - Musiałam radzić sobie sama. Płakałam i cierpiałam tak, żeby nikt nie widział.

Najgorsza jest niewiedza

Mąż Marii Nowak na misję wyjeżdżał dwukrotnie. Pierwszy raz do Afganistanu pojechał rok po ślubie. W kraju zostawił żonę z maleńkim synkiem. Sąsiadki z wojskowego osiedla pomagały jej w opiece nad dzieckiem, sąsiedzi wnosili wózek i zakupy na czwarte piętro. - To był dla mnie bardzo trudny okres. Byłam młoda, nie wiedziałam, czego oczekiwać, spędzałam całe dnie przed telewizorem i czekałam na informacje z Afganistanu. Przez pół roku byłam roztrzęsiona, źle spałam, miałam koszmary. Kiedy chciałam się wyżalić innym żonom żołnierzy, zostałam zbesztana, że się rozklejam. Powiedziały mi, że muszę być dzielna i nie wolno mi narzekać. Nie znalazłam u nich żadnego zrozumienia dla mojego strachu i rozterek - opowiada.

Gdy mąż jechał na drugą misję, była już nieco zahartowana. Mieli nowe mieszkanie, kilku nowych przyjaciół, którzy otoczyli Marię opieką. Bliscy nie potrafili pomóc jej tylko w jednym: w zlikwidowaniu ciągłego strachu o życie męża.

Kiedy psychologowie omawiają sytuację partnerek uczestników misji, zwracają uwagę na to, że ich stres początkowo może wypływać z niewiedzy i nieświadomości, w jakiej żyją przez sześć miesięcy. Żołnierze na misji wypełniają kolejne zadania i często nie mają czasu na analizowanie swojej sytuacji. Tymczasem ich partnerzy (głównie dotyczy to kobiet) pozostający w Polsce tylko pozornie wyglądają na opanowanych.

- Nie wiedzą o wszystkich wydarzeniach na misji, liczą więc kartki w kalendarzach, przeżywają każdą złą wiadomość, która nadchodzi z Afganistanu - mówią terapeuci. Złym doradcą jest także wyobraźnia.

- Bywały dni, gdy przez cały czas wyobrażałam sobie najgorsze sceny, a potem bałam się każdego telefonu - mówi Maria Nowak. - Te dwie misje były najgorszymi miesiącami w moim życiu. Nie chciałabym tego jeszcze raz przeżywać.

Katarzyna przyznaje, że gdy jej mąż wyjechał do Iraku, nie opowiadała mu o kłopotach w domu. - Nie chciałam go martwić - twierdzi. - I tak nic by nie poradził. On postępował tak samo. Efekt był taki, że przez pół roku niewiele wiedzieliśmy o swoim życiu. Kobieta podkreśla, że wpływ na taką sytuację miały także krótkie rozmowy telefoniczne, a ona w kilka minut nie potrafiła opowiedzieć mu o otaczającej ją rzeczywistości. - Najmłodsze z czworga dzieci miało nieco ponad rok, starsze też potrzebowały opieki. Czułam, że świat się na mnie wali i że zostałam ze wszystkim sama - wspomina.

Najtrudniejsze chwile

Gdy mąż Moniki wyjechał na IV zmianę do Iraku, została sama z dziećmi. Dobrze znosiła rozłąkę. Po dwudziestu latach małżeństwa z wojskowym przyzwyczaiła się do samotności. Mąż często wyjeżdżał na poligony, w domu nie było go tygodniami, więc misję potraktowała jak kolejną - dłuższą - delegację.

- Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś się może stać. Byłam pozytywnie nastawiona, nie miałam żadnych dołków ani chwil zwątpienia. Znosiłam to łatwiej, bo na miejscu mamy rodzinę i przyjaciół. Jeśli więc czegoś sama nie umiałam załatwić, mogłam kogoś z nich poprosić o pomoc - przyznaje. Niestety największe problemy były dopiero przed nią.

Tomasz nie dosłużył do końca swojej zmiany. W czwartym miesiącu służby został ranny. - Wiedziałam, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, ale nie miałam pewności, co się z nim dzieje - wspomina Monika. - Wyobrażałam sobie najgorsze scenariusze. Nie mogłam tego znieść. Uspokoiłam się, gdy kilka dni później usłyszałam głos męża w słuchawce.

Podpułkownik Radosław Tworus, czasowo pełniący obowiązki kierownika Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego, przyznaje, że najwięcej problemów psychicznych objawia się po powrocie żołnierza do kraju. Niektórzy bliscy dopiero wtedy bezpośrednio odczuwają skutki tego, co on przeżywa. Gdy u żołnierza zdiagnozowane zostaje PTSD, choruje cała rodzina.

- Każde zaburzenie psychiczne żołnierzy może wpływać na ich bliskich - mówi podpułkownik Tworus. - Rodzina to system i nie ma możliwości, by jedna osoba była chora, a pozostałe całkiem zdrowe. Choć nie możemy mówić o PTSD rodzin, to ich stres może być pochodną stresu bojowego żołnierzy. A objawy mogą być bardzo podobne, bo przecież ci ludzi żyją obok siebie. Zdarza się więc tak, że bliscy doświadczają podobnych odczuć, wrażeń i emocji - dodaje.

Chorobie zwykle towarzyszą nadpobudliwość, drażliwość i zobojętnienie emocjonalne. - Od kiedy Tomasz wrócił, jego zachowanie bardzo mnie zastanawiało. Poszliśmy na spacer kilka dni po jego wyjściu ze szpitala. On cały czas nerwowo się rozglądał - patrzył na ludzi, na samochody, wciąż szukał ukrytych snajperów. Gdy jechałam autem powyżej 40 kilometrów na godzinę, prosił, abym zwolniła. Bał się każdego zakrętu, nie wiedział, co jest tuż za nim - wspomina Monika. Oboje myśleli, że to minie, że to tylko chwilowe. Tomasz wciąż chciał służyć. Wprawdzie włożył mundur, ale po tym, jak ból uszkodzonego podczas wypadku barku zaczął mocno dawać się we znaki i lekarze orzekli, że w ręku postępuje zanik mięśni, zrezygnował ze służby.

- Jakoś funkcjonowaliśmy - opowiada Monika. - Wiedziałam, że trzeba mu pomóc, zająć się nim. Ale było coraz gorzej. Jego napady złości były dla mnie kompletnie niewytłumaczalne. Myślałam, że ta agresja skierowana jest we mnie i tylko ode mnie zależy jego samopoczucie. Nigdy nie wiedziałam, co może zdenerwować go tak bardzo, że wpadnie w furię. To było dla mnie dziwne, bo przez ponad 20 lat byłam w stanie przewidzieć jego reakcje. Po wypadku coś, co zwykle mu nie przeszkadzało, zaczęło być dla niego uciążliwe. Nie wiedziałam, jak mu pomóc.

Jak wyjaśnia profesor Ilnicki, całkiem naturalne jest, że żona w pierwszym okresie choroby solidaryzuje się z mężem, pomaga mu, ale w pewnym momencie po prostu nie wytrzymuje napięcia: - Z jednej strony kobieta chce pomóc, ale z drugiej żołnierz tę pomoc odrzuca, bo uważa że ona robi to z litości, a nie z miłości. I problemy psychiczne obojga się kumulują.

Katarzyna opowiada, że sam powrót jej męża z misji był trudnym momentem. - Bardzo za nim tęskniliśmy, dzieci przystroiły cały dom balonami i serpentynami. Kiedy wszedł, nie było euforii, a raczej zmieszanie, zakłopotanie i smutek - mówi. Nastrój Jerzego, męża Katarzyny, bardzo szybko się pogarszał. Mężczyzna nie umiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

- Często się kłóciliśmy. Gdy dochodziło do spięć, znikał z domu na kilka godzin albo siadał przed komputerem, oglądał filmy i zdjęcia z Iraku. Cierpiałam nie tylko ja, lecz także dzieci. Schodziły mu z drogi, bały się ojca. Ciągle na nie krzyczał, wydawał polecenia i rozkazy. Podnosił na nie rękę. Nie rozumieliśmy, co się z Jurkiem dzieje - przyznaje Katarzyna.

Mężczyzna nie mógł spać, był nerwowy i rozdrażniony, nie stronił od alkoholu. - Wykrzyczał mi kiedyś, że nie chce ze mną być. Te słowa, po tylu wspólnych latach, bardzo mnie zabolały. Bolą do dziś - wspomina kobieta. Wtedy poważnie pomyślała o rozwodzie.

Szukanie pomocy

Jerzy w obawie przed konsekwencjami swojego postępowania zgłosił się do lekarza. Zanim jednak postawiono właściwą diagnozę, minęło trochę czasu. Ostatecznie trafił do stołecznej kliniki stresu bojowego, gdzie stwierdzono u niego PTSD. Był jednym z pierwszych żołnierzy leczonych pod tym kątem na Szaserów. Już po pierwszym pobycie, a było ich kilka, rodzina odczuła poprawę.

Żona, rodzina oraz przyjaciele Tomasza namawiali go na wizytę u psychologa lub psychiatry. Odmawiał za każdym razem. Twierdził, że nic mu nie jest i nie da zrobić z siebie wariata. W końcu los zdecydował za niego. Musiał się stawić na komisji odszkodowawczej. Wtedy jeden z lekarzy dał mu skierowanie do psychiatry. Nie miał więc już wyjścia. Zdiagnozowano u niego PTSD. Czterokrotnie był pacjentem kliniki. - Gdy on psychicznie stanął na nogi, stres dopadł mnie - mówi Monika. - Wysiadłam zupełnie, czułam się jak balon, z którego ktoś spuścił powietrze. Zadzwoniłam do profesora Ilnickiego i na dwa miesiące położyłam się w klinice. Trafiłam tam na miejsce męża - mówi.

Dowiedziała się, że jej stan jest następstwem tego, co przeżył Tomasz. Że jego powrót do kraju i ich wspólne życie po misji nagromadziły w niej mnóstwo skrajnych emocji. Że jego przeżycia stały się także jej udziałem. Razem z nim odczuwała skutki traumy.

- Dowiedziałam się, że krzyczał, bo musiał się wyładować. Zrozumiałam, że nie należy się tym przejmować. Dopóki nie znalazłam się w klinice, nie rozumiałam tego zachowania, odbierałam je jako atak na siebie. Pobyt w klinice otworzył mi oczy: mój mąż nie był wyjątkiem - opowiada Monika. Z placówki na Szaserów wyszła wzmocniona i fizycznie, i psychicznie. - Postawiono mnie tam na nogi. Dziś myślę, że to uratowało moją rodzinę i mnie samą. Inaczej postrzegam codzienne, zwykłe sprawy, inaczej patrzę na męża i dzieci.

Zdaniem specjalistów zjawisko traumy u rodzin misjonarzy nie jest rzadkością. - Zdobyliśmy tę wiedzę dzięki warsztatom profilaktyczno-leczniczym, na które przyjeżdżają wojskowe rodziny. Kiedy przebywają w grupie podobnych do siebie, otwierają się i mówią o swoich problemach. To pokazuje, że ofiarami wojny są nie tylko żołnierze - mówi profesor Ilnicki. W warszawskiej klinice leczyły się także matki poległych żołnierzy.

Podpułkownik Tworus zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz: - Praktyka pokazuje, że zainteresowani wciąż rzadko korzystają z ofert wsparcia psychologicznego. To, że bliscy mało mówią o swoich problemach, wynika też z tego, że nie wiedzą, dokąd pójść, gdzie szukać pomocy, co dalej robić. Dlatego adaptacja i ewentualna terapia już po misji powinny objąć wszystkich członków rodziny.

Monika zdobyła się na odwagę, by opowiedzieć o swoich problemach lekarzom. Wiedziała, że samej trudno jej będzie poradzić sobie w zupełnie nowej dla niej sytuacji. Razem z Tomaszem uczestniczyli też w terapii grupowej. - Na początku ciężko jest mówić obcym ludziom o sobie, o swoich uczuciach, emocjach. Gdy jednak człowiek zobaczy, że to pomaga, potem jest już łatwiej. Taka terapia to bardzo ważna i potrzebna rzecz. Za każdym razem jest coraz lepiej - mówi.

Katarzyna i Jerzy z walki z PTSD też wyszli zwycięsko. Do wspomnień wracają niechętnie, wolą oddzielić je grubą kreską. - Dziś mamy nowe życie. Po terapii mam "nowego" męża. Pracujemy i odpoczywamy razem. Temperatura w związku jest bardzo wysoka. Jest nawet lepiej niż kiedyś.

Paulina Glińska, Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"

....

To tez jest rodzaj doswiadczenia zyciowego .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 15:38, 24 Kwi 2013    Temat postu:

Tak postrzegają świat ludzie z depresją

20-letni Christian Hopkins używa fotografii jako mechanizmu radzenia sobie z depresją. W swoich niezwykłych pracach ukazuje nawroty choroby, samotność, letarg i psychiczną walkę z samym sobą.

- Cierpiałem z powodu głębokiej depresji przez ostanie cztery lata. Przez ten czas moja choroba objawiała się na wiele sposobów, z fotografią włącznie.

Przyjaciel Hopkinsa udostępnił zdjęcia w internecie po tym, jak dowiedział się, że fotograf planuje się ich pozbyć. Przekonał go, że warto pokazać je innym ludziom. - Mam nadzieję, że komuś uda mi się w ten sposób pomóc - mówi 20-latek.

....

To jest walka !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:16, 29 Kwi 2013    Temat postu:

Dziewczynka zmienia się w statuę

Sześciolatka cierpi na bardzo rzadką chorobę, która dotyka zaledwie 750 osób na całym świecie. Jej mięśnie zamieniają się w kości, a w ciele powstaje dodatkowy szkielet. W pewnym momencie zastygnie ona w jednej pozycji na resztę życia - donosi dailymail.co.uk.

Ali McKean z Bellevue w stanie Ohio urodziła się z ciężką i niezwykle rzadką chorobą genetyczną fibrodysplazją (fibrodysplasia ossificans progressiva, w skrócie FOP). Choroba jest nieuleczalna: w wyniku formowania się w ciele niejako drugiego szkieletu, człowiek jest stopniowo unieruchamiany, by ostatecznie zastygnąć w jednej pozycji na resztę życia. Rodzina sześciolatki od lat toczy bój o to, by dziewczynka nie zamieniła się w statuę - opancerzone ciało kryjące zdrowy umysł.

- Ali zamarza. Jej ciało krzywi się, zniekształca i pewnego dnia całkowicie się przekształci - mówi mama Ali, Angela. - Im częściej upada lub się w coś uderza, tym więcej ma opuchlizn i guzków. Trudno zdecydować, na co jej pozwolić, tak by żyła normalnie, ale by nie przyczyniać się do postępu choroby - dodaje.

Dziewczynka zmaga się z paraliżującym bólem nóg, a wraz z wiekiem i rośnięciem, ma coraz większe trudności z poruszaniem się. Obecnie cały czas przebywa w domu; ma indywidualny tok nauczania. Nie można pozwolić, by złapała jakąś dodatkową chorobę - przyspieszyłaby ona postęp FOP.

Mama Angela i tata Gabe są bardzo dumni z córki. - Jest odważną dziewczynką, jej postawa jest godna podziwu - twierdzą. - Cały czas walczy z chorobą, choć są dni lepsze i gorsze. Bywało tak, że Ali godzinami wyła z bólu i nie mogliśmy nic zrobić. Mogliśmy tylko siedzieć przy niej i trzymać ją za rękę. Ale najważniejsze jest, że budzimy się codziennie, wiedząc, że nasz promyczek jest wciąż z nami - dodają.

FOP powoduje, że u chorego tkanka kostna rozrasta się w niekontrolowany sposób. Choroba najpierw atakuje okolice szyi i postępuje wzdłuż pleców i tułowia w stronę kończyn. W pierwszych latach życia pojawiają się małe guzy, które czasem zanikają, a czasem zamieniają się w kości.

By uświadomić sobie, jak rzadka jest to choroba, można wyobrazić sobie 20 zapełnionych stadionów piłkarskich - tylko jedna osoba spośród tej rzeszy ludzi byłaby chora na FOP. W Polsce zdiagnozowano zaledwie kilkanaście przypadków fibrodysplazji.

...

Kolejny przejmujacy rodzaj cierpienia .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:29, 14 Maj 2013    Temat postu:

Angelina Jolie usunęła obie piersi

Aktorka Angelina Jolie ujawniła, że poddała się obustronnej mastektomii. Szokująca dla opinii publicznej wiadomość przekazała w tekście "My Medical Choice" .

Operacja ma zmniejszyć ryzyko zachorowania przez nią na raka piersi. Onkolog dr Jerzy Giermek pytany, czy w Polsce dużo kobiet poddaje się podobnym badaniom genetycznym, odpowiada, że nie jest to częste. - To kwestia mentalności i nastawienia - mówi i zaznacza, że rzadko się to zdarza, ale można zachorować na raka mimo usunięcia piersi.

W tekście czytamy, że Jolie zdecydowała się na usunięcie obu piersi, bo jest obciążona genem, który zwiększa ryzyko zachorowania na raka piersi i jajników.

"Moja matka walczyła z rakiem prawie dekadę i zmarła w wieku 56 lat. Na szczęście żyła na tyle długo, by trzymać swoje wnuki w ramionach" - zwierza się aktorka.

"W moim przypadku lekarze ocenili, że jest aż 87 procent ryzyka, że zachoruję na raka piersi i 50 procent ryzyka zachorowania na raka jajnika" - napisała Angelina Jolie. Swoją decyzję tłumaczy tym, że chciała zminimalizować ryzyko zachorowania. Aktorka pisze o tym wszystkim, by inne kobiety mogły korzystać z jej doświadczeń.

Aktorka dokładnie opisuje wszystkie operacje, którym poddawała się od 2 lutego tego roku. Najpierw przeszła zabieg, który pozwolił jej zachować własne sutki. Później przeszła główną operację usunięcia tkanki łącznej wypełniającej piersi. Dziewięć tygodni później gwiazda przeszła operację rekonstrukcji piersi. "Efekt jest piękny"- napisała.

Przyznaje, że decyzja była szalenie trudna, ale teraz może powiedzieć dzieciom, żeby się nie martwiły. Aktorka zakończyła wszystkie medyczne procedury 27 kwietnia.

Podziękowała swemu partnerowi Bradowi Pittowi za wsparcie w tym trudnym okresie. Para ma troje biologicznych dzieci oraz troje adoptowanych.

Gwiazda zaapelowała również do innych kobiet, by - zwłaszcza jeśli w ich rodzinach wystąpiły nowotwory piersi i jajnika - starały się zasięgać informacji i kontaktowały się ze specjalistami, którzy pomogą podjąć najlepszą decyzję.

Onkolog o mastektomii profilaktycznej

Onkolog dr Jerzy Giermek pytany przez WP.PL, czy dużo kobiet w Polsce robi badania pod kątem obciążeń genetycznych związanych z powstaniem raka, odpowiada, że nie. Jednocześnie zaznacza, że badanie jest refundowane, o ile u danego pacjenta są wskazania do badań genetycznych. - Te kobiety, które mają dodatni gen, mają przedstawianą propozycję wykonania ewentualnie takiego zabiegu, takiej mastektomii profilaktycznej - mówi onkolog.

Pytany, czy zamiast usuwać pierś, nie można częściej się badać, odpowiada, że "wykrycie zwiększa szanse na wyleczenie, ale to już zawsze będzie rak".

- Angelina Jolie podjęła słuszną decyzję, gdyż od wielu lat są wskazania naukowe do przeprowadzania profilaktycznych mastektomii w przypadku kobiet z predyspozycjami genetycznymi do raka piersi - powiedział prof. Tadeusz Pieńkowski, onkolog z Otwocka. Kobiety z genami BRCA1 i BRCA2 wykazują o 60-80 proc. większe ryzyko zachorowania na raka piersi - precyzował.

Wskazania do tego rodzaju operacji profilaktycznych są stosowane w onkologii od wielu lat. W Polsce od dawna przekonuje do nich prof. Jan Lubiński, genetyk onkologiczny z Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie. Wykonywane są tam operacje profilaktycznego usunięcia jajnika oraz piersi u osób z predyspozycjami genetycznymi do nowotworów; w innych ośrodkach na terenie kraju również są wykonywane.

- Nie wszystkie jednak kobiety zagrożone rakiem decydują się na tego rodzaju operacje. To trudna decyzja, bo trzeba usunąć zdrowy narząd. Mówimy jedynie o ryzyku, nie ma przecież pewności, czy faktycznie dojdzie do rozwoju choroby - przyznaje prof. Pieńkowski.

W Polsce na profilaktyczne zabiegi usunięcia obu piersi (nazywane podwójną mastektomią) decyduje się zdecydowana mniejszość osób zagrożonych rakiem z powody rodzinnych skłonności do nowotworu lub z wykrytym genem zwiększających ryzyko choroby. Trzeba też się liczyć z ewentualnymi powikłaniami po operacji, choć zdarzają się one rzadko.

....

To kolejny rodzaj cierpienia . Mozna zapytac dlaczego dotyka osobe ktora chce czynic dobro gdy tylu lotrow jest zdrowych . To sa tajemnice Boga . Pamietajmy jednak ze kazdy dobry zmartwychwstanie z cialem idealnym a wszelkie choroby beda wynagrodzone . Mestwo ich znoszenia bedzie zasluga !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 19:51, 27 Maj 2013    Temat postu:

Ciotka Angeliny Jolie zmarła na raka piersi

Ciotka amerykańskiej aktorki Angeliny Jolie zmarła w niedzielę na raka piersi - poinformowała rzeczniczka jednego z kalifornijskich szpitali, dwa tygodnie po tym, jak Jolie powiadomiła, że zdecydowała się na podwójną mastektomię w obawie przed rakiem piersi.

Debbie Martin, młodsza siostra matki Jolie, zmarła w wieku 61 lat w szpitalu w Escondido, niedaleko San Diego w Kalifornii.

Mąż Debbie, Ron Martin, powiedział stacji Britain Sky News, że zmarła miała taki sam wadliwy gen BRCA1 jak Angelina Jolie.

W osobistym artykule, którym przykuła uwagę opinii publicznej na całym świecie, Jolie napisała o swojej matce Marcheline Bertrand, która po trwającej niemal 10 lat walce z chorobą zmarła w 2007 r. na raka jajnika w wieku 56 lat. Wyjaśniła, że ona sama jest nosicielką genu BRCA1, który zdecydowanie zwiększył ryzyko wystąpienia u niej nowotworu piersi i jajnika. Lekarze szacowali prawdopodobieństwo wystąpienia u Jolie pierwszej z tych chorób na 87 proc., a drugiej - na 50 proc.

Gwiazda zaapelowała również do innych kobiet, by - zwłaszcza jeśli w ich rodzinach wystąpiły nowotwory piersi i jajnika - starały się zasięgać informacji i kontaktowały się ze specjalistami, którzy pomogą podjąć najlepszą decyzję.

Eksperci wskazują, że nie wszystkie kobiety stać na taką prewencję; istnieją też obawy, że decyzja aktorki skłoni do zabiegu kobiety, dla których nie jest on konieczny.

Jolie poddała się operacji usunięcia obu piersi w lutym 2013 r., ponad dwa miesiące później, w kwietniu, przeprowadzono u niej zabieg rekonstrukcji piersi.

...

To nie sa zarty . Pojawily sie knajackie psudozarty ze niby zeswirowala z popularnosci i odleciala . A fakty sa jak widac . Cala rodzina wymiera na raka .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 22:30, 22 Cze 2013    Temat postu:

Justyna Piotrowska walczy o życie. Potrzebuje 600 tys. złotych na operację

Pani Justyna Piotrowska ma 34 lata, od 19 prowadzi harcerską drużynę. Od dziecka pomagała innym – zgodnie z harcerskimi ideałami. Dziś sama potrzebuje pomocy. Przez dwa lata lekarze nieudolnie próbowali zdiagnozować jej chorobę. Dziś niezbędny jest przeszczep płuc. Na operację w Wiedniu potrzeba 600 tys. zł, a w akcję zbierania pieniędzy włącza się coraz więcej osób. Czasu do operacji jednak coraz mniej.


Pani Justyna była bardzo szczęśliwą osobą. Jej największą pasją była praca z młodzieżą, którą realizowała poprzez pracę z harcerzami. W roku 2007 wszystko się zmieniło. Pani Justyna urodziła zdrową córeczkę. Jej radość była ogromna, jednak ona sama zaczęła podupadać na zdrowiu. Winny pogarszającego się stanu zdrowia był najprawdopodobniej ciężki poród, który wywołał chorobą nazywaną tętniczym nadciśnieniem płucnym.

Wiedza na temat choroby wśród lekarzy była jednak znikoma, dlatego przez ponad 2,5 roku Pani Justyna tułała się po szpitalach i prywatnych gabinetach. Żaden z lekarzy nie stwierdzał nieprawidłowości, jednak pacjentka czuła się coraz gorzej. Głównym zaleceniem lekarzy było więcej ruchu i pójście do psychiatry, bo rzekomo wymyślała sobie chorobę.

Dziś tę mobilizację do wysiłku fizycznego, a tak zalecaną przez lekarzy, może przypłacić życiem. "Zostałam zdiagnozowana dwa i pół roku za późno, chore płuca zniszczyły serce, które w dodatku wykańczałam regularnie wysiłkiem fizycznym zabronionym w mojej chorobie, a zalecanym stale przez nieświadomych lekarze" – wyjaśnia w swoim liście otwartym pani Justyna.

Proces leczenia jest bardzo uciążliwy i kosztowny. Pani Justyna stale odwiedzała kliniki we Wrocławiu, Warszawie i Otwocku. Stan jej zdrowia systematycznie się pogarszał, jednak ona nadal pracowała z młodzieżą, choć spotkania harcerzy musiała już docierać samochodem. Dziś leczenie nie przynosi już żadnych efektów, bo leki bardzo wyniszczyły organizm harcerki.

Oprócz tętniczego nadciśnienia płucnego, u kobiety pojawiło się kolejne schorzenie – wodobrzusze. To choroba polegająca na gromadzeniu się w jamie brzusznej płynów, które mechanicznie trzeba odciągnąć z organizmu co kilka dni. Skutkiem tego pacjentka niemal cały czas musi leżeć w szpitalu. O samodzielnym poruszaniu, a tym bardziej pracy zawodowej póki co nie ma mowy. Jednak pani Justyna wierzy, że uda się zebrać pieniądze - 600 tys. złotych na przeprowadzenie przeszczepu płuc. Dziś stale podłączona jest do pompy, która tłoczy do jej płuc substancję, która ułatwia rozpycha sklejone żyły i ułatwia przepływ krwi.

Jest nadzieja

Choroba wyniszcza kolejne organy. Chora potrzebuje szybkiego przeszczepu płuc. Okazało się, że dawcami mogą być jej mama i siostra.

- Moja walka o przeszczep płuc w Polsce to scenariusz na film o trwającej lata bezduszności, niekompetencji i rozpaczy bez szans na szczęśliwe zakończenie. Niedawno, po kolejnym pogorszeniu się stanu zdrowia, moi lekarze napisali do kliniki w Wiedniu. Odpowiedź byłą błyskawiczna. Chcą mnie tam widzieć natychmiast. Zaproponowali mi rodzinny przeszczep płuc. Po raz pierwszy od dawna pojawiła się w moim sercu nadzieja – mówi pani Justyna.

Podobno to nadzieja umiera ostatnia, jednak bezlitosne przepisy odbierają wiarę pani Justynie w szczęśliwe zakończenie. Okazało się bowiem, że Polska, jako jeden z niewielu krajów w Europie nie podpisała umowy z Eurotransplantem, która dałaby swoim obywatelom szanse na przeszczepy w całej Europie.

To oznacza, że Narodowy Funduszy Zdrowia nie sfinansuje kosztów leczenia pani Justyny. Jej życie jest więc warte 150 tys. euro, czyli ok. 600 tys. złotych. To kwota, której potrzebująca nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić. Jej rodzina i przyjaciele wierzą jednak, że uda się zebrać niezbędne pieniądze. Czasu jest coraz mniej. Jeśli ma dojść do operacji, to decyzja o jej podjęciu musi zapaść do 1 lipca.

- Mój lekarz nie pozostawia mi złudzeń, już nie mam czasu. Moi harcerze powiedzieli „druhno, zrobimy akcję, my nie damy rady?” - ale oni nie zdają sobie sprawy, o jak gigantyczną kwotę chodzi – mówi ze smutkiem Pani Justyna.

Wszystkich, którzy chcieliby się włączyć w akcję niesienia pomocy Pani Justynie zachęcamy do choćby drobnego finansowego wsparcia. Fundacja Świat z Uśmiechem uruchomiła specjalne konto dla Pani Justyny. Pieniądze zbierane są również na festynach, licytacjach i w szkołach. Operacja da jej szansę na powrót do normalnego życia.

Więcej informacji: na facebooku

oraz

na stronie: plucadlajustyny.pl

....

Potrzebna pomoc . Ale horror przeszla ze sluzba zdrowia straconego .



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:25, 29 Cze 2013    Temat postu:

Niepełnosprawność nie oznacza rezygnacji z marzeń

Ci ludzie pokazują, że niepełnosprawność nie musi oznaczać gorszego życia i rezygnacji z pasji. W sobotę 29 czerwca o 14 będą przekonywać o tym członkowie Stowarzyszenia Niepełnosprawnych Motocyklistów.

Impreza odbędzie się w Domu Kultury Podgórze pod hasłem "Przełamywanie barier na motocyklach". W trakcie spotkania będzie się można dowiedzieć jak niepełnosprawni motocykliści mogli nadal kontynuować swoją pasję, w tym odbywać czasami bardzo dalekie podróże.
Trzeba bowiem zaznaczyć, że członkowie Stowarzyszenia podróżują bardzo dużo. Odwiedzili między innymi Armenię i Norwegię (Nordkapp). Prawdziwa przygoda czeka ich jednak w lipcu tego roku. Dzięki pomocy sponsorów jadą w podróż do dalekiego Władywostoku. Trasa ta liczy aż 12 tysięcy kilometrów. Cała wyprawa zajmie aż dwa miesiące, a o jej szczegółach i przygotowaniach, motocykliści będą opowiadać na spotkaniu.

Oficjalnym ambasadorem wyprawy będzie mistrz świata w enduro - Tadeusz Błażusiak.

Podczas spotkania będzie się można dowiedzieć także jak powstało stowarzyszenie, jak przebiegał jego rozwój oraz jak wygląda wsparcie stowarzyszenia od osób z zewnątrz.

Dowiemy się także szczegółów o pierwszej dużej zorganizowanej podróży do Armenii - zostaną zaprezentowane opis wyprawy, zdjęcia, filmy.. podsumowanie wyjazdu, efekty, druga zorganizowana wyprawa (Nordkapp) - opis wyprawy, zdjęcia, filmy i podsumowanie wyjazdu.

Będzie się też można dowiedzieć efekty o możliwości uzyskania prawa jazdy na motocykl w przypadku niepełnosprawności ruchowej, a także prezentacja działalności Krakowskiej Szkoły Motocyklowej.

....

Brawo ! O to chodzi !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:07, 10 Lip 2013    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych]

5 rzeczy, których ludzie żałują w chwili śmierci

Niebieska

Pracownica hospicjum spisała najczęściej powtarzające się wyznania osób, kótre umarły na jej rękach. Oto one:
1. Żałuję, że nie miałem śmiałości prowadzenia takiego życie, jakie uważałem za słuszne, a prowadziłem takie, jakie oczekiwali ode mnie inni.
2. Żałuję, że tak dużo pracowałem.
3. Żałuję, że nie miałem śmiałości, by wyrazić swoje uczucia.
4. Żałuję, że nie utrzymywałem relacji z przyjaciółmi.
5. Żałuję, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwym.

Może warto się nad tym zastanowić?

...

Tak ! Ludzie zyja strasznie . W jakims wiezieniu . Po co ? A ja stwierdzam ze nie marnuje zycia bo robie to czego ludzie nie robia ! Tak to jest byc blisko Boga ;0)))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:11, 17 Lip 2013    Temat postu:

Talia Castellano nie żyje. Odeszła ikona walki z nowotworem

Po­ka­zy­wa­ła jak z god­no­ścią i po­go­dą ducha wal­czyć z cho­ro­bą. Po sze­ściu la­tach prze­gra­ła jed­nak w walkę. W nocy czasu pol­skie­go zmar­ła 13-let­nia Talia Ca­stel­la­no.

Młoda Ame­ry­kan­ka pro­wa­dzi­ła vi­de­oblo­ga, w któ­rym udzie­la­ła porad do­ty­czą­cych ma­ki­ja­żu. Blo­ger­ka Ka­ro­li­na Ba­szak tłu­ma­czy, że Talia nigdy nie ukry­wa­ła tego, że stra­ci­ła włosy.

Za­le­ża­ło jej na tym, żeby lu­dzie na ulicy zwra­ca­li uwagę na jej ładny ma­ke-up, a nie na brak wło­sów. W pew­nym mo­men­cie stała się tak po­pu­lar­na, że pod­pi­sa­ła nawet kon­trakt z jed­nym z pro­du­cen­tów ko­sme­ty­ków.

Fun­da­cja Rak'n'roll pro­wa­dzi warsz­ta­ty ma­ki­ja­żo­we dla Polek, które wal­czą z cho­ro­bą no­wo­two­ro­wą. Ka­mi­la Stę­pień pod­pi­su­je się pod ha­słem wy­my­ślo­nym przez Talię - "Ma­ki­jaż jest moją pe­ru­ką". Tłu­ma­czy, że pro­wa­dzo­ne przez nią warsz­ta­ty do­da­ją cho­rym ko­bie­tom do­dat­ko­wej ener­gii.

Ko­bie­ty czę­sto scep­tycz­nie pod­cho­dzą do idei lek­cji ma­ke-upu. Jed­nak już po dzie­się­ciu mi­nu­tach, po kilku kre­skach na twa­rzy po­pra­wia im się humor i opusz­cza­ją warsz­ta­ty z zu­peł­nie innym na­sta­wie­niem.

Do wczo­raj kanał Talii na YouTu­be miał 300 ty­się­cy sub­skry­ben­tów i jej filmy obej­rza­ło 30 mi­lio­nów ludzi. W tym mo­men­cie jej vloga ob­ser­wu­je już pra­wie 900 ty­się­cy użyt­kow­ni­ków, a oglą­dal­ność fil­mi­ków wzro­sła o ponad 10 mi­lio­nów.

>>>>

Brawo ! Jak umiala tak pomagala ...

A lekarze musza tez odpowiednio dawkowac np chemoterapie . Zasad niby jest nie przerywac ! ALE CO Z TEGO ZE NIE PRZERWA I ZNISZCZA CHOREGO RAZEM Z RAKIEM ! Sam znam osobe ktora NA WLASNA PROSBE przerwala chemie gdy zaczela sie zataczac i miec mgle przed oczami ... I ZYJE DO DZIS . A jakby jeszcze ,,poniszczyli raka" to bylby koniec . Trzeba nie tylko stosowac indywidualne dawki ale i konkretnego pacjenta pytac jak sie czuje . Aby przerwac gdy grozi smierc .



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez BRMTvonUngern dnia Śro 18:53, 17 Lip 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:36, 23 Lip 2013    Temat postu:

13-latek wyrzucony z obozu harcerskiego. Zginął w drodze do domu

Wychowawcy wyrzucili z obozu harcerskiego chłopca, który stwarzał problemy wychowawcze. Zdecydowali się wysłać go do domu z mężczyzną, który dostarczał do obozu warzywa. W drodze powrotnej 13-latek zginął w wypadku. Teraz sprawą zajmuje się kuratorium i prokuratura - podaje RMF FM.

13-letni Mateusz był na obozie w Krzeczkowie nad jeziorem Niesłysz w województwie lubuskim. Zbigniew Warzyński z dolnośląskiej chorągwi Związku Harcerstwa Polskiego w wypowiedzi dla TVN24 tłumaczy, że nastolatek źle się zachowywał. Decyzję o wydaleniu podjęła rada podobozu, do którego należał chłopiec. Zdecydowano tak "ze względu na bezpieczeństwo i komfort innych dzieci".

6 lipca, w drodze do Wrocławia, auto miało wypadek. Ze wstępnych ustaleń wynika, że kierowca renault twingo nie zachował ostrożności, zjechał na przeciwny pas ruchu i zderzył się z jadącym w kierunku Nowej Soli volkswagenem. Chłopca nie udało się uratować. Zmarł w szpitalu w Zielonej Górze.

Według organizatorów, rodzice wyrazili zgodę na powrót dziecka z obozu z mężczyzną. Ci z kolei twierdzą, że byli zastraszani odesłaniem syna do policyjnej izby dziecka. Sami nie mogli go odebrać.

Rodzice wysłali organizatorom pisemną zgodę na to, by 13-latka odebrał konkretny człowiek. Był współpracownikiem obozu. Dostarczał na miejsce żywność i materiały programowe. Jak twierdzą organizatorzy obozu, rodzice również go znali.

Przeprowadzona po śmierci chłopca kontrola kuratorium wykazała, że wychowawcy przekroczyli swoje kompetencje. Według przepisów opiekunowie są odpowiedzialni za podopiecznych od momentu odebrania, aż do momentu przekazania rodzicom dziecka. Kuratorium przekazało sprawę prokuraturze.

Także organizatorzy obozu, dolnośląska chorągiew Związku Harcerstwa Polskiego, prowadzą wewnętrzne postępowanie wyjaśniające.

>>>>

Co oni beda tam tropic ? Wypadek byl ! Przeciez go nie zamordowali . Nie zazdroszcze wychowacom ! Beda wyrzuty sumienia . Jesli naprawde dzieciak jest bardzo problemowy to trzeba takich odsylac .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 14:35, 12 Sie 2013    Temat postu:

Niepełnosprawny sportowiec Philippe Croizon został okradziony

Niepełnosprawny sportowiec Philippe Croizon padł ofiarą złodziei. Kiedy spędzał wakacje w północnej Francji przestępcy ukradli mu specjalnie zaprojektowany wózek inwalidzki i przyczepę.

46 - letni Philippe Croizon, któremu w 1994 roku amputowano ręce i nogi, jest znany z niezwykłych wyczynów sportowych. W 2010 roku przepłynął Kanał La Manche, przepłynął też cieśniny, oddzielające pięć kontynentów. W styczniu pobił kolejny rekord - jako pierwszy sportowiec o takim stopniu niepełnosprawności nurkował na głębokości 33 metrów.

Philippe Croizon apeluje do złodziei, by zwrócili wózek inwalidzki. "Jestem smutny i rozgoryczony. Oni nie tylko ukradli mój wózek, ukradli moją niezależność" - mówi.

>>>>

Nie dosc ze niepelnosprawny to jeszcze zlodzieje . Upadabnia sie do Chrystusa w cierpieniu !



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:30, 24 Wrz 2013    Temat postu:

Czterolatek płacze po aktualizacji Apple’a

Czteroletni chłopiec na wieść o zmianie systemu operacyjnego Apple'a rozpłakał się. Jego reakcja spotkała się z krytyką internautów: "W Afryce dzieci płaczą, bo nie mają czystej wody i żywności, w Ameryce dzieci płaczą z powodu aktualizacji do iOS7".

>>>>

Tak i dzieci w Afryce sa szczesliwe ! A w USA nieszczesliwe . Wystarczy odwiedzic wioski afrykanskie i porownac ze szkolami USA .
Bogactwo tak zabija odpornosc ze byle co jest wielka tragedia . Ubostwo hartuje ...

POZIOM SZCZESCIA NIE ZALEZY OD ILOSCI PIENIEDZY .

A nawet jest tak ze owszem . Taka bieda ze dzieci umieraja z glosu to nieszczescie i tu wzrost zamoznosci powoduje wzrost szczescia az do chwili gdy potrzeby zyciowe sa zaspokojane . Wtedy juz wzrost zamoznosci nie zwieksza szczescia ktore sie stabilizuje . Gdy jednak zaczniemy nadal zwiekszac doplyw dobr materialnych SZCZESCIE ZACZYNA SPADAC !!! Taka jest funkcja zaleznosci szczescia od bogactwa . USA przekraczaja normy zaspokojenia stad sa nieszczesliwi . MAJA ZA DUZO !!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 21:44, 25 Paź 2013    Temat postu:

Policja zastrzeliła 13-letniego chłopca z karabinem-zabawką

W Kalifornii policja zastrzeliła 13-letniego chłopca - informuje "Los Angeles Times". Policjanci byli przekonani, że karabin-zabawka, który trzymał w ręce był prawdziwą bronią.

Do tragedii doszło w mieście Santa Rosa, na północy Kalifornii. Dwaj policjanci podczas patrolu na ulicy zobaczyli przechodnia z karabinem w ręku. Krzyknęli dwa razy, by się zatrzymał i odłożył broń. 13-letni chłopiec odwrócił się tak, że lufa karabinu wycelowana była w policjantów. Wówczas padły strzały. Śmiertelny strzał oddał zastępca szeryfa.

Policjanci nie zauważyli, że broń jest zabawką.

Trwa śledztwo w tej sprawie. Funkcjonariusze bezpośrednio zaangażowani w strzelaninę są na zwolnieniu, co jest standardową procedurą w takich wypadkach.

...

Biedacy . Diabel ich bedzie dreczyl do konca zycia . Ale to byl wypadek . Policja nie moze nie strzelac gdy lufa wedruje w jej strone ...
Mozna co najwyzej wprowadzic procedure ze gdy mamy dzieciaka policjant najpierw albo sie kladzie na ziemi albo chowa za budynkiem lub samochodem i dopiero krzyczy rzuc bron . Wtedy jak dzieciak nawet bezmyslnie wyceluje lufe to mozna poczekac ze strzelaniem .
Ale tutaj naprawde to jest wypadek . Specyficzny ale wypadek . Typu gdy na budowie kogos zabija wypuszczona cegla . Nie nalezy sie dreczyc . Bóg kieruje tzw. losem ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:26, 12 Lis 2013    Temat postu:

Frank Schwede | Süddeutsche Zeitung

Samobójca na torach

Fot. Thinkstock - Thinkstock

Bernd Loska już nie jest tym samym człowiekiem, od kiedy zabił desperata, który rzucił się pod koła jego pociągu. Maszynista cały czas ma przed oczami zmasakrowane ciało ofiary i zadaje sobie pytanie, dlaczego samobójcy akurat w ten sposób postanawiają rozstać się z życiem.

Bernd Loska siedzi przy dębowym stole w swoim mieszkaniu, położonym na przedmieściach Monachium. Otworzył laptopa i wpisał do wyszukiwarki hasło: “Zaburzenia snu“. Od półtora roku nie przespał spokojnie jednej nocy. Psycholog go pociesza, że przewlekła bezsenność kiedyś ustąpi. Jak na razie czas nie zabliźnił bolesnej rany. Od przeklętego wtorku życie kolejarza podzieliło się na dwie części: przed i po wypadku. Do marca 2012 roku Bernd Loska był szczęśliwym człowiekiem i korzystał ze wszystkich uroków życia. Śmigał rowerem po górach, często spotykał się z przyjaciółmi po pracy, jeździł na urlop nad Morze Północne. Dziś opuszcza głowę, splata dłonie i mówi zrezygnowanym głosem: - Mam wrażenie, jak bym to wszystko przeżył w zupełnie innym życiu.

Maszynista zgadza się na rozmowę, ale pod dwoma warunkami: żadnych nazwisk i zdjęć. Tłumaczy decyzję następująco: - Zespół stresu pourazowego nie brzmi groźnie. Tymczasem to demon, który prześladuje człowieka przez całe życie. Siedzi ci na karku, jak worek cementu. Uzgadniamy, że maszynista będzie nazywał się Bernd Loska.

Całymi nocami surfuje w internecie. Na forach psychologicznych daje upust emocjom i dzieli się cierpieniem z osobami, przeżywającymi podobną traumę. Loska w nieskończoność odtwarza szczegóły wypadku i stara się ukryć je w najgłębszych zakamarkach mózgu. Czasami mu się to udaje, a czasami nie. Dzisiaj nie jest dobry dzień.

Do wypadku doszło w marcu 2012 roku. Maszynista dokładnie pamięta, że był słoneczny, wiosenny dzień. Wciąż wraca myślami do tamtego dnia. W pamięci przesuwają się makabryczne obrazy odciętych kończyn, poszarpanych wnętrzności rozrzuconych na żwirze między podkładami kolejowymi. Jak nakazują procedury, natychmiast zatrzymał skład i powiadomił przez radio dyżurnego. Wstrzymano ruch pociągów, przyjechała karetka pogotowia. W lokalnych gazetach nie pojawiła się ani jedna wzmianka o tragicznym wypadku na trasie między Monachium a Norymbergą. Tylko Loska i służby ratunkowe wiedziały, co naprawdę wydarzyło się w tamten wtorek.

Stopniowo zaczęło docierać do niego, że zabił człowieka. Ważący 80 kilogramów mężczyzna nie miał żadnych szans ze stalową lokomotywą o ciężarze 75 ton. Maszyniście mignęła przez ułamek sekundy twarz samobójcy, nim skład rozerwał go na strzępy. Bernd Loska odtwarza okoliczności wypadku: - Podrywam się z fotela, zaciągam hamulec, słyszę głuche uderzenie i charakterystyczne chrupnięcie. Już wiem, że człowiek dostał się pod koła, trzęsę się jak galareta, skład zatrzymuje się po 150 metrach. Zawiadamiam dyspozytora ruchu o wypadku, a moja prawa dłoń ściska dźwignię hamulca, jakby ktoś przyspawał ją do drążka. Potem zapada śmiertelna cisza.

Mija jedna, może dwie sekundy, które na zawsze zmieniły jego życie. Dręczą go wątpliwości i pytania: “Czy mogłem uniknąć tragedii? Za wolno zaciągnąłem hamulec? Może powinienem szybciej zareagować?“.

Bernd Loska nie ponosi odpowiedzialności za nieszczęśliwy wypadek. Komisja ekspertów kolejowych, policja i prokuratura nie dopatrzyły się winy maszynisty i oczyściły go z wszelkich podejrzeń. Mimo to Bernda Loskę gnębią wątpliwości. Zrywa się z krzesła i wyjmuje z regału zielony segregator. W środku starannie powpinał artykuły prasowe o wypadkach kolejowych, raporty o objawach zespołu stresu pourazowego. Cały czas zastanawia się, dlaczego ludzie wybierają śmierć pod kołami pociągów. Od dnia wypadku maszynista gorączkowo szuka odpowiedzi i ma cichą nadzieję, że kiedyś ją znajdzie.

Można powiedzieć, że był szczęściarzem wśród maszynistów. Miał na koncie tysiące przejechanych kilometrów i czyste konto. - Najwyraźniej Bóg był dla mnie łaskawy - mówi. Zawsze uważał, że samobójcy wybierają trasy innych kolegów. W końcu przyszła kolej na niego. Bernd Loska starał się dowiedzieć jak najwięcej o nieznajomym, zmiażdżonym pod kołami pociągu. Myślał, że w ten sposób zrozumie motywy jego desperackiej decyzji. Samobójcą okazał się 30-latek, mieszkający w okolicy. Od dłuższego czasu był bezrobotny. Loska nie wie, czy miał rodzinę. Chciałby powiedzieć jego bliskim, jak strasznie jest mu przykro. Wie, że to banalne zachowanie, które nie odwróci biegu zdarzeń. Samobójcy czują się często straszliwie samotni. Nie mają wokół siebie nikogo, kto ich słucha i współczuje. Może dlatego wchodzą na tory.

Bernd Loska przeprowadził się do Bawarii dziesięć lat temu. Fascynowała go tutejsza kultura, tradycja, malownicze góry. Maszynista nigdy nie założył rodziny. Rodzice mieszkają w dalekim Hamburgu. Wspierają syna, jak tylko potrafią. Widzą i czują, że ich dziecku ziemia usuwa się spod nóg. Zaproponowali, że na jakiś czas zamieszkają u niego. Bernd odmówił. - Mam dwie możliwości: albo uporam się z traumą albo się poddam - tłumaczy. Po krótkiej przerwie połyka ślinę i cicho dodaje: - Człowiek jest w stanie znieść znacznie więcej niż mu się wydaje. Muszę wziąć się ostro w karby i dojść do równowagi.

Loska marzył od dzieciństwa o zawodzie maszynisty. To jego powołanie i pasja. W wieku sześciu lat dostał w prezencie od dziadka model kolejki elektrycznej. Najbardziej fascynowały go lokomotywy. Mógł opowiadać o nich godzinami. Mały Bernd z zamiłowaniem kierował ruchem pociągów osobowych i towarowych, mknących przez miniaturowy krajobraz. Po skończeniu szkoły podstawowej złożył papiery do technikum kolejowego. Najpierw usiadł za pulpitem lokomotywy manewrowej, później elektrycznej, a na koniec kierował pociągiem dalekobieżnym dużych prędkości ICE. Prowadził stalowe kolosy o mocy 20 tys. koni mechanicznych i wadze 80 ton. Pędziły z prędkością 250 km na godzinę. Skład pokonywał odcinek o długości 11 kilometrów w niespełna dwie minuty. Co tydzień kierował pociągami do Hamburga i Berlina. Ponad dwadzieścia lat spędził w kabinie lokomotywy. Nie miał czasu na założenie rodziny. - Musiałem wybierać: praca albo rodzina - mówi trochę przygnębiony. Bernd Loska wybrał karierę. Czy nie żałuje? Teraz chciałby mieć u boku kochającą żonę, która by mu pomogła otrząsnąć się z tragedii, pocieszyła, dodała otuchy.

Od czasu wypadku Bernd Loska jest bezrobotny. Zrezygnował z pracy na kolei. Po wypadku coś w nim pękło. Postanowił, że już nigdy więcej nie usiądzie za pulpitem lokomotywy. Dotrzymał słowa. Wielu kolegów natychmiast złożyło wymówienie po przejechaniu człowieka. Inni rzucili się w wir pracy, próbując zapomnieć o doznanej traumie. Niektórzy maszyniści mają na swym koncie trzech samobójców, a mimo to jeżdżą dalej.

Bernd Loska dla zabicia czasu dużo spaceruje i jeździ na rowerze. Zaczął leczyć się w poradni psychiatrycznej. Chętnie podjąłby jakąś pracę. Tylko jaką? W agencji zatrudnienia nie robią mu zbyt wielkich nadziei. Jeden z doradców zawodowych przyznał bez ogródek, że 45-latek obciążony zespołem stresu pourazowego nie ma szans na rynku pracy.

Po latach Bernd Loska żałuje, że zbyt pochopnie złożył wymówienie. Na pewno by dostał inne zajęcie na kolei - w biurze albo w kasie biletowej. Przełożeni zaproponowali mu, aby został konduktorem w pociągach dalekobieżnych. Odmówił. Chciał jak najszybciej rozstać się z pracą, która w ciągu ułamka sekundy zniszczyła jego życie. - Byłem tak zdesperowany, że siedzenie na zasiłku wydawało się lepszym rozwiązaniem niż prowadzenie pociągu - przyznaje. Od czasu wypadku maszynista poświęcił dużo czasu na zgłębienie fenomenu samobójstwa. Przeczytał mnóstwo książek, zebrał sporo danych w internecie.

Bernd Loska wyjmuje z grubego segregatora kartkę z liczbami. Okazuje się, że co roku około tysiąca samobójców rzuca się pod koła pociągów. Taką śmierć wybrał bramkarz Robert Enke z klubu Hannover 96. Mężczyźni częściej targają się na życie niż kobiety. Z kolei nastolatki częściej rzucają się pod koła niż kobiety dojrzałe. Podobno ulubionymi dniami samobójców są poniedziałki i wtorki. Niemiecka kolej prowadzi szczegółowe statystyki na temat prób samobójczych. Maszynista z kilkudziesięcioletnim stażem pracy ma na swym koncie średnio trzech nieboszczyków. Kolej klasyfikuje rzucenie się pod koła pociągu jako wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Określenie obejmuje również wypadki spowodowane innymi przyczynami, np. przejściem przez tory w niedozwolonym miejscu.

Loska puka się w czoło. - Dlaczego samobójcy wybierają sobie na kata akurat maszynistę? Nie lepiej połknąć garść tabletek? - pyta retorycznie. Mężczyzna nie znajduje odpowiedzi na wiele pytań. Czasami nawet naukowcy głowią się nad odpowiedzią. Psycholodzy kwalifikują samobójstwo na torach jako tzw. samobójstwo rozszerzone. Sprawcy uważają, że skoro ich egzystencja straciła sens, mają prawo zniszczyć życie innych ludzi - maszynistów, podróżnych, służb ratowniczych. Świadkowie wypadku przez wiele lat noszą w pamięci przerażające obrazy z miejsca tragedii. Niektórzy desperaci wybierają śmierć na torach, bo uważają, że jest szybka i bezbolesna. Bardzo często ludzie rzucają się pod pociąg w amoku, pod wpływem autodestrukcyjnego impulsu. W pracę maszynisty zawsze będą wpisane samobójstwa i nieszczęśliwe wypadki.

Śmierć na torach została także uwieczniona w literaturze. W powieści “Anna Karenina” pióra Lwa Tołstoja tytułowa bohaterka rzuca się pod koła nadjeżdżającego pociągu. Dla Bernda Loski to marne pocieszenie. W marcowy wtorek 2012 roku jego życie legło w gruzach i już nigdy nie będzie takie, jak dawniej.

....

Biedak ! I widzicie teraz po co jest Kościół aby pomagac ludziom ! Nie ma zadnej winy ! Z jego punktu widzenia to wypadek ! Diabel sklonil samobojce aby sie zabil a teraz meczy maszyniste ze jego wina ! Taki jest diabel ! NIE WOLNO BRAC NA SIEBIE WINY Z ZLO HIEPOPELNIONE ! TO NIE JEST POKORA ! TO JEST ULEGANIE DIABLU ! Trzeba odrzucac nekanie i nie tracic radosci zycia !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:18, 19 Lis 2013    Temat postu:

Chory mężczyzna o zdeformowanej twarzy wspomina swoje spotkanie z papieżem Franciszkiem

Chory mężczyzna, którego zdjęcie z papieżem Franciszkiem obiegło świat przed kilkunastoma dniami, wspomina niezwykłe spotkanie w Watykanie. - Czułem jakbym był w raju, czułem jedynie miłość - mówi Vinicio Riva w rozmowie z dziennikiem "Daily Mail".

Zaczęło się od zdjęcia, na którym widać, jak z czułością papież Franciszek całuje zdeformowaną twarz 53-letniego Vinicio Rivy z miasta Vicenza w północnych Włoszech. Papież zatrzymał się przy chorym na placu św. Piotra podczas watykańskiej audiencji 6 listopada. Media na całym świecie rozpisywały się o wzruszającym geście duchownego.

Chory na nerwiakowłókniakowatość mężczyzna wciąż przeżywa niezwykłe chwile w Rzymie. - Moje serce biło tak szybko, że myślałem, że umrę - mówi Riva. - Jak tylko papież mnie zobaczył, od razu, bez zastanowienia, objął mnie i ucałował. Moja choroba nie jest zaraźliwa, ale on o tym przecież nie wiedział, a mimo to, nie bał się - mówi ze wzruszeniem chory.

Genetyczna choroba Włocha charakteryzuje się tym, że całe ciało człowieka pokrywają liczne niezłośliwe zmiany nowotworowe. Do tej pory Vinicio Riva wielokrotnie czuł niezrozumienie i odrzucenie. Gest papieża Franciszka dodał mu wiary w siebie i podniósł na duchu.

Na taką samą chorobę jak Vinicio zmarła jego matka, Rosaria.

Źródło: "Daily Mail"

...

To w koncu zastepca Boga ! SmileSmileSmile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 15:25, 25 Lis 2013    Temat postu:

Marta Popowska | Süddeutsche Zeitung

Gdy milczenie jest piekłem

Mutyzm selsktywny - prawie nieznane zaburzenie mowy .

Sabrina cierpi na mutyzm, słabo zbadane i prawie nieznane zaburzenie mowy. Każde wypowiedziane zdanie wiąże się dla młodej kobiety z ogromnym stresem. Mimo choroby studiuje, nie zamyka się w sobie i szuka kontaktów towarzyskich.

Sabrina na chwilę zastyga z przerażenia, omiata spojrzeniem regał z pieczywem, gdzie zawsze leżał jej ulubiony gatunek chleba. Jak na złość półka świeci pustkami. Serce bije jak oszalałe. Czy chyłkiem opuści piekarnię, czy też odważy się poprosić o inny bochenek? Paraliżujący strach pojawia się z nienacka i wówczas nie jest w stanie wydobyć z siebie jednego słowa.

Sabrina ma 26 lat, studiuje na jednej z uczelni w Hesji. Od wczesnego dzieciństwa cierpi na mutyzm, zaburzenie mowy przejawiające się trudnościami w kontakcie werbalnym z otoczeniem. Schorzenie jest stosunkowo słabo zbadane przez medycynę i praktycznie nieznane. Sabrina milczy jak głaz, choć bardzo pragnie wyrazić swoje myśli i uczucia. Nawiązywanie kontaktów towarzyskich to dla niej droga przez mękę. Każdą nową znajomość poprzedza długą korespondencją drogą mailową.

Rozmowy z rówieśnikami odbiera jak ekstremalną przejażdżkę kolejką górską, pełną emocji i potężnej dawki adrenaliny. Sabrina wybiera na nasze spotkanie spokojną zaciszną kawiarenkę. W środku nie ma prawie żadnych gości, głośny ekspres do kawy rywalizuje o palmę pierwszeństwa z gwałtowną ulewą szalejącą na dworze. Sabrina mówi tak szybko i cicho, że chwilami trudno ją zrozumieć. Ma na sobie brązowe spodnie i koszulkę w paski. Widzę bladą, bezbarwną twarz, bez odrobiny makijażu. Siedzi przede mną jedna z tych szarych myszek, idealnie wtapiających się w tło. Nigdy jej nie zależało na tym, aby przykuwać uwagę otoczenia. Sabrina od niechcenia owija kosmyk włosów wokół palca, a przez jej twarz przemyka cień uśmiechu, gdy wraca pamięcią do czasów szkolnych i początków zaburzeń mowy.

W rodzinnej wiosce w Hesji nikt nie zwracał uwagi na dziwne zachowanie skrytej i małomównej dziewczynki. - Jest nieśmiała, kiedyś z tego wyrośnie - uspokajali znajomi. Sabrina potrafiła rozmawiać jedynie z rodzicami. Nie była w stanie wydobyć z siebie jednego słowa w obecności obcych ludzi, choćby była nie wiem jak głodna i spragniona. - Miałam samotne dzieciństwo - wspomina. W wiosce nie było supermarketu ani placu zabaw, rodzice nie mieli zbyt wielu przyjaciół. W przedszkolu Sabrina potrafiła godzinami siedzieć samotnie w kącie i malować, zamiast bawić się z rówieśnikami. W szkole było podobnie. Jeśli któryś z kolegów podstawił jej nogę, podnosiła się bez słowa skargi i szła w swoją stronę. Nie reagowała, gdy koleżanki nie chciały siedzieć z nią w jednej ławce. Gdy przechodzień zagadnął ją o drogę, odchodziła w milczeniu, udając, że nie dosłyszała pytania.

Sabrina doskonale pamięta nauczyciela chemii. Często zmuszał ją do czytania na głos przed całą klasą. Na lekcjach siedziała przykuta do ławki, miała kamienny wyraz twarzy, choć głowę rozsadzał strach. Tymczasem pod pozorną maską spokoju kryło się wrażliwe serce i wulkan emocji. Dzisiaj uważa, że jej największym problemem były trudności w okazywaniu uczuć. - Być może wtedy moje koleżanki i koledzy by zauważyli, że bardzo pragnę z nimi rozmawiać, ale paraliżuje mnie strach - opowiada.

Osoby pokroju Sabriny nie potrafią komunikować się z otoczeniem według powszechnie utartych zasad. Milczenie nie jest ich świadomym wyborem, lecz skutkiem zaburzeń lękowych. Najczęściej mutyzm selektywny pojawia się we wczesnym dzieciństwie. - Osoby dotknięte mutyzmem przestają odzywać się wobec konkretnych osób, w określonych miejscach albo sytuacjach - wyjaśnia Kerstin Bahrfeck-Wichitill, ekspertka w zakresie problematyki mutyzmu selektywnego na Uniwersytecie w Dortmundzie.

W wieku 17 lat Sabrina nie mogła dłużej udawać przed sobą i bliskimi, że wszystko jest w porządku. Koledzy i koleżanki poznawali smak pierwszych miłości, potajemnie palili papierosy, popijali alkohol. Sabrina cierpiała w milczeniu. Dręczyły ją lęki i depresje, nie chciała dłużej żyć. Kiedy nie potrafiła wydobyć z siebie jednego słowa, za karę nacinała skórę nadgarstka żyletką albo nożyczkami. - Zawsze byłam bardzo ambitna - wyznaje. Nie obarczała winą za swoje problemy milczącej matki, znoszącej bez słowa sprzeciwu mężowskie tyrady, czy dominującego ojca. Z jednej strony mechanik samochodowy nie rozumiał zachowania córki, a z drugiej chorobliwie kontrolował jej każdy krok.

Po zmianie szkoły średniej Sabrina wreszcie spotkała pedagog z prawdziwego zdarzenia, która zainteresowała się skrytą nastolatką. Uwadze wychowawczyni nie uszły nacięcia na nadgarstkach uczennicy. Nauczycielka przekonuje Sabrinę, aby skorzystała z pomocy szkolnego psychologa. Spotykają się w każdy czwartek na godzinnej pogawędce. Sabrina dobrze czuje się w przytulnym gabinecie, lecz boi się spojrzeć psychologowi prosto w twarz. Ten zauważa, że wzrok nastolatki zatrzymuje się na jego kolczykach i łańcuszku na szyi. Opowiada, gdzie kupił biżuterię. Sabrina pisze odpowiedzi na kartce. Być może szkolny psycholog poczuł, że nie jest w stanie pomóc Sabrinie i złamał niepisaną zasadę dyskrecji. Po kilku spotkaniach powiadamia Urząd ds. Dzieci i Młodzieży. - Znienawidziłam go za to, że nadużył mojego zaufania.

Sabrina trafiła na oddział psychiatryczny dla młodzieży. Pożegnała się z matką, a potem z walizką w ręku w towarzystwie pracownika socjalnego zgłosiła się do szpitala. Jej pokój znajdował się na końcu długiego, jasno oświetlonego korytarza. W środku stało łóżko, szafa na ubranie, stolik. Sabrina spędziła w szpitalu osiem miesięcy. Tam po raz pierwszy usłyszała nazwę zaburzenia, które rzuciło nieco światła na jej zagadkowe zachowanie. Lekarze przyznali, że w przypadku Sabriny diagnozę postawiono zbyt późno i mutyzm pozostawił trwałe ślady w psychice i zachowaniu nastolatki. Im wcześniej uda się rozpoznać zaburzenie, tym rosną szanse na całkowite wyleczenie. Nie istnieją długoterminowe badania mutyzmu selektywnego. Ocenia się, że pięcioro na tysiąc dzieci cierpi na zaburzenia mowy. Natomiast nie ma żadnych danych statystycznych na temat liczby dorosłych, dotkniętych mutyzmem. Badania wskazują, że przyczyną zaburzeń lękowych i skrajnej niesmiałości są problemy rodzinne.

Lekarz prowadzący wykazywał dużo cierpliwości, choć godzinami siedziała pogrążona w milczeniu. Kiedy dostała przepustkę do domu poszedł z Sabriną na dworzec kolejowy i pomógł jej w kupnie biletu. Mimo troskliwej opieki nastolatka czuła się w klinice jak królik doświadczalny. Tłumiła w sobie emocje, słowa, gesty. W głowie układała najróżniejsze zdania, ale nie była w stanie powiedzieć ich na głos.

Po wypisaniu ze szpitala Sabrina przez pięć lat znajdowała się pod opieką psychologa. Doktor V. wymyślał specjalnie dla niej różne ćwiczenia. Nakłaniał ją, aby wykonała kilka rozmów telefonicznych. Raz Sabrina potrafiła przełamać lęk, innym razem przerażona rzucała słuchawkę. Nigdy nie zapomni telefonu, jaki otrzymała tydzień po ostatniej wizycie u psychologa. Była rozżalona na lekarza, bo chciał jej przepisać leki przeciwdepresyjne. Tymczasem ona nie chciała brać żadnych antydepresantów. Z wściekłości nie była w stanie wydusić słowa pożegnania. Wzruszyła ramionami i w milczeniu opuściła gabinet psychologa. Po tygodniu zadzwonił telefon. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer telefonu. Sabrina nigdy nie odbierał telefonów od nieznajomych. Tym razem dała za wygraną, bo telefon dzwonił wiele razy w ciągu dnia. Osoba po drugiej stronie słuchawki poinformowała, że psycholog V. zmarł na udar mózgu. Sabrina drżała na całym ciele. Od tamtego czasu nie przekroczyła progu żadnego gabinetu psychologicznego. Śmierć lekarza V. pozostawiła w sercu Sabriny żal i pustkę.

Dzisiaj Sabrina wie, że w jej przypadku medycyna jest bezradna i wyczerpała wszystkie możliwości terapeutyczne. Nadal boi się wielu rzeczy, ale mimo wszystko czuje się szczęśliwa i zadowolona. Przestały ją dręczyć myśli samobójcze. Zaakceptowała fakt, że nie potrafi robić wielu rzeczy całkowicie oczywistych dla innych ludzi. - Zrozumiałam, że nic nie muszę - mówi. Nie przyjmuje zaproszeń na prywatki, nie prowadzi długich pogawędek towarzyskich, unika robienia zakupów na bazarze i targowania się o ceny warzyw.

Sabrina żyje według wymyślonej przez siebie zasady. Nazwała ją analizą kosztów i korzyści. Postępuje jak doświadczony menedżer. Najpierw długo się zastanawia, czy warto podjąć jakieś działanie, jeśli jest okupione zbyt dużym stresem. W zakupach wyręcza ją Roland, jej chłopak. Wiedział o chorobie Sabriny zanim się spotkali. Przyjaciele dzielą się rozterkami przy lampce wina, natomiast Sabrina wyraża swe przemyślenia na blogu. Prowadzi go od wielu lat. Na początku wylewała w internecie nagromadzone od wielu lat żale i frustracje. Pisała: "Chętnie wypożyczę wam moją chorobę. Dopiero kiedy nie będziecie mogli wydobyć z siebie jednego słowa i zapadniecie w otchłań milczenia, wówczas zrozumiecie, jak mutyzm potrafi zrujnować człowiekowi życie". Pewnego dnia Roland natrafił na blog Sabriny. Zaintrygowany tematyką napisał do autorki kilka słów i tak zaczęła się ich znajomość. Pewnego dnia spotkali się i zakochali.

Na początku pisania blogu Sabrina obarczała winą za swe problemy kolegów ze szkoły, nauczycieli, społeczeństwo. "W tym przeklętym życiu liczy się tylko sukces. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, co oznacza niepełnosprawność, wykluczenie, zepchnięcie na margines społeczny". Sabrina starannie dokumentowała na blogu postępy w leczeniu. Pisała, ile wysiłku kosztuje ją chodzenie na uczelnię. Bywały dni, że w południe czuła się tak wyczerpana, że najchętniej poszłaby do domu i rzuciła się do łóżka. Dzieliła się z czytelnikami bloga swoimi sukcesami. Pisała o obronie pracy magisterskiej, o uskrzydlającej radości, kiedy pokonuje codzienne słabości i sceptycyzm otoczenia. Nauczyciele w szkole średniej przekonywali ją, że nie da sobie rady i powinna porzucić marzenia o studiach.

Od dwóch lat Sabrina mieszka z Rolandem w dwupokojowym mieszkaniu. Na drzwiach do sypialni wisi kartka z napisem: "Strach zostaje za drzwiami!" - Zazwyczaj zdejmuję kartkę, gdy spodziewam się gości - przyznaje Sabrina. Napis wymyślił Roland. Chciał pomóc Sabrinie zestresowanej nauką do egzaminów. Przerażał ją nie tyle ogrom materiału do opanowania, co lęk, że w trakcie egzaminu nie będzie w stanie powiedzieć odpowiedzieć na żadne pytanie. (...)

Niewiele osób z najbliższego otoczenia wie o chorobie Sabriny. Jej blog jest anonimowy, nie ujawnia gdzie mieszka i studiuje. Nie wtajemniczyła w swe problemy wykładowców ani znajomych z uczelni. Jednie Roland opowiedział swoim rodzicom i przyjaciołom o chorobie Sabriny. - Prawda uczyniła wszystko łatwiejszym. Dzięki temu nikt nie myśli, że jest jakimś dziwolągiem, bo siedzi przy stole pogrążona w milczeniu - stwierdza Roland. Sabrina lubi przesiadywać z Rolandem na ławce w ogrodzie botanicznym. Obydwoje lubią ten cichy zakątek. - Czasami po spotykaniu ze znajomymi trajkocze w drodze powrotnej do domu - zdradza Roland. Dopiero wieczorem przetwarza i komentuje usłyszane wcześniej opinie i dyskusje, w których nie potrafiła wziąć udziału. (...)

Roland stara się wczuć w rozterki i dylematy Sabriny. (...) - Czasami udaje mi się pokonać barierę milczenia - przyznaje młoda kobieta. Wtedy cieszy się jak dziecko. W ubiegłym roku podczas jednego z seminariów omawiali tekst o pedagogice kultury fizycznej. Docent zapytał studentów o ich opinie. Sabrina starannie przygotowała się do zajęć. Czuła się tak pewnie, że podniosła rękę i głośno wyraziła swoje zdanie. (…) Nagle niskie poczucie własnej wartości i brak wiary w siebie ulotniły się bez śladu. To był udany dzień. Oby było ich więcej.

....

Tak dodatkowym problemem jest to ze na zachodzie jest kult pseudozdrowia i pseudosukcesu a smierc ukrywaja . Dla osob niepelnosprawnych to depresja .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 21:45, 27 Lis 2013    Temat postu:

Koszmar dziennikarki TVP trwa już siedem lat

Lidia Piechota, dziennikarka TVP Olsztyn, padła ofiarą stalkingu. Mimo że jej sprawą zajmuje się sąd, koszmar trwa dalej. Wszystko zaczęło się niewinnie - dostała maila od widza, na którego odpisała. Obecnie nie ma dnia, żeby nie dostawała kilkudziesięciu SMS-ów. W jednym z nim przeczytała nawet, że mężczyzna "będzie ją gwałcił". Od swojego "wielbiciela" otrzymała też masę prezentów - niebezpiecznie zrobiło się, kiedy stalker wysłał jej... kajdanki.

...

To nie stalker to sado maso . On fantazjuje seksualnie co by zrobil z ta dziennikarka . To jest ryzyko pokazywania publicznie twarzy ze zboczency fantazjuja .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:28, 03 Gru 2013    Temat postu:

Michał Radziechowski | Onet
Anioły i kosmici

Fot. Thinkstock - Thinkstock

Bez hospicjum rodziny z chorymi dziećmi zostają zupełnie same. Bez wskazówek, wsparcia i pomocy, o której trudno opowiedzieć w kilku słowach. W samym Krakowie działają trzy hospicja. Mogłoby ich być dwa razy więcej - nie zabrakłoby im pacjentów.

Hospicjum dziecięce to nie jest praca dla młodej dziewczyny, mówili Ewelinie tzw. „wszyscy”. Ta praca – mówili – będzie wpływać na jej życie prywatne. Ewelina – rehabilitantka w krakowskim Hospicjum Dziecięcym im. Ks. Józefa Tischnera myślała o sobie, że jest „egoistką” i „profesjonalistką”, więc „wszystko po niej spłynie”.

Nie spłynęło.

„Egoizm” i „profesjonalizm” Eweliny skończyły się wraz z poznaniem Sabiny (17 lat, nowotwór kości).

Sabina miała w ręce obrzęk limfatyczny i trzeba ją było regularnie przebandażowywać, żeby obrzęk nie doszedł dalej. Potrzebowała również rehabilitacji oddechowej i trochę ruchu. Póki była w stanie jeździć do szpitala, nie było z tym problemu, ale z czasem zrobiła się z tego „za duża wyprawa” – po prostu było jej za ciężko.

Ewelina mówi, że u Sabiny nie miała szans „pani od rehabilitacji, która przychodzi, zadaje ćwiczenia i sobie idzie”. Rehabilitacji należy się poddać, tylko wtedy to ma sens. Pacjent nie może z nią walczyć.

Kluczem do rehabilitacji Sabiny było to, że Ewelina zaczęła im mówić o sobie. Najpierw jednak zaczęła mówić mama Sylwii. Że jest po rozwodzie. Że jest im ciężko. Ewelina nie będzie cytować określeń, jakie mama Sylwii wypowiadała na temat mężczyzn.

Ewelina powiedziała, że dobrze ją rozumie. Matka spytała retorycznie, co taka młoda dziewczyna jak Ewelina może wiedzieć o życiu. Na co tamta odparła, że tak się składa, że sama również jest po rozwodzie. Wtedy – jak twierdzi - zobaczyła w oczach matki Sabiny „błysk zrozumienia”.

Między matką a chorą córką istniała silna wieź. Nie chciały, by ktoś niegodny zaufania w jakiejkolwiek sprawie im pomagał, próbował się zbliżać, przymilać, ingerować. Bały się, że ktoś zamiesza im w życiu i sobie pójdzie. Jeśli mama kogoś nie zaakceptowała, nie było szans, by w jakikolwiek sposób wszedł w ich życie. Wystarczyło – opowiada Ewelina - że one na siebie spojrzą. Wiedziały już dokładnie co mają mówić, jak zachować się wobec intruza. Między nimi była naprawdę silna relacja.

Sabina miała mało radości z życia. Nie miała żadnych znajomych ani przyjaciół. Jedynym przyjacielem był jej osiemnastoletni brat, który też miał niewiele radości, gdyż umierała mu siostra. Ewelina opowiadała jej śmieszne historie, np. o swoich butach (mniejsza o szczegóły). Na twarzy Sabiny „pojawiło się zainteresowanie”. Ewelina pomyślała, że ma dobry temat – ciuchy. Za jakiś czas Sabina poprosiła o zdjęcie tych butów.

Mama jest silną kobietą. Zrobiłaby wszystko, żeby pomóc dziecku. Gdy ktoś robił coś nie po jej myśli, potrafiła wyzywać go od najgorszych. Ewelina czekała aż wyzwiska polecą w jej stronę. Nigdy nie poleciały, bo nigdy mamy Sabiny nie okłamywała.

Zawsze wszystko mówiła jej wprost. Na przykład, że to źle, że kłócą się z Sabiną. „Pani nie radzi sobie z emocjami, ona też. Ale jej jest gorzej, bo ona ma świadomość tego, co się dzieje. To nie jest czas, żeby się kłócić”.

Któregoś dnia Ewelina przyjeżdża, a Sabinie nie chce się ćwiczyć. „No dobra, ale ja w zupełnie innej sprawie. Mam bal magistra i musisz pomoc mi wybrać sukienkę”.

Wybierały sukienkę przez 15 minut i w tym czasie Sabina nie myślała o tym, że za chwilę umrze.

Jej rehabilitacja była walką z beznadzieją. Co z tego, że zwiększą jej zakres ruchu kończyn, skoro i tak nie będzie w stanie tego wykorzystać, bo siły jej na to nie pozwolą. Ewelina była tam bardziej do towarzystwa. Żeby Sabina mogła trochę pobyć młodą dziewczyną.

Kiedy stan pacjenta się pogarsza, odsuwają rehabilitantów. Nie trzeba już przyjeżdżać do pracy. Można przyjść się pożegnać.

Gdy Ewelina przyjechała się pożegnać, Sabina „była już tragiczna”.

Nie była w stanie mówić.

Podawali jej morfinę, której chciała coraz więcej, ale już więcej dawać nie mogli. Większa dawka mogłaby ją zabić.

Miała wysuszone usta, które trzeba było cały czas zwilżać. Nie mogła ich otwierać. Krwawiły.

Ewelina opowiada, że wtedy rozmawiały, choć był to bardziej jej monolog. Było widać, że tamta słucha.

Myślące oczy, które wszystko rozumieją.

Sabina powiedziała, że ją boli. Ewelina odpowiedziała, że wie. Usłyszała: „dziękuję, że mi pani wierzy” (zawsze powtarzała, żeby Sabina mówiła jej po imieniu).

To dokładnie wtedy skończył się „egoizm” i „profesjonalizm”. Ani trochę z Eweliny nie „spłynęło”.

Gdy Sabina umarła, Ewelina obraziła się na cały świat. Nie chciała już tam pracować.

Gdy Sabina jeszcze żyła, Ewelina miała głupią nadzieję, że coś się zdarzy, jakiś nagły zwrot, cud, odmiana losu. Że może tamta przeżyje.

Nie zdarzył się.

Wtedy Ewelina odkryła z całą mocą, że nie będzie nagłych zwrotów, cudów i odmian losu. Że towarzyszy ludziom w śmierci. Hospicjum nie pomaga dziecku wyzdrowieć, tylko umrzeć w spokoju.

Ewelina nie poszła na pogrzeb. Nie dała rady.

Mama Sabiny mówiła później, że córka ładnie wyglądała w trumnie. Spokojnie i bezboleśnie.

Taki jest świat

W końcu jednak została w pracy. Pomyślała, że taki jest świat.

Na świecie są chore dzieci. Jeśli nie można wielu z nich pomóc wyzdrowieć, to można zrobić chociaż tyle, żeby jak najlepiej przeżyły ten ostatni czas. Może to być miesiąc a może pięć lat. Dziecko może wykorzystać to, co mu zostało. Dzięki hospicjum nie leży się i nie patrzy w sufit. Dziecko jest w domu, przy bliskich, w swoim pokoju, w miejscu, w którym czuje się bezpiecznie i swojo. Nie spędza dzieciństwa w szpitalu.

Ewelina mówi, że w pracy w hospicjum trzeba przestawić schemat myślenia wpajany na studiach, w którym jest pacjent i jest cel, do którego rehabilitant ma doprowadzić. Jeżeli celem nie jest całkowite wyleczenie pacjenta z jakiejś wady, to jest nim przynajmniej doprowadzenie do tego, by był możliwy na tyle funkcjonalny styl bycia, mogący tę wadę zrekompensować - zastąpić niedziałającą funkcję czymkolwiek innym.

W hospicjum – mówi Ewelina - tego nie zrobisz. Celem nie jest poprawa czegokolwiek, bo nie jesteś w stanie niczego poprawić, możesz jedynie najdłużej jak się da utrzymać kogoś w takim stanie, jak jest. Trzeba zejść z ambicji zawodowych. Nie wolno przedkładać ich nad dobro dziecka. Czasami jeden sukces rehabilitanta może z przetrenowania dziecka pogłębić jego chorobę. Rehabilitacja jest zawsze igraniem z cierpieniem. Często nie jest przyjemna, ale ma sens. Rehabilitacja oddechowa sprawia, że pacjenci się nie duszą, pomaga im odkrztuszać, dzięki czemu łatwiej pokonują infekcje.

Z dziećmi „roślinkami” jest tak – jeżeli nauczysz je lepiej oddychać, jest szansa, że wcześniej zejdą z antybiotyków, ich stan się nie pogorszy i nie pójdą pod respirator. Niektórzy rodzice decydują się na szpital, ale duża część woli, by dziecko zostało w domu pod opieką hospicjum.

Na ogół rodzic nie powie „dajcie dziecku spokój, niech umrze w spokoju w domu”. Rodzic będzie walczył o każdą minutę. Każdym kosztem. Rolą zespołu nie jest przekonać rodziców do zmiany decyzji. Rodzice wiedzą najlepiej, bo oni te dzieci najbardziej kochają. Rolą zespołu hospicjum jest pokazanie różnych możliwości i wspólny namysł, co dla dziecka będzie lepsze i czego ono by chciało.

W hospicjum nie ma hierarchii jak w szpitalu, gdzie na szczycie jest lekarz, który - lepszy czy gorszy - zawsze ma rację. W hospicjum pracuje zespół: lekarz, pielęgniarka, rehabilitantka, pedagog specjalny i pracownik socjalny. Pracują nad całymi rodzinami. Gdy z pacjentem zaczyna się dziać coraz gorzej, rozmawiają. Wspólnie próbują dojść do tego, co będzie najlepsze dla tej rodziny i tego dziecka. W hospicjum Tischnera pracuje dziewięciu lekarzy, trzynaście pielęgniarek, trzech psychologów, w każdym zespole działa pracownik socjalny i pedagog.

Są momenty, gdy większym problemem nie jest to chore dziecko, ale np. rodzeństwo. Jak wytłumaczyć dzieciom, że ich brat lub siostra zaraz umrze? M. in. od tego hospicjum ma psychologa.

Rodzice często nie wiedza jak rozmawiać ze zdrowym rodzeństwem. Inaczej gdy dziecko urodziło się chore i rodzeństwo widzi go cały czas w takim stanie – lepszym gorszym, ale zawsze takim. Inaczej, gdy dziecko było zdrowe i zachorowało. Wtedy następuje wstrząs, również dla rodzeństwa.

Dzieciom trzeba mówić prawdę. Trzeba je przygotować.

Natalka (idzie do pierwszej klasy) jest siostrą Michała. Psycholog prosiła, żeby rysowała rodzinę.

Pierwszy z tych obrazków był straszny. Michał był smutny. W ciemnych kolorach. Na uboczu.

Michał miał 17 lat i nieoperacyjnego guza mózgu. Zaczął chorować pod koniec gimnazjum. Problemy cały czas narastały.

Fajny, uśmiechnięty chłopak. Rzadko zdarza się, żeby ktoś czerpał z życia tyle radości co Michał.

Miał niedowład lewej strony, więc trzeba było go nauczyć jak radzić sobie tylko przy pomocy strony prawej. Uczysz go – mówi Ewelina - wstawać z upadku i nie wiesz, czy przyda mu się to na miesiąc, na godzinę, czy w ogóle. A z drugiej strony myślisz – będzie mu łatwiej.

Michał potrafił zaraźliwie się śmiać. Przychodziło się do niego i człowiek wychodził naładowany pozytywnymi emocjami. Miał tak do końca.

Pod koniec nie mógł się już śmiać. Uśmiechał się i patrzył na ludzi wielkimi oczami.

Michał marzył o wyjeździe do Sandomierza - uwielbiał „Ojca Mateusza”. Hospicjum opłaciło mu wyjazd.

Ewelina mówi, że kiedy próbowali umówić Michała z Arturem Żmijewskim, odtwórcą tytułowej roli w serialu, okazało się, że ludzie potrafią być wspaniali. Od jednej pani z produkcji udało się uzyskać numer do drugiej pani („ja w sumie nie powinnam, ale jeśli taka sytuacja…”). Okazało się, że nie było już zdjęć. Michał miał spotkać się z Arturem Żmijewskim we wrześniu.

Nie dożył września.

Kiedy Michał umierał, mama trzymała go jak niemowlę. To trwało prawie tydzień.

Rehabilitacja oddechowa Michała nie wygląda ładnie. Dziecko odkrztusza i charczy. Pani Dorota (pielęgniarka) bierze ssak i go odsysa, żeby był w stanie oddychać. Krew, flegma i wymioty.

Ewelina przecież nie pójdzie płakać, bo co mu to pomoże? Jakim prawem ma płakać, skoro on nie płacze?

W Sandomierzu psycholog mówił mamie „Niech pani robi dużo zdjęć”.

Potem nie było już Michała, ale można było patrzeć na jego uśmiechniętą buzię. Człowiek nie zawsze myśli o utrwalaniu jakiś dobrych chwil, potem uciekają z głowy i zostają tylko złe.

Ważne, żeby pamiętać, że nie było tylko źle.

Ostatni rysunek Natalki: Michał spogląda na wszystkich z nieba. Siedzi szczęśliwy na chmurce.

Taki jest kraj

Są rodziny, które nie znają innego życia. Czasami to wygląda jak uzależnienie.

Całe życie podporządkowujesz obsłudze choroby. Walce, zmaganiom, strachowi, niekończącym się pobytom w szpitalu. Na całe lata rezygnujesz z pracy. Bo chore dziecko wymaga nieustannej uwagi. Nie każda niania może się nim zająć, nie każde przedszkole może je przyjąć. Byle wyjście na zakupy wymaga zabiegów, kombinowania z kim, jak i kiedy.

Kiedy dziecko umiera, to wszystko się kończy. Zostajesz z niczym. Bez pracy i celu w życiu.

Choroba dzieci rujnuje całe rodziny. Są przecież np. inne dzieci, które np. nie widzą mamy cztery miesiące, bo jest z bratem lub siostrą w szpitalu. Dla takiego malucha to jest prawdziwa tragedia, prawie osierocenie.

Ewelina ma wrażenie, że to rodziny najbardziej boją się śmierci dziecka. Dzieci boją się mniej. Dla nich śmierć jest uwolnieniem od bólu.

W hospicjach stacjonarnych bywa po sto pacjentów przy trójce personelu. Nie da się porozmawiać. Funkcjonuje tam typowy kierat: nakarmić, przewinąć i następny. Jak w szpitalu. Mimo to hospicjum domowe nie jest łatwą decyzją. Rodzice często nie mogą zdecydować się na przerwanie opieki szpitalnej. Z każdą wizytą w szpitalu należy wypisać dziecko z hospicjum. Tak samo przed wizytą u dentysty, okulisty itp. NFZ nazywa to koincydencją świadczeń. Po wizycie u specjalisty albo po zakończeniu hospitalizacji dzieci są ponownie przyjmowane.

Tak jak Monika, córka Kaśki.

Kaśka – mówi Ewelina - jest dojrzałą i bardzo świadomą mamą. Jej osiemnastoletnia córka, Monika urodziła się z niedotlenieniem i zmianami neurologicznymi. Nie wstaje z łóżka, nie widzi i nie słyszy. Wciąż pojawiają się nowe komplikacje.

Nie było łatwo zdecydować się na tę formę opieki. Kaśka miała „zakodowane”, że w sytuacji zagrożenia konieczny jest szpital.

Do hospicjum trafili pięć lat temu przez przypadek. Wcześniej stale bywały w Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu. Ile razy? Nie wie, nie liczyła. Z każdą infekcją. Miesiąc. Dwa. Od wiosny do później jesieni. Nieraz po wyjściu do domu następnego dnia Monika wracała w ciężkim stanie. Od kiedy jest w hospicjum, mniej choruje. Krytycznie było pod koniec września. Stała opieka powoduje, że nie ma potrzeby wciąż jeździć do szpitala (rodzice chorych dzieci często nie zdają sobie sprawy z tej możliwości. W wielu szpitalach w ogóle nie mówi się o hospicjach).

Stan Moniki jest taki, że cudów nie będzie. Nie będzie lepiej. Chodzi tylko o to, żeby utrzymać ją w miarę stabilną.

Gdy wpisali ich do hospicjum, Kaśka zaczęła spokojnie spać („o ile to w ogóle możliwe”). Wie, że gdy tylko coś będzie się działo, przyjedzie lekarz, pielęgniarka, rehabilitantka. Mówi, że wiele rzeczy potrafi też zrobić sama.

Pomogła jej hospicyjna opieka psychologa. Wcześniej, gdy popadała w depresję, interwencje polegały na zaleceniu: „jak coś się będzie działo, proszę się odezwać”. Oczywiście nie odzywała się, aż przyszła nowa dziewczyna, Olga, która zaczęła się narzucać. Zadzwoniła, chciała poznać rodzinę i zaczęła przychodzić. Dzięki temu Kaśka poczuła się lepiej. Mówi, że dopiero teraz widzi, jak ważna jest rola psychologa.

Wcześniej mówiła sobie, że da radę, że musi podjąć wyzwanie, że sytuacja jest oczywista.

W Hospicjum każdy spełnia swoją funkcję i jest na wagę złota. Lekarz, który wypisuje „błogosławione recepty” i pielęgniarka, pani Mirka, która - jak mówi Kaśka – „jest naszym aniołem stróżem”.

Wcześniej opiekując cię dzieckiem sama, ponadrywała sobie mięśnie barków, bo „Monia jednak trochę waży”. Teraz sama potrzebuje rehabilitacji.

Z Moniką nie będzie lepiej. Nie ma dla niej żadnej nadziei. Wszystko, co może spotkać ją w przyszłości to wegetacja.

Wcześniej Kaśka również nie myślała, że dziecko nadaje się do hospicjum, bo przecież nie ma raka.

W Polsce – mówi Kaśka – żyje się paskudnie.

Mają teraz problem, bo Monika w październiku skończyła 18 lat i trzeba ją sądownie ubezwłasnowolnić. Trzeba wyrobić jej dowód osobisty. Udowodnić, że nie może ruszyć ręką, żeby się na nim podpisać, ani sama ubezpieczyć.

Musieli przyjść z sądu i zobaczyć, czy dziecko rzeczywiście jest takie chore. Mimo sterty papierów, które trzeba było zanieść ; wniosków, zaświadczeń i kserokopii orzeczeń lekarskich. Mimo całej kartoteki, którą każą gromadzić, i tak przychodzą zobaczyć. Kaśka ma się jeszcze stawić przed sądem. Formalnie Monika nie jest już Kaśki dzieckiem, formalnie nie jest ubezwłasnowolniona, więc nie wiem czyja jest Monia. Kaśka mówi, że nikt kto wymyślał te mądre przepisy nie zajmie się dzieckiem, kiedy przestanie być jej.

Musi przejść na samodzielne ubezpieczenie. Muszą zrobić zdjęcia do dowodu osobistego. Monika często głęboko śpi i nie otwiera oczu (w dowodzie osobistym potrzeba zdjęcia z otwartymi oczami). Nie da się jej obudzić ot tak. Nie słyszy. Inaczej czuje. Pełnoprawny opiekun musi poświadczyć, że dziecko nie jest w stanie się podpisać, ale musi to być pełnoprawny opiekun ubezwłasnowolnionej chorej.

Załatwienie każdych papierów napawa Kaśkę zgrozą. Jest na zasiłku. Ze względu na opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem nie może podjąć pracy. Papiery do zasiłku z gminy Kraków są odnawialne co rok. Każdego roku musi donosić do urzędu miasta świeży akt urodzenia Moniki. Akt musi być co najmniej sprzed trzech miesięcy, żeby się nie okazało, że dziecko wcześniej zmarło, a Kaśka wyłudziła zasiłek. W erze komputerów trzeba chodzić, czekać w kolejkach i donosić papiery, więcej papierów... I to wciąż powtarzające się pytanie – „żyje?” Dawniej przychodzili do nich pracownicy z opieki społecznej i patrzyli – „jeszcze żyje? To dobrze. Damy zasiłek”.

Choroba dziecka często łączy się w Polsce z biedą. Gdy trzeba, hospicjum kupuje wyprawki dla rodzeństwa, remontuje mieszkanie .Pomaga całej rodzinie. Stać ich na to tylko dzięki przekazywanemu przez darczyńców jednemu procentowi podatku.

Zdaniem Kaśki, polskie społeczeństwo jest dojrzalsze od rządzących. Już tylko urzędnicy patrzą na chore dzieci jak na kosmitów.

Kaśka mówi, że stara się nie frustrować, ale jest ciężko. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach: nie dosyć, że wtedy umierało jej dziecko, to jeszcze pan z sądu chciał właśnie WTEDY umówić się na kontrolę. Kaśka miała wyznaczony termin, ale dziecko było w ciężkim stanie. Prowadząca ją lekarka powiedziała, że absolutnie nie należy dopuścić do żadnych wizyt, bo dziecko jest niewydolne, przyniosą jeszcze wirusa. Lekarze mieli już schodzić z leków - nic Moni nie pomagało - i przechodzić na morfinę, żeby sobie po prostu dotrwała bez bólu do końca swoich minut („nie było nawet mowy o dniach”).

Kaśka rozmawia z panem z sądu. Prosi, żeby odwołali na razie tę wizytę i opowiada, co powiedziała jej lekarka. Pan z sądu zażądał „żeby się określić, kiedy dziecko wyzdrowieje”. Wtedy można będzie ustalić nowy termin.

Monice się poprawiło, później znowu pogorszyło, a teraz znowu jest lepiej. Kaśka śmieje się i mówi, że Monia ją trenuje.

W końcu przyszli, zobaczyli i nastała cisza. Na razie, jak mówi Kaśka, „Monia wciąż jest niczyja”.

Nie wiadomo, jak Kaśka załatwi zasiłek, bo Monika oficjalnie nie ma ubezpieczenia („ZUS jest w toku”), nie ma dowodu osobistego (muszą mieć ubezwłasnowolnienie), a na wnioskach o refundację pampersów i cewników potrzebują numeru ubezpieczenia.

Nie ma jak tego załatwić.
Niektóre imiona i szczegóły zostały zmienione.

.....

Dlaczego Bóg dopuszcza cierpienie ? Bo to jest ich heroizm . Co myslicoe ze tylko na wojnie jest bohaterstwo ? Latwiej zginac na wpjnie niz latami chorowac ! I pomagajacy i chory dokonuja aktu bohaterstwa . To bedzie ich chluba . Czy Bóg mialby im zabrac chlube zycia ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:55, 04 Gru 2013    Temat postu:

Katarzyna Nylec | Onet
Niepełnosprawni płetwonurkowie nurkują już 10 lat

Pani Beata, żona, matka trzech synów i ... nurek. Przykuta do wózka inwalidzkiego. Jednak kobieta nie czuje się osobą niepełnosprawną. Swoją wolą walki i odwagą mogłaby obdzielić kilka osób. Do stowarzyszenia trafiła 3 lata temu. Jak sama przyznaje, jak ostatni desperat. Zachorowała,przeszła operację.

Teraz porusza się na wózku. - Synowie poszli do szkoły, mąż do pracy, a ja zostałam sama w czterech ścianach. Pewnego dnia włączyłam komputer, weszłam na stronę stowarzyszenia, ale szybko wytłumaczyłam sobie, że to nie dla mnie. Bo przecież pływać nie potrafię - wspomina tamte chwile.

Ale postanowiła spróbować swoich możliwości. Pojawiła się na pierwszych zajęciach i została. - Obiecałam sobie, że jeśli obłożą mnie jakimiś makaronami, kołami ratunkowymi - więcej się tutaj nie zjawię - śmieje się. Zaopatrzyła się w abc nurka, czyli maskę, fajkę i płetwy. Gdy znajomi

pytali dla kogo, a ona odpowiadała, że dla siebie pukali się w czoło. No nie! Choroba odebrała Beacie jeszcze rozum - żartowali. Teraz kobieta lada dzień otrzyma stopień uprawniający do samodzielnego nurkowania.

- Nasi członkowie to nie osoby niepełnosprawne, ale osoby z niepełnosprawnością - wyjaśnia Wojciech Tulaja, współzałożyciel Śląskiego Stowarzyszenia Niepełnosprawnych Płetwonurków w Zabrzu.

Stowarzyszenie obchodzi właśnie swoje 10-lecie. Od października do maja jego członkowie spotykają się od godz. 20 do 22 w basenie Miejskiego Zakładu Kąpielowego w Zabrzu. Latem, nurkują w wodach otwartych. Organizują także tygodniowe obozy nurkowe nad jeziorami. W zajęciach mogą brać udział osoby z każdym rodzajem niepełnosprawności za wyjątkiem niepełnosprawności umysłowej. Z nurkowania wykluczają przebyte operacje na otwartej klatce piersiowej i otwartej czaszce. Minimalny wiek kandydata wynosi 16 lat. Program szkolenia zbudowany jest w oparciu o standardy amerykańskiej organizacji HSA (Handicape Scuba Association). Udział w zajęciach basenowych, szkolenie nurkowe i korzystanie ze sprzętu są bezpłatne. Stowarzyszenie opiera się na pracy wolontariuszy.

....

Bardzo podnoszace na duchu .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133614
Przeczytał: 65 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:22, 15 Gru 2013    Temat postu:

Fakt.pl: Andrzej Turski potrzebuje krwi

Były prezenter "Panoramy" Andrzej Turski wciąż walczy z chorobą. Aktualnie potrzebna jest dla niego krew. O pomoc apelują jego najbliżsi oraz znajomi, w tym m.in. Tomasz Kammel - czytamy na Fakt.pl. Jak informuje, prezenter potrzebuje krwi grupy A Rh - (minus).

"Moi Drodzy. Moja partnerka z »Pytania na Śniadanie« i jej tata Andrzej Turski potrzebują pomocy w postaci krwi" – napisał Tomasz Kammel na jednym z portali społecznościowych.

Na początku grudnia były prezenter "Panoramy" trafił do szpitala i był reanimowany. Dziennikarz TVP2 miał zawał. Turski wciąż nie odzyskał przytomności. Obecnie leży pod respiratorem. Lekarze określają jego stan jako ciężki. - Wszyscy w telewizji trzymamy za niego kciuki - mówił wtedy rzecznik TVP Jacek Rakowiecki.

Prezenter od lat zmaga się z cukrzycą. Przeszedł także długą walkę z nowotworem. Kilka dni przed tymi dramatycznymi wydarzeniami ogłosił, że po 11 latach pracy rozstaje się z redakcją "Panoramy". – Jestem już zmęczony – mówi Turski w rozmowie z Press.pl. Prowadził on weekendowe wydania tego serwisu informacyjnego. Mimo rezygnacji Turski zachował jednak swój cotygodniowy program publicystyczny w TVP Info.

Andrzej Turski swoją pracę w telewizji rozpoczął w 1987 roku. Zajął wówczas stanowisko dyrektora i redaktora naczelnego TVP1. Od 1991 roku był wiceszefem TAI. Wspólnie z Józefem Węgrzynem był jednym z inicjatorów Teleexpressu.

W latach 1989-2007 prowadził autorski program publicystyczny "7 dni świat" emitowany niegdyś w TVP1, TVP2, a od września 2006 roku na antenie TVP3. Program ten reaktywowano we wrześniu 2013 na antenie TVP Info. Turski jest laureatem Super Wiktora i Wiktora w kategorii dziennikarz roku 2005.

...

Kazdego dotyka cierpienie . Jest ono zjednoczeniem z Jezusem i ma duza wartosc na tamtym swiecie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka. Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 14, 15, 16  Następny
Strona 2 z 16

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy