Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Świadectwa
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiara Ojców Naszych
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:47, 20 Cze 2017    Temat postu: Świadectwa

Brygida Grysiak – dla niej nie ma murów, są mosty
Anna Salawa | Czer 20, 2017

EAST NEWS
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Siedziałam w niedzielny wieczór przy łóżeczku ciężko chorego synka, a ona przywiozła mi ciepłą kawę i świeże bułki. Twierdzi, że to nic nadzwyczajnego i że inaczej nie potrafi.

Tomek Kalita, rzecznik prasowy SLD, który zmarł kilka miesięcy temu na nowotwór mózgu, w jednym z wywiadów, udzielonych przed śmiercią z żalem opowiadał, że niestety wielu znajomych dowiedziawszy się o jego chorobie urwało z nim kontakt. Jego cierpienie stało się dla nich granicą nie do przejścia. Brygida Grysiak Tomka znała jeszcze z czasów swojej pracy w Sejmie. Jego choroba stała się dla niej okazją do kolejnego spotkania. Tak dawno się nie widzieli. To, co dla innych było murem, dla niej było mostem, prowadzącym do drugiego człowieka.

Śpiący Królewicz – roczny chłopczyk, u którego lekarze zdiagnozowali poważne zmiany nowotworowe, był w szpitalu. Właśnie lekarze pozbawili jego rodziców wszelkiej nadziei. Brygida poznała ich kilka miesięcy wcześniej. Widzieli się parę razy. Wymieniali czasami SMS-y. Na wieść o złych rokowaniach chłopca, przyjechała do nich do szpitala. Była niedziela, późne godziny wieczorne. Godziny odwiedzin w szpitalu już dawno minęły. Przywiozła im ciepłą kawę i bułki.

Kiedy inni boją się wejść w życie kogoś, kto cierpi, bo nie wiedzą jak się powinni zachować, co mówić, jak pocieszać, ona po prostu jest. Mówi, że ma taką potrzebę, że to nic nadzwyczajnego. I że inaczej nie potrafi.
Czytaj także: Wielodzietni. Kilka rzeczy, których możecie o nich nie wiedzieć

Brygida Grysiak, absolwentka Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego, dziennikarka TVN 24, kiedyś reporterka sejmowa, dziś tworzy materiały dla programu „Czarno na Białym”, autorka 5 książek. W tym roku wyróżniona nagrodą dziennikarzy „Ślad” im. Biskupa Chrapka.

Odbierając statuetkę zwróciła uwagę, że przedstawia ona złączone dłonie, między którymi jest pewien prześwit. Kiedy rozmawiamy kilka dni później tłumaczy, że Pan Bóg szuka w nas takich prześwitów. I że się tym nigdy nie męczy.

Opowiada, że reportaże dotykające duchowości tylko pozornie nikogo nie interesują. Odzew jest zawsze duży. Czasami maile przychodzą wiele tygodni po emisji. „Dla mnie to znak, że ludzie są spragnieni takich duchowych treści, spotkania z drugim człowiekiem, rozmowy nie tylko o tym, co tu i teraz” – komentuje Brygida. Bo dziennikarstwo to jest misja. „Choć ja wolę mówić, że uprawiam swój ogródek. Najlepiej, jak tylko potrafię” – dopowiada.

Przez 10 lat pracowała w Sejmie. Wspomina, że kiedy codziennie rano wchodziła na galerię sali obrad i przechodziła obok godła państwowego miała poczucie, że pracuje w miejscu wyjątkowym, że robi coś ważnego i potrzebnego. Opowiada, że mocno wciągała ją ta praca. Była lubiana i szanowana przez polityków (sam Leszek Miller jako pierwszy pogratulował jej wydanej książki „Wybrałam życie”).

Z aptekarską dokładnością czytała wszystkie ustawy. Kiedy leżała w szpitalu, oczekując narodzin córki, jeden z posłów w czasie konferencji prasowej przywołał jej nazwisko, jako tej dziennikarki, która dokładnie czytała wszystkie ustawy i chodziła na posiedzenia sejmowych komisji.

Nie dziwi zatem fakt, że kilka lat temu krążył w Internecie mem z jej zdjęciem i podpisem: „Brygida Grysiak, jedyna w Polsce osoba, która ogląda posiedzenia komisji śledczych i wie, o co tam chodzi”.

Z żalem dodaje, że teraz byłoby jej ciężko odnaleźć się w pracy dziennikarza sejmowego. „Poziom debaty publicznej zniżył się okrutnie – komentuje. – Obawiam się, że to równia pochyła. Do tego podziały, które bolą. Jeden z dziennikarzy powiedział mi ostatnio: Wiesz, bo my jesteśmy po przeciwnej stronie barykady. Więc dopytuję: jakiej barykady? Gdzie ona stoi? Kto ją postawił? To nie jest wojna. Daliśmy się wkręcić w jakąś grę. Możemy się różnić, spierać, walczyć, ale róbmy to bez nienawiści. Nienawiść jest grzechem. Pogarda jest grzechem. Jezus nie hejtował. Nawet wtedy, kiedy ludzie wysłali go na Krzyż. Miałam nadzieję, że Światowe Dni Młodzieży i wizyta papieża Franciszka coś w tej naszej publicznej debacie zmienią. Bo była to chyba nasza ostatnia szansa. Wszystko inne już się stało: jednoczyliśmy się po śmierci Papieża, później po katastrofie smoleńskiej, była beatyfikacja i kanonizacja Jana Pawła II. Ale niestety, atmosfera konfliktu społecznego jest już tak gorąca, że i po ŚDMie szybko wróciliśmy na okopane pozycje. Nie mogę się z tym pogodzić” – podsumowuje.

W jednej z rozmów w telewizji śniadaniowej sprzed kilku lat, Brygida opowiadała o swojej świeżo wydanej książce „Miejsce dla każdego. Opowieść o świętości Jana Pawła II”. Choć rozmowa miała się toczyć wokół publikacji, Brygida ciągle mówiła w niej o ogromnej Miłości Pana Boga do człowieka. I choć przy podobnej rozmowie ktoś od niej z pracy żartował, że wyglądało to, jakby chciała nawracać prowadzącego, ona odpowiadała, że dla niej mówienie o Panu Bogu jest czymś naturalnym, zresztą prowadzącego i tak nawracać nie trzeba.

W 2012 roku ukazuje się jej kolejna książka „Wybrałam życie” – historie kobiet, które mimo trudnej sytuacji życiowej lub informacji o ciężkiej chorobie dziecka, zdecydowały się urodzić. Rok później okazuje się, że sama Brygida mogłaby zostać bohaterką swojej książki. Wyniki badań jej nienarodzonej córeczki sugerują ciężką chorobę genetyczną. Dziewczynka przychodzi na świat w Dzień Zwiastowania. Neonatolog przynosi świeżo upieczonej mamie dziecko i oświadcza, że Marysia nie ma żadnego zespołu i jest zupełnie zdrowa. Twarz tej lekarki Brygida zapamięta do końca życia.

Historie takie jak ta nauczyły ją ogromnej wdzięczności. Na jej koncie na TT prawie w każdym wpisie pojawia się słowo „Dziękuję”. Brygida przyznaje, że w ostatnich latach dziękczynienie przybrało u niej wręcz maniakalną formę.

„Budzę się z taką myślą. Zasypiam z taką myślą. Wzrusza mnie to w ciągu dnia. Co więcej, cieszę się jak dziecko, kiedy przygotowuję jakiś reportaż, na którym mi zależy. Zresztą, dla mnie każdy reportaż to przygoda. Ale przede wszystkim to spotkanie z człowiekiem. I to cieszy mnie najbardziej” – mówi.
Czytaj także: Jak rozmawiać z dziećmi o śmierci?

Pytana o autorytety mówi, że jest tak naprawdę jeden autorytet, który nigdy nie upadnie, nigdy nie zawiedzie – Pan Jezus. „To wygodne. Bez ryzyka, że moje życie się rozsypie, kiedy mój autorytet upadnie” – komentuje z uśmiechem. Ale dopowiada, że jest wielu ludzi, którzy trwale odcisnęli w jej życiu ślad. Często są to bohaterowie jej reportaży.

Wśród nich jest m.in. Helena Pyz, polska lekarka na wózku, która od lat pracuje z dziećmi ulicy w Indiach. W czasie ich pierwszego spotkania Brygida dopytuje, czy przebywając w ogromie tego nieszczęścia, wśród umierających i cierpiących dzieci, Pani Helena nie ma poczucia beznadziei. Pani Helena się oburza i mówi, że zawsze jest jakaś nadzieja. I że słowo „beznadzieja” w jej słowniku nie istnieje.

Jest też papieski jałmużnik arcybiskup Konrad Krajewski, który oddał nawet swoje rzymskie mieszkanie, żeby uchodźcy z Syrii mieli gdzie zamieszkać, a sam zamieszkał w biurze.

Są też i zwykli, prości ludzie, których w życiu spotkało jakieś nieszczęście. Spotkanie z nimi zaowocowało rozważaniami do Centralnej Drogi Krzyżowej w Warszawie, które Brygida napisała razem z mężem Konradem. Wszak „Wszystko, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40)

W moim życiu to Brygida Grysiak odcisnęła swój wyjątkowy ślad. To właśnie ja siedziałam wtedy w niedzielny wieczór przy łóżeczku ciężko chorego synka, a ona przywiozła mi ciepłą kawę i świeże bułki.

...

Nie musze komentowac. To jest świadectwo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 16:10, 21 Cze 2017    Temat postu:

Magda Frączek: Chcę być mała
Magda Frączek | Czer 21, 2017

Komentuj


Udostępnij    

Komentuj


W całym tym wariactwie, które mnie otacza, w straconych szansach i w stawianych mi przez życie wymaganiach, potrzebuję spokojnej przystani.


M
oja mała droga jest naprawdę mała. Robię małe rzeczy. Piszę małe piosenki, myję małe talerze i odkurzam małe mieszkanie. Noszę w sobie małego człowieka. Te wszystkie nieduże ślady tworzą coś większego – moje życie.


Jak domowa marmolada

Wczoraj widziałam, jak mój sąsiad kopał piłkę ze swoją czteroletnią córką. Dorosły facet bawiący się z małą dziewczynką. Łatwo się wzruszyć. Ona taka mała – małe nóżki, małe ręce, mały zamach. On taki wielki, ale próbuje na chwilę stać się mały, żeby tej małej nie przerazić. I też robi mały zamach. I wygląda śmieszniej niż ona. Bo mógłby golnąć agresywnie, ale ze względu na nią jest potulny jak baranek. I cieszy go to, że ona się cieszy. I to połączenie jest dobre, jak domowa marmolada.

Myślę tak czasem o Bogu, który wchodzi w moje małe życie. Myślę o tym, że wcale nie jest Mu w nim ciasno. Racja, czasem rozsadza moje minikoncepcje, ale w gruncie rzeczy nigdy nie straszy mnie swoją wielkością. Nie namawia mnie do spektakularnych przemian. Raczej szanuje moją małość, czuje się nią ujęty.
Czytaj także: Magda Frączek: Generalnie jestem fighterką [wywiad]


Kiedy czuję, że żyję

Małość jest naturalna. I piękna. Często zapominamy, że wielkie rzeczy wykonują ludzie zwyczajni – mamy, pędzące z małym dzieckiem na zakupy spożywcze, studenci, próbujący wkuwać wielkie księgi do nie największych głów, ojcowie wychodzący codziennie do tej samej pracy. Nic wielkiego.

Uśmiecham się do moich wielkich planów sprzed dwudziestki. Mrugam do pragnień o hucznym życiu, pełnym przełomów i owacji na stojąco. Nie wiem, czy przychodzi to z wiekiem czy po prostu z łaską, ale w końcu doszło do mnie, że sukces to nie zaliczanie kolejnych punktów na mapie zawodowych możliwości, ale zapach świeżego chleba o poranku i umiejętność podchodzenia do siebie z humorem. Sukces to ramiona, w których można się zatopić, tak bez skrępowania. Wtedy czuję, że naprawdę żyję.


Znaleźć właściwy kontekst

Być może to tylko moje wrodzone zapominalstwo, ale niezbyt często wspominam momenty, w których odbierałam nagrody za swoją pracę lub jakiekolwiek inne gratyfikacje. To, co sprawia, że czuję życie pełną piersią, to uśmiech mojego męża w sobotni poranek, zaraz po przebudzeniu. To trzaskanie garnków w kuchni, gdy przygotowuję coś do zjedzenia. To napisanie piosenki, będącej potwierdzeniem tego, że żyję, czuję, przeżywam, myślę.

W małości najfajniejsze jest chyba właśnie to, że uczy mnie przylgnięcia do wystarczalności. Zdarza się, iż pierwotne środowisko tj. rodzina, zainfekuje nas oczekiwaniami na wyrost, a te, do chwili obecnej podtruwają i tłamszą. Wielu z nas musiało być kimś, aby w ogóle być dostrzeżonym. „Piątki” w szkole, taki sztampowy przykład sprowadzania człowieczeństwa do jego produktywności, aktualizują się w następujących formach: „dobra praca”, „nowe mieszkanie”, „drogi samochód”.

Jeśli nauczyliśmy się żyć w cudzym kontekście, ciągle będzie nam mało. Ciągle będziemy gonić, wygłodniali pochwał i chwilowych upojeń. Myślę, że Psalm 131 genialnie ujarzmia tę postawę:

Panie, moje serce się nie wynosi,

oczy moje nie patrzą z góry,

nie ubiegam się o rzeczy wielkie

ani o zbyt cudowne.

I oto jestem spokojny.

Ucichłem jak niemowlę nakarmione przez matkę.

Jestem jak nakarmione niemowlę.

Niech Izrael zaufa Panu

teraz i na wieki.

To, co czyni nas spokojnymi nie przychodzi wraz z kolejnym uderzeniem wielkiego dzwonu. To wsłuchanie się w delikatną melodię własnego serca, dostrzeżenie jej unikatowości i możliwości współgrania ze światem sprawia, iż wracamy do właściwych wymiarów. Swoich.
Czytaj także: Jak skoczyć w przepaść, nie robiąc sobie krzywdy? Czyli, co dał mi film „Jutro będziemy szczęśliwi”


Ukołysanka

Moje serce ciągle potrzebuje ukołysania. W całym tym wariactwie, które mnie otacza, w straconych szansach i w stawianych mi przez życie wymaganiach, potrzebuję spokojnej przystani. Czasem trudno uwierzyć, że nie trzeba szukać jej daleko. Że jest na wyciągnięcie drgnienia, wewnątrz. We mnie i w Tobie.

Kiedyś napisałam taką piosenkę, w której zwierzam się z mojego pragnienia małej drogi:

Chcę być mała, maleńka

aby zmieścić się do Twego serca

byś poszedł gdziekolwiek chcesz.

Bo miłość usuwa lęk.

Bo nic przecież nie muszę mieć

oprócz niej.

Bo duża nie zmieszczę się,

więc wykurzam to, co zbędne jest.

I taką, taką mnie bierz!

Bo miłość usuwa lęk.

Bo nic przecież nie muszę mieć

oprócz niej.






Moja mała droga jest naprawdę mała. Kiedyś chciałam, aby była wielka, monumentalna i zaznaczona na mapie grubą linią. Dziś o wiele bardziej zależy mi na tym, aby wiodła do najpiękniejszego Celu. Aby idący nią ludzie, czuli się na niej bezpiecznie. Aby była czyjąś ulubioną.

...

Jak pisalem Bogu nie potrzebne nasze wyczyny. Zebym wykazal sie na wojnie to musi najpierw wybuchnac wojna. To chyba lepiej nie. Bóg nie kocha za cos zatem nie musze zasluzyc... Takie podejscie zupelnie odstresowuje bo wlasciwie nie musze nic robic. Bóg walczy...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:48, 25 Lip 2017    Temat postu:

Jim Carrey o naśladowaniu Chrystusa
Magdalena Galek | Lip 25, 2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Hollywoodzki komik spotkał się z byłymi gangsterami i więźniami. Zobacz jego poruszające wystąpienie.


T
akiego Jima Carreya jeszcze nie widzieliśmy. Aktor znany z zabawnych, czasem aż do przesady, ról w filmach takich jak „Ace Ventura: Psi Detektyw” czy „Maska”, tym razem poważnie i czule dzieli się wiarą.

„Wierzę, że cierpienie prowadzi do zbawienia. To tak naprawdę jedyna droga. Musimy zaakceptować, nie zaprzeć się, ale poczuć nasze cierpienie i to, co tracimy”.

Na twarzy komika wypisanych jest wiele historii naznaczonych cierpieniem – od 15. roku życia pracował, by pomóc finansowo rodzinie, nie mógł ukończyć z tego powodu szkoły, jego dwa małżeństwa zakończyły się rozwodami, przez wiele lat cierpiał na depresję. W internecie można znaleźć materiały, w których opowiada o tym, jak zdecydował się odrzucić alkohol i narkotyki, o swoich poszukiwaniach w różnych religiach. Dzisiaj jego słowa kierują uwagę na krzyż, na którym wisi Chrystus jako droga:

„Wtedy (w cierpieniu – przypis red.) podejmujemy jedną z dwóch decyzji – albo kierujemy się do bramy odrzucenia, która prowadzi do zemsty i robienia sobie i innym krzywdy, albo kierujemy się do bramy przebaczenia, która prowadzi do łaski.

Wasza obecność tutaj pokazuje, że już podjęliście taką decyzję. Postanowiliście przejść przez bramę przebaczenia do łaski. Tak jak zrobił Chrystus na krzyżu. Straszliwie cierpiał i był przez to zdruzgotany do tego stopnia, że zaczął wątpić. I poczuł się całkowicie opuszczony. Podobnie jak wy wszyscy”.

Carrey mówił też o boskim pochodzeniu każdej komórki naszego ciała i o tym, w jaki sposób można stać się sercem i oczami Boga oraz czym jest służenie światu swoją pracą.

Słuchaczami aktora byli podopieczni Homeboy Industries – ośrodka założonego w Los Angeles przez jezuitę o. Grega Boyle’a. Byli gangsterzy i więźniowie mają tam szansę nauczyć się zdrowego funkcjonowania w społeczeństwie i rodzinie.

Prowadzą autorską piekarnię, kawiarnię, firmę cateringową, sklep internetowy z odzieżą i kilka innych działalności. Oprócz pracy zawodowej otrzymują ogromne wsparcie w postaci wiary, nadziei i miłości. Takie jak to poniżej, od słynnego aktora z Hollywood.

...

TO JEST DOPIERO SWIADECTWO!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 17:21, 16 Sie 2017    Temat postu:

Rozwój duchowy – co to znaczy? Po prostu kochaj i czyń dobrze…
Caryn Rivadeneira | Sier 16, 2017

Dougal Waters/Getty Images
Udostępnij
Komentuj

Drukuj

Poprosiliśmy zwykłych, wierzących ludzi, aby podzielili się z nami własnymi doświadczeniami „rozwoju duchowego”. Warto się wsłuchać w ich myśli.

Rozwój duchowy. Pojęcie, którego ludzie wierzący i ci uważający się za „uduchowionych” często nadużywają. W dobrej wierze, bo rozwój to coś, czego większość z nas pragnie w swoim życiu doświadczać. W przeciwieństwie do stagnacji duchowej.

Ale czy tak naprawdę wiemy, co oznacza to określenie? Dlaczego powinniśmy do niego dążyć? Jak go zmierzyć?

Zapytaliśmy. Zwykłych, wierzących osób, które poważnie traktują swoje duchowe, wewnętrzne życie. Ich odpowiedzi mogą być inspiracją.
Czytaj także: 10 sposobów odkrywania swojego sumienia


Czym jest rozwój duchowy?

Marlena: To po prostu zbliżanie się do Jezusa, kochając Boga i bliźnich.

Laura: Rozwój duchowy polega na słuchaniu Boga i podążaniu za jego wskazówkami, a nie tylko własną drogą.

Jamie: Praca nad sobą, stawanie się lepszym, podnoszenie poprzeczki, robienie ciągłych postępów – tym jest rozwój.

Ellen: Chodzi o to, by żyć ze swoimi przekonaniami. Staram się obserwować samą siebie z nowego punktu widzenia, rozumieć gdzie utknęłam, gdzie dopadła mnie stagnacja. Jestem zmuszona do konfrontacji z pytaniami, których wcześniej z premedytacją unikałam.

Ilona: To dla mnie przede wszystkim umiejętność panowania nad własnym myślami oraz emocjami. Chęć bycia <lepszą wersją siebie> jest głównym motorem analizy mojej własnej osobowości oraz reakcji na różnego rodzaju sytuacje. Chęć rozwoju duchowego jest u mnie uwarunkowana wagą doświadczeń życiowych, przeżyć emocjonalnych. Praca nad sobą polega na analizowaniu faktów, reakcji oraz emocji. Jeśli zostaje zaburzona moja równowaga emocjonalna, analizuję wtedy przebieg wydarzeń i wyciągam te, które najbardziej się do tego przyczyniły. Czasami wystarczy się zatrzymać i zastanowić, dlaczego dane wydarzenie wywołało emocje. Wyodrębnienie korzenia problemu ma na mnie kojący efekt. Wtedy zaczynam rozumieć samą siebie! Następuje korekta wynikająca z chęci bycia <lepszą wersją siebie>. Bywa natomiast, że problem jest bardzo prosto sformułowany, lecz jego rozwiązanie nie jest łatwe. Powodem są często emocje w trakcie próby analizy, które biorą górę nad logiką. Wtedy podpieram się teoriami wyszperanymi w książkach, poradnikach, a ostatnio częściej pytając niezawodnego Dr. Google. Nie zawsze jednak to pomaga… Czasami trzeba po prostu przeczekać. Czas pomaga zmienić perspektywę, która automatycznie udostępnia wszelkiego rodzaju rozwiązania.

Agnieszka: Mój rozwój duchowy polega na zmianie samej siebie. Pracuję nad własnymi wadami przez co widać bardziej moje zalety, uczę się mówić nie i mówić prawdę (przez którą straciłam już sporo osób), myśleć pozytywnie, nie narzekać, cieszyć się z każdego dnia i z każdej drobnostki. I na pierwszym miejscu – wierzę i ufam mojej sile wyższej.

Wszystkie te opinie są słuszne, szczególnie gdy popatrzymy na nie całościowo. Kiedy staramy się z całych sił kochać tak, jak kocha Bóg, patrzymy na własne życie i świat dookoła z lepszej perspektywy. W ten sposób obieramy właściwy kierunek i dążymy do rozwoju duchowego.
Czytaj także: 5 sposobów na pielęgnowanie wiary w codziennym życiu


Jak to zmierzyć?

Keri Wayatt Kent z Illinois, która wydała cztery książki o duchowości, twierdzi, że „mieszamy dwa pojęcia – rozwój duchowy i aktywność religijną. Wcale nie jest łatwo rozmawiać o sekretach rozwoju duchowego. Bo jak zmierzyć coś tak miękkiego? Jak wytłumaczyć, że <czujesz się> bliżej Jezusa albo bardziej dojrzale?”

Melinda: Zbyt często używamy <miar> zachowań religijnych, jak modlitwy, czytanie Pisma Świętego, odmawianie dziesiątek różańca czy regularne uczestniczenie we mszy świętej do określania jakości naszego wewnętrznego życia. Sądzimy, że więcej znaczy lepiej, szczególnie w przypadku praktyk religijnych. Schmidt poleca bardziej skuteczny, jej zdaniem, sposób mierzenia rozwoju duchowego, model Richarda Rohr’a: „porządek – nieporządek – uporządkowanie”. Według Rohr’a rozwój dostrzegamy dopiero, gdy nasz zwyczajowy tryb życia zostanie zburzony, a następnie odbudowany w sposób kojący naszego ducha.

Jamie: Chcemy mierzyć rozwój duchowy tak samo, jak zaznaczamy na ścianie proces wzrostu u naszych dzieci. Ale ścieżka rozwoju duchowego jest czymś innym, przynajmniej dla mnie. Czasami trzeba przejść przez ciemność, przez problemy i wątpliwości, ale właśnie wtedy, właśnie tam trzeba odnaleźć Boga, dotrzeć do Niego. Zauważyłam, że <rosnę> głównie wtedy, gdy czuję się, jakbym ześlizgiwała się w dół zbocza. Może więc postęp to coś zupełnie innego niż znana nam definicja”.

Inni mierzą swój rozwój duchowy na podstawie własnych zachowań lub reakcji na trudne sytuacje.

Alyssa: Jeśli widzę, że w moim życiu jest więcej miłości, bezinteresowności, przysług, czuję, ze jestem na dobrej drodze.

Stan: Prawdziwy rozwój duchowy widoczny jest najlepiej w „lusterku wstecznym”. Trzeba spojrzeć wstecz, by uświadomić sobie jak daleko zaszliśmy albo jak sobie poradziliśmy („how we got over” – jak śpiewała Mahalia Jackson).





Anna: Dla mnie to integracja wiary z codziennym życiem. Na przykład zadaję sobie pytanie: Czy biorę pod uwagę czego ode mnie pragnąłby Jezus, jaką decyzję chciałby, żebym podjęła? Czy zwracam się do Boga szukając siły, cierpliwości, czy czegokolwiek innego, czego na co dzień potrzebuję? Czy polegam na Bogu, zawierzając mu swoje potrzeby? Czy traktuję innych w sposób, w jaki nauczył mnie Jezus? Czy dziękuję Bogu za wszystkie dobre rzeczy w moim życiu i za to, że zawsze był ze mną w trudnych momentach?


Jak można rosnąć duchowo?

Keri: Jeśli sprawę traktujesz poważnie, zrób coś dla innych, coś co dla ciebie nie do końca jest wygodne. Poznaj potrzeby innych. Nie po to, żeby być z tego dumnym, albo się tym chwalić. Nawet o tym nie wspominaj. Po prostu pomóż komuś – przyjacielowi, znajomemu albo zupełnie obcemu człowiekowi – nawet w drobny sposób. Kochaj ludzi czyniąc dobro i nie oczekuj niczego w zamian”. Kluczem do sukcesu jest tu intencja, zamierzone działanie.



Niektórzy twierdzą, że do rozwoju duchowego prowadzi ich najskuteczniej codzienne czytanie Biblii oraz modlitwa. Inni znajdują jeszcze coś.

Ellen: Dla mnie piękno natury jest nierozerwalne z rozwojem duchowym. Głównie dzięki temu, że na każdym kroku przypomina mi, że Bóg jest większy, silniejszy i potężniejszy ode mnie. Uważam za pocieszające przypomnienie, że moje problemy nie są aż tak istotne. Takie doświadczenia ożywiają empatię, bo odsuwają mnie od myślenia o samej sobie. Zadaję sobie często pytanie: gdzie czułam się szczególnie blisko Boga, a gdzie byłam daleko od niego.

Marlena: Piękno – piękno natury – jest dla mnie bardzo istotne. Jest manifestacją dobroci Boga.
Czytaj także: Jak i po co prowadzić dziennik duchowy?


Dlaczego powinno ci na tym zależeć?

Większość pytanych zgadza się, że ostatecznym celem wzrostu duchowego jest doświadczenie wspomnianego wyżej „piękna, które jest manifestacją Boga”.

Kiedy rozwijamy się duchowo, pomagamy rozwijać się innym, a to tak naprawdę stanowi najważniejszy cel samego rozwoju duchowego.

Kiedy jesteśmy bliżej Boga, przekazujemy innym Jego miłość, świat staje się piękniejszy, bardziej radosny, tak dla nas, jak dla tych, których kochamy. Dla wszystkich. „Im bliżej Boga jesteśmy, tym lepszymi ludźmi się stajemy” – mówi Laura. „On przenika każdą część naszego życia, jest świadkiem i świadectwem naszej wiary”.

...

Zdecydowanie nie wystarczy uwierzyc i ,,juz koniec"...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 8:00, 25 Sie 2017    Temat postu:

Zubilewicz: Żyję ze świadomością, że wszystko zmierza ku dobremu
Fundacja Holy Mary Team | Sier 24, 2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


„Żyję ze świadomością że wszystko zmierza ku dobremu, bo za rogiem życia ma spotkać się z Bogiem” – mówi Tomasz Zubilewicz, znany prezenter pogody.


T
omasz Zubilewicz, uchodzący za najbardziej pozytywnego prezentera pogody, z uśmiechem zapowiedziałby nawet tornado. To przecież nie on odpowiada za pogodę, a tylko przekazuje decyzje, które zapadają „na górze”. Jego prognozy cieszą się większą oglądalnością, niż niektóre wiadomości wieczorne.

Żona wytrzymała z nim trzydzieści lat i podobno wciąż chodzi… szczęśliwa! W drugim odcinku „Miasta Aniołów” (cyklu wywiadów przygotowanych przez Fundację Holy Mary Team, który portal Aleteia objął patronatem) dowiemy się, jak Tomasz Zubilewicz dzieli ludzi, gdzie zaszywa się w wolnych chwilach oraz jak upomnienie przez Hindusa zrewolucjonizowało jego wiarę i relacje z Bogiem.

Zapraszamy do oglądania!

[link widoczny dla zalogowanych]

Jakiekolwiek dobro zwieksza chec do życia. Zatem nie ma miejsca ani czasu gdzie by nie mozna bylo byc dobrym!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 9:09, 11 Wrz 2017    Temat postu:

Być albo nie być (świadkiem)? – oto jest pytanie
Iwona Jabłońska | Wrz 10, 2017

Enis Yavuz | Unsplash CC0
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Trudno jest w dzisiejszym świecie otwarcie przyznawać się do Chrystusa. Nie raz doświadczyłam tego, że moje poglądy czy decyzje dla niektórych osób oznaczały „średniowiecze”, „zaścianek” czy inne „nowoczesne” określenia...

Jednak doświadczyłam też, że ktoś dzięki temu poznał Boga i wystarczy jedna taka sytuacja, żeby zmienić życie setek, a nawet milionów osób. Jak to działa?


Jak Go widzą, tak Go piszą

Moja znajomość z Bogiem bardzo się zmieniała na przestrzeni lat. Zaczynałam od niedzielnych mszy świętych jako dziecko. Odnajdywałam po nich przedziwny pokój w sercu, ale przeważało jednak postrzeganie Boga jako „sędziego”, który za dobre wynagradza i (głównie!) za złe karze.

Wszystko, co dobre i wszystko, co złe przypisywałam Jemu, a konkretnie swoim słabościom, bo jeśli popełniłam jakiś grzech to na pewno za rogiem czai się już Bóg z rózgą i wymierzy mi karę.

Nagle moja wizja Boga zmieniła się o 180 stopni, kiedy usłyszałam o Jego żywym działaniu w życiu różnych ludzi. Najprościej rzecz ujmując – dawali świadectwo.
Czytaj także: Magda Frączek: Nie wiem, czy Bóg ma dla mnie plan. Wiem, że mówi „Jestem”


Najtrudniejszy pierwszy krok

Te cuda mniejsze i większe zaczęły skłaniać mnie do refleksji – jaki On faktycznie jest? – czy taki, jakiego wydaje mi się, że „znam” (a w zasadzie to Go nie znam), czy taki, o jakim mówią Ci ludzie.

Zaczęłam sama wołać do Niego – nie pobożnymi modlitewkami (żeby była jasność – nie widzę w nich nic złego), ale stanęłam przed Nim w postawie przyjacielskiej i szczerej. Zaczęłam bez lęku mówić do Niego – jak do kogoś, kto siedzi obok mnie i nie wymierzy mi kary, nawet jeśli będę chciała złożyć jakieś „zażalenia”.

Sprawy później potoczyły się szybko, wstąpiłam do jednej ze wspólnot w kościele, gdzie mogłam usłyszeć jeszcze więcej świadectw Jego działania.

Dlaczego więc najtrudniejszy pierwszy krok? Otóż dlatego, że zmiana myślenia na temat Boga i Jego natury wymaga odrobiny wysiłku z naszej strony, o resztę On się już zatroszczy.
Czytaj także: Jola Szymańska: Czego ojciec Szustak uczy nas, przejmując YouTube


Zakochana w Bogu

Kiedy zaczęłam odkrywać, że On jest przede wszystkim MIŁOŚCIĄ łatwiej mi było dostrzegać Go w moim życiu. Nagle wszystko nabrało nowego znaczenia, sensu i przede wszystkim świat stał się piękniejszy!

Pamiętam, kiedy zaczęła się moja „nowa przygoda z Bogiem”, znajomi pytali, czy się zakochałam. Twierdzili, że rozkwitam. Później przestałam już zaprzeczać, bo można powiedzieć, że faktycznie się w Nim na nowo zakochałam Smile.


Być albo nie być

Od tamtego czasu nigdy nic już nie było takie samo. Moje życie nabrało nowej świeżości i stało się radośniejsze.

Kiedy ktoś pyta, skąd mam tyle energii lub pozytywnego myślenia, nie sposób wtedy milczeć!

Nie mogę powiedzieć, że jestem tak wspaniała i mocna, że czerpię to wszystko z siebie, bo to nieprawda. On jest tego źródłem i o tym chcę czasem krzyczeć wszystkim!

Kiedy mówię o Nim, o Jego działaniu w moim życiu, często nie widzę owoców, czasem mam wrażenie, że to nie ma sensu. A tak naprawdę nie muszę Ich widzieć, tak jak wielu ludzi, którzy mówili mi o Nim, nie mają nawet pojęcia, w jaki sposób to mnie przemieniało i zbliżało do Boga. Owoce były ogromne, więc ufam, że nawet jeśli Ich nie widzę, to Pan Bóg działa również przeze mnie.

Czasem daje mi doświadczyć tego, że przez to, że się do Niego przyznałam, ktoś się nawrócił. To są piękne pamiątki, które dodają odwagi, kiedy znowu trzeba stanąć przed wyborem: „Być albo nie być świadkiem Jezusa?”.
Czytaj także: Kryzys wiary? A może wchodzisz w pierwszy etap nocy ciemnej?


Kamień w wodę

Dla swego otoczenia jesteś duszo apostolska jak kamień, który wpadł do jeziora. Od twego przykładu, od twoich słów rozchodzą się po wodzie kręgi… jeden i drugi i trzeci… coraz więcej kręgów, coraz szerzej. Czy zrozumiałeś teraz wielkość twojej misji?

Św. Josemaria Escriva


Rozumiesz wielkość Twojej misji?

Codziennie stoimy przed wyborami, których konsekwencje są świadectwem bądź antyświadectwem Boga. To nie tylko słowa, ale też (a nawet przede wszystkim) nasza postawa wobec drugiego człowieka.

Życzę sobie i Tobie Drogi Czytelniku odwagi, żeby jak najwięcej osób mogło poznać Boga dzięki naszemu świadectwu i żeby jak najwięcej osób przyniosło Go Tobie i mnie swoim życiem.

....

Troche to kosztuje ale co to by byla za zasluga gdyby nic nie kosztowala.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 14:28, 09 Paź 2017    Temat postu:

Fryzjer, który mówi o Bogu w TVN? Poznajcie bohatera „Mistrzowskiego cięcia”
Jola Szymańska | Paźdź 07, 2017
fot. Łukasz Darłak
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Bohater „Mistrzowskiego cięcia” w TVN Style opowiada o życiu z Bogiem, przerwanym seminarium i swoim salonie fryzjerskim, w którym nie ma luster. Z Łukaszem Darłakiem, właścicielem Atelier Łukasz Darłak, rozmawia Jola Szymańska.


J
ola Szymańska: Dołączyłeś do klubu osób mówiących o Bogu w TVN-ie. Jak się z tym czujesz?

Łukasz Darłak: Wahałem się, czy przyklejać sobie łatę pobożnego i wierzącego, i pewnie nawiedzonego, ale stwierdziłem, że nie chcę się wstydzić. Kawa na ławę. Dlatego, kiedy zapytali o moją przeszłość, powiedziałem o trzech latach spędzonych w seminarium.

Z którego potem musiałeś odejść?

Nie zdałem egzaminu z historii Kościoła, do którego podchodziłem trzy razy. Do dziś nie wiem, dlaczego.

To musiało zaboleć.

Ciężko było mi się z tego ciosu podnieść. Bardzo chciałem być kapłanem, a jeden egzamin zmienił wszystko. Dziś wiem, że Bóg miał dla mnie inny scenariusz.

Żałujesz, że jesteś fryzjerem, a nie księdzem?

Nie, absolutnie. Bycie fryzjerem to moje drugie ukryte pragnienie.

Mówiłeś jurorom, że Twój tata chciał, żebyś był księdzem, za to nie chciał, żebyś został fryzjerem. Dlaczego był temu tak bardzo przeciwny?

To było bardzo niemęskie u nas, na Podkarpaciu. Tata stwierdził: „Po moim trupie”. Powiedział, że nigdy nie da mi się obciąć. Dzisiaj nie wyobraża sobie, żeby robił to ktoś inny. Widzę, że jest dumny.


Fryzjer Roku i „Mistrzowskie cięcie”

Według „Gazety Krakowskiej” jesteś Fryzjerem Roku 2017. Czeszą się u Ciebie gwiazdy, masz kalendarz zapełniony na kilka miesięcy naprzód. Po co był Ci jeszcze udział w telewizyjnym show?

Zdarzało mi się czesać w takich programach, zawsze chciałem zobaczyć je od środka, jako uczestnik. Ale przemyślałem sprawę i stwierdziłem, że do niczego mi się to nie przyda. Moje marzenie już się spełniło. Nieśmiały chłopak z Podkarpacia czeszący aktorów? To wydawało się nierealne, a jednak się stało.

W dodatku w programie trzeba ciągle walczyć, przebijać się, pokazywać, że „ja jestem najlepszy!”. Pokazywać, że świetnie się ubieram, świetnie mówię i wszystko jest „wow”. Dlatego stwierdziłem, że nie idę.
Czytaj także: Miał być księdzem, został aktorem. I to jakim! Zmarł Wiesław Michnikowski

Ale poszedłeś.

Najpierw poszedłem do Teatru Variete, gdzie czeszę aktorów, i opowiedziałem im o „Mistrzowskim cięciu”. Stwierdzili, że muszę iść, że wygram. Na chama mnie wypchali. To była sobota wieczór, ja nie miałem nawet portfolio. Uczesałem aktorów, kupiłem album, wydrukowałem zdjęcia. Po spektaklu czesałem w nocy Basię Kurdej-Szatan w mojej pracowni. Wklejałem te zdjęcia, Basia usnęła, była 1 w nocy. Myślałem wtedy: „Boże, po co mi to?”.

Kiedy na castingu zobaczyłem wystylizowane tłumy – a ja z tym portfolio pod pachą, w wymiętej koszulce i torebunią w ręce – byłem pewny, że się zbłaźnię. Ale okazało się, że miałem jedno z najlepszych portfolio.



#barbara #basia #kurdejszatan #moja #klientka

A post shared by ŁUKASZ DARŁAK (@lukaszdarlak) on Aug 1, 2017 at 12:04am PDT



Nie zdawałeś sobie sprawy, że jesteś świetnym fryzjerem?

Chyba nie (śmiech). Na drugi dzień zadzwonili, że przechodzę dalej.

Po religijnym coming oucie czułeś się traktowany jak dziwak? W jednym z odcinków kolega mówi o Twoim „kościelnym głosie”.

Podchodzę do tego na luzie. Ale po pierwszych czterech odcinkach dostaję mnóstwo wiadomości od pobożnych fanek. Przesyłają mi grafiki ze świecącym Panem Jezusem.

Jak reagujesz?

Nie odpowiadam. Nie wiem, czy to żart, czy na serio. To dla mnie nowa sytuacja. Zdarzają się też w mojej pracowni takie rozmowy, jakie wcześniej się nie zdarzały.

Klientki zaczynają się otwierać?

I to bardzo. Pewnego dnia do salonu przyszła kobieta około pięćdziesiątki. Miała piękne, długie włosy i zdecydowanym głosem powiedziała, że ścinamy na bardzo krótko. Przeraziłem się: jak to? Odpowiedziała: „Nie będę się powtarzać, ścinamy bardzo krótko, prawie po męsku”. Nie trzeba mi było mówić więcej razy. Posplatałem włosy w warkocze, włożyłem je do koperty i obciąłem. Pani była zachwycona.

Przy kasie zapytałem, czy chciałaby oddać włosy komuś, kto stracił je po chemii i nie stać go na perukę. Zapanowała niezręczna cisza, kobieta wybiegła z salonu. Po kilku godzinach wróciła z czekoladkami i zapytała, czy może mnie uścisnąć. Ze łzami w oczach powiedziała, że za tydzień idzie na pierwszą chemię. Lekarze powiedzieli, że straci wszystkie włosy. Ze strachu wolała ściąć je wcześniej.
Czytaj także: Wygrał „Azja Express”. Po co Bóg takiemu superzaradnemu facetowi?

Zdarzają się też tak przytłaczające sytuacje, że sam nie potrafię ich udźwignąć. Jedna z klientek zapytała, czy zdaję sobie sprawę z tego, jakie brzemię noszę na sobie, że mogę kogoś skrzywdzić, jeśli nie będę wystarczająco blisko Boga. Wtedy – starając się komuś dobrze doradzić – mogę go źle pokierować. A przecież nie jestem mędrcem, nie ewangelizuję. Słucham tylko i nie daję jasnych odpowiedzi, a raczej – odpowiadam własnymi historiami.





Fryzjer bez luster

Takim intymnym i czasem trudnym rozmowom służy brak luster w Twojej pracowni?

Dziękuję Bogu, że tych luster nie ma. Szczególnie, gdy komuś ich brak się nie podoba.

Dlaczego jesteś za to Bogu wdzięczny?

W moim domu w czasie Wielkiego Postu nie można było się przesadnie malować czy stroić. Podczas Triduum na lustrach wisiały szmaty. Pewnie dlatego stwierdziłem, że puste patrzenie w lustro niczemu nie służy. Bo czemu miałoby służyć? Zachwytowi nad sobą? Martwieniu się i narzekaniu, bo światło źle pada?

A ja myślałam, że zasłonięte lustra to wynik Twojego roztargnienia.

Czasem robię doświadczenie i odsłaniam lustro. Ale zawsze żałuję. Kiedy lustro jest odsłonięte, nie ma rozmowy. A jeżeli nawet jest rozmowa, to wyłącznie o wyglądzie.

To nie po to idzie się do fryzjera, żeby zająć się wyglądem?

Tak, ale często za bardzo się na nim skupiamy. Przez dwie, trzy czy pięć godzin na fryzjerskim fotelu można porozmawiać o czymś ważniejszym, niż grzywka czy wybór między popielatym a złotym blondem.



#niemen #natalia

A post shared by ŁUKASZ DARŁAK (@lukaszdarlak) on Jul 31, 2017 at 3:11pm PDT


Czy wiara to reklama?

Ostatnio Cezary Pazura mówił o modlitwie na różańcu. Wzbudziło to skrajne emocje. Ty często czeszesz gwiazdy. Jak myślisz, skąd bierze się stereotyp, że ludzie znani, atrakcyjni i zamożni nie wierzą w Boga?

Ludzie traktują czasem mówienie o wierze jako tandetną formę reklamy. Widziałem ten film i pomyślałem sobie: „Matko jedyna, zwariował!”. Trzeba mieć masę odwagi, żeby coś takiego powiedzieć publicznie. Tym bardziej, że Pazura grał odważne role. Pytanie więc dotyczy naszej dojrzałości – czy potrafimy oddzielić rolę w filmie od człowieka? Często oceniamy aktorów przez pryzmat filmów, ale nie wiemy, jakimi są ludźmi.

Nie szukamy człowieka.

Tak, dlatego to mega odwaga i szacun dla Cezarego. Ale to chyba nigdy nie przestanie być tematem tabu.

Tobie też zarzucają, że Bóg to forma promocji.

Już dużo przeczytałem na swój temat złych komentarzy. Słyszę, że mówiąc o Bogu, chcę się wybić i brylować na ściankach. No, to nie jest fajne.



Jak się czułeś w programie jako zdeklarowany chrześcijanin?

Tak naprawdę z innymi fryzjerami nie poznaliśmy się dobrze. Każdy z nas był inny i stąd starcia charakterów. Ale ja przede wszystkim nie szufladkuję ludzi na wierzących i niewierzących. Każdy ma w sobie dużo mądrości, prawdy, miłości. Gdybym miał w moim otoczeniu przyjaźnić się tylko z wierzącymi, wymieniłbym ich na palcach jednej ręki.

Nawet w tej sytuacji, kiedy Damian mówił o moim „kościelnym głosie”, żartował, i chodziło przecież o to, że udało mi się pogodzić go z klientką. Ludzie byli tak nabuzowani, że wydawało się to niemożliwe. Cieszę się, że mogę czasem zasiać spokój.

Kim jest dla Ciebie Bóg?

Bóg jest miłosiernym Ojcem, który ciągle mi przebacza. Nie jestem święty, chociaż chciałbym. Z każdym dniem zdaję sobie sprawę, że mnie niesamowicie kocha i nieraz to wykorzystuję: „Panie Boże, jak w tym mi pomożesz, to już naprawdę będę dobry!”.

Za co najbardziej jesteś Mu wdzięczny?

Za wszystko. Za seminarium, za to, że mnie z niego wywalili, za to, że byłem w programie, za rodziców i rodzeństwo. Za mnóstwo tragicznych historii, o których zresztą opowiem w programie, i za te dobre. Za te złe może bardziej. To one nauczyły mnie twardego stąpania po ziemi, wyciągania dobrych przemyśleń i wniosków. To w najgorszych chwilach możemy sprawdzić siebie.

....

Na szczescie nie porzucil kaplanstwa tylko nie zdal egzaminu. Nie wie dlaczego. Ewidentnie Bóg zatem dal do zrozumienia, ze nie bedzie dobrze gdy zostanie ksiedzem. Tak tez czesto jest! Judasz np. na sile zostal apostolem. Jezus mowil ze lepiej nie, a on, ze TAK CHCE NIM BYC! I co? Isc pod prad Bogu to autodestrukcja. Wielu swietych Bóg zniechecal do klasztoru. Czesto ludzie pobozni sa wysylani do klasztoru przez otoczenie, ktore mysli prostacko. Modli sie to klasztor. I nawet moze to byc pozornie logiczne. Ale kazdy ma sie modlic. To ze sa tacy niemodlacy sie jest nienormalne a nie na odwrot!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 14:21, 16 Paź 2017    Temat postu:

Budzyński 20 lat po „Radykalnych”: Bóg ma na nas swoje sposoby [wywiad]
Karolina Piech i Maciej Piech | 14/10/2017

fot. Jan Drzewiecki
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Kiedyś myślałem, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Dziś doświadczam darmowej łaski, miłosierdzia – mówi Tomasz Budzyński 20 lat po „Radykalnych”.

Właśnie ukazała się nowa odsłona „Legendy” Armii. Z Tomaszem Budzyńskim, malarzem, poetą, wokalistą takich zespołów jak Siekiera, Armia, 2Tm2,3 oraz Budzy i Trupia Czaszka rozmawiają Karolina i Maciej Piechowie.

Nowa odsłona płyty Armii „Legenda” – gdyby miał Pan namalować nową odsłonę krążka „Legendy”, jakich barw by Pan użył?

Tomasz Budzyński: Porównałbym ją do lasu o zmierzchu, jest późne lato albo wczesna jesień i słońce przed chwilą zaszło. Jeszcze nie przyszła noc, jest szara pora. Trochę jak na niektórych obrazach Ruszczyca. Podoba mi się ta melancholia.

Jaki byłby obraz pierwszej „Legendy” z ’91?

Katedra. Średniowieczna kamienna katedra w stylu francuskim.

Skąd zmiana?

Nowa Legenda nie jest dziełem zespołu Armia. To pomysł kompozytora Michała Jacaszka. Bardzo cenię sobie jego twórczość i z przyjemnością słucham jego płyt, takich jak: „Treny”, „Pieśni” czy „Katalog drzew”. Mamy już za sobą współpracę w projekcie „Rimbaud”, który tworzymy wspólnie z Mikołajem Trzaską. Co do Legendy, to słyszałem, że Jacaszek przymierza się do tego już od paru lat i byłem ciekaw, jak to zrobi. Kiedy usłyszałem wstępne szkice, na podstawie których zagraliśmy nocny koncert w ruinach małego kościoła w Jarocinie poczułem, że to ma sens. Skoro jesteśmy przy malarstwie, to na okładce, którą zaprojektowała moja córka Nina, jest reprodukcja obrazu Caspara Davida Friedricha.
Czytaj także: Siła wspólnej modlitwy i przyjaźń ze św. Charbelem. Rozmowa z państwem Amaro


Budzy 20 lat po „Radykalnych”

Pańskie teksty pozostały niezmienne?

Są tak uniwersalne, że mogą być śpiewane w każdym czasie. Choć upłynęło prawie 30 lat, nie starzeją się, bo są poza kontekstem chwili. Nie komentują rzeczywistości społecznej czy politycznej, mówią o rzeczywistości duchowej.

W ’97 ukazała się głośna książka „Radykalni”, gdzie dzielił się Pan świadectwem.

Polecam przeczytać inną – „Miłość” – którą ukazała się rok temu. Można się dowiedzieć, co myślę i czuję teraz. Od „Radykalnych” minęło 20 lat, jestem już innym człowiekiem.

„Legenda”, „Radykalni” i pańskie nawrócenie zbiegło się w czasie. Co zmieniło się w Pana życiu od tamtego momentu?

Przez te dwie dekady zacząłem poznawać prawdę o sobie i jestem wdzięczny Kościołowi, który mi w tym pomaga. Kiedyś myślałem, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć, bardzo się starać. Nic oczywiście z tego starania nie wychodziło. Myślałem, że koniecznie trzeba wypełnić jakieś Prawo, tak byłem wychowany. Dziś doświadczam darmowej łaski, miłosierdzia, które Bóg ma dla każdego człowieka. Bóg kocha takiego grzesznika, jak ja. To jest Dobra Nowina, którą usłyszałem. Mogę wyjść na wolność, Chrystus mnie do tego zaprasza!


Od zakochania do Miłości

Jak zmieniała się Pana relacja z Bogiem?

Ta relacja była ukształtowana przez religijność, która była oparta na strachu. Nikt mi nie mówił o miłości. Kiedy usłyszałem Dobrą Nowinę, byłem jak w amoku. Byłem jak zakochany, który obwieszcza swoje uczucie wszystkim dookoła. Dziś moja relacja z Bogiem jest głębsza, podobnie jak w miłości do mojej żony. Na początku patrzysz na to, co zewnętrzne. Z czasem przechodzisz do prawdziwej jedności, nie tylko fizycznej, ale jedności dusz. Tak samo jest z Bogiem, On chce wejść do duszy człowieka i tam zamieszkać. Modlę się, aby tak się kiedyś stało.

Gdzie szukać Boga?

On jest tu i teraz. Słynne spotkanie Chrystusa z Samarytanką opisane w Ewangelii o tym właśnie mówi. Ona zadaje Mu pytanie, gdzie oddawać cześć Bogu, a On odpowiada, że w Duchu i Prawdzie. Nie w świątyni jerozolimskiej czy w jakimś innym sanktuarium. Nie jest tak, że jedna świątynia jest lepsza od drugiej. Źródło wytryskujące ku życiu wiecznemu jest w człowieku. Każdy „nosi” je ze sobą. Niestety, tak zwana „religijność naturalna”, która wdarła się kiedyś do chrześcijaństwa, dzieli świat na sacrum i profanum. We wszystkich religiach na świecie są jakieś „miejsca wyjątkowe”, ale Kościół może zebrać się wszędzie, niekoniecznie ma to być jakaś „święta góra” – można wręcz powiedzieć, że w chrześcijaństwie wszystko jest sacrum. Chrześcijaństwo nie zna granic. Mnie także wydawało się kiedyś, że są miejsca bardziej święte i jak tam pójdę, spotka mnie większa łaska. To iluzja, łaska może mnie spotkać tu i teraz. Świat jest dzisiaj bardzo podzielony, media i politycy szczują ludzi na siebie. Sartre napisał kiedyś, że „piekło to inni” i to jest chyba motto dzisiejszego świata. Ale my mamy dać świadectwo czegoś zupełnie odwrotnego, że „drugi jest Chrystusem”.
Czytaj także: Wygrał „Azja Express”. Po co Bóg takiemu superzaradnemu facetowi?

fot. Krzysztof Pietrzak


Mamy dawać świadectwo

Mówił Pan o jedności dusz. Jak dziś mówić młodym, że wierność jest ok i warto zachowywać czystość przed ślubem?

Wszystkiego trzeba doświadczyć na własnej skórze. Dziś wiem, że lepiej byłoby nie współżyć przed ślubem, ale kiedy miałem 20 lat tak nie myślałem. Co z tego, że zaczniesz młodym mówić o czystości? Oni w ogóle tego nie czują. Żeby się do tego przekonać, trzeba zobaczyć życie chrześcijańskie i powiedzieć „też tak chcę”. Aby zostać chrześcijaninem, trzeba chrześcijanina spotkać. Ja doświadczam tego w małej wspólnocie braci.

Wiele młodych przychodzi na koncerty, może im Pan opowiedzieć, że Chrystus zmienia życie.

Tak, ale to nie mogą być morały typu „Ty jesteś zły, my dobrzy” albo „co ty tam wiesz ignorancie, który nie studiowałeś teologii”? Chrześcijaństwo nie jest moralizmem ani teorią! Jest osobistym spotkaniem z Chrystusem Zmartwychwstałym, historią miłosną (jak to cudownie powiedział papież Benedykt XVI). Ja nie uważam się za dobrego ani mądrego. Ważne jest świadectwo codziennego życia. Czym różni się życie chrześcijańskie od innego? Ktoś przyrównał to do ogrodu, w którym wszystko zakwitło. Jezus powiedział, że chrześcijanie mają być solą ziemi. Sól sprawia, że zupa, która była mdła, nabiera smaku. Ten, kto doświadczy życia z Bogiem to zauważa. Ta zupa to moje życie, które bywa jałowe, mdłe, coś się w nim psuje. Wtedy przydaje się sól. Umówmy się, ludzie nie są aż tak pozbawieni refleksji, żeby nie zobaczyć, co jest dobre. Trzeba dawać świadectwo. Tak samo jest kulturą, która może rozkładać się, gnić i śmierdzieć. Kultura też może być „posolona”.


Budzyński: Mi też odbijała palma

Koncerty 2Tm2,3 nie są chyba zwykłymi koncertami?

Zaczęliśmy grać muzykę rockową do tekstów biblijnych. Koncerty mają wymiar szczególny, bo nagle tysiąc osób na cały głos modli się jakimś psalmem. To jest coś niesamowitego, bo psalmy egzorcyzmują rzeczywistość. To nie jest bez znaczenia, że ludzie publicznie wychwalają Boga! Występowanie na scenie pociąga za sobą dużą odpowiedzialność. Koncert jest żywym spotkaniem z drugim człowiekiem, a jak się z kimś spotykam, chcę dać mu coś dobrego. Van Gogh powiedział, że celem sztuki jest miłość bliźniego. Zapisałem to sobie wielkimi literami. Jestem też malarzem i chciałbym, żeby ludzie przy moich obrazach czuli się kochani.

Ktoś, kto osiągnął sukces, może poczuć się jak Bóg. Miał Pan takie pokusy?

Niektórzy ludzie traktują artystów jak idoli, a artyści są też słabymi ludźmi. Jest tu niebezpieczeństwo myślenia, że jest się lepszym od tych, dla których się śpiewa. To są wielkie pokusy i wielu występujących na scenie ma z tym duży problem. Nie wszyscy są tak pokorni jak, dajmy na to John Coltrane, który był muzycznym geniuszem, ale w życiu prywatnym był bardzo skromnym człowiekiem. Wielu artystom odbija palma i mnie kiedyś też odbijała. Na szczęście, Bóg jest dobry i ma na nas swoje sposoby.

...

Widzimy co jest w Polsce. Zachodni rokmeni zdychaja mlodo z powodu dopalaczy a u nas? Prosze! Serce rosnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:01, 21 Paź 2017    Temat postu:

Hejtują Cię za wiarę? Wrzuć to w koszty bycia chrześcijaninem [sobotnia Ewangelia przy kawie]
Katarzyna Szkarpetowska i Ks. Przemek KAWA Kawecki SDB | 21/10/2017
Shutterstock
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Ks. Przemek KAWA Kawecki SDB: Wszyscy jesteśmy permanentnie hejtowani. Jak powiedział jeden z moich znajomych: „Jeśli nie prześladują Cię z powodu Twojej wiary, to znaczy, że coś jest z nią nie tak”.

Katarzyna Szkarpetowska: Często wstydzimy się przyznać przed ludźmi do Boga. Co nas krępuje?

Ks. Przemek KAWA Kawecki SDB: Boimy się, że zostaniemy wyśmiani. Część z nas uważa, że mówienie o swojej wierze może być uznane za przejaw dewocji czy fanatyzmu.

Sporo ludzi po prostu nie umie mówić o Bogu. Nie umie mówić o wierze w sposób ciekawy, nie umie też w prosty sposób obronić swojej wiary. Tak więc po jednej, drugiej dyskusji, gdzie zostali znokautowani przez „wojujących ateistów”, wolą się nie odzywać – nawet kiedy jest to konieczne.
Czytaj także: Cezary Pazura kapitalnie opowiada o modlitwie różańcowej. Zobaczcie film



Gdy Cezary Pazura przyznał publicznie, że odmawia różaniec, posypały się na niego gromy. Wielu ludzi ma problem z tym, że ktoś mówi otwarcie o swojej relacji z Bogiem.

Jako uczniowie Chrystusa bierzemy udział w duchowej walce, która trwa od wieków. I tak jak Duch Święty prowokuje nas przez natchnienia do czynienia dobra, tak duch nieświęty (zły duch) będzie prowokował nas do grzechu, do cynicznego podejścia do wiary, Kościoła lub po prostu będzie napełniał nas niechęcią wobec wszelkich przejawów świętości.

Z drugiej strony, żyjemy w czasach, w których hejt stał się językiem wielu mediów, nie mówiąc już o elitach politycznych, dlatego ludzie, mówiąc o innych, wyrażając swoje opinie, myślą, że jechanie po kimś, to taka norma… i chyba stąd bierze się wiele nasączonych agresją opinii.

Wszyscy jesteśmy permanentnie hejtowani. W końcu, jako chrześcijanie, musimy nastawić się na prześladowania – mniejsze lub większe. Jak powiedział jeden z moich znajomych: „Jeśli nie prześladują Cię z powodu Twojej wiary, to znaczy, że coś jest z nią nie tak” (śmiech).



Czy zdarzyło się Księdzu nie przyznać do Boga, chociaż wymagała tego sytuacja?

Kiedyś, na treningach krav maga, zauważyłem, że obserwuje mnie notorycznie pewien gość. Facet miał ze dwa metry wzrostu i przypominał największą szafę w moim pokoju. Był cały wytatuowany i często nosił koszulkę z napisem TERRORMACHINE (śmiech). Czułem, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji.

Któregoś dnia po treningu zostaliśmy sam na sam w szatni, on stanął za moimi plecami i mówi: „Gościu, obserwuję Cię od kilku tygodni i jednego nie mogę zrozumieć… (czułem, że wraz z końcem tego zdania nastąpi koniec mojego życia) – Ty ciągle jesteś zadowolony, masz dobry humor, a mnie wszystko denerwuje. Skąd Ty to masz? Skąd masz tę radość, która od Ciebie bije?”.

Oczywiście, wszystko zostało powiedziane bardziej dosadnie. I wtedy zrozumiałem, że Pan Bóg przysyła mi kolejną owieczkę (śmiech). Do dzisiaj żałuję, że zabrakło mi wtedy odwagi, aby powiedzieć mu, kim jestem i gdzie jest moje źródło radości. Mam nadzieję, że kiedyś Pan Bóg podeśle mu kolejnego, bardziej odważnego pasterza.
Czytaj także: „Jezus nie hejtował”. O co chodzi w akcji portalu Aleteia.pl?



Mój śp. dziadek mówił, że gdy świeccy nie przyznają się do relacji z Bogiem, to jeszcze pół biedy, ale gdy nie przyznaje się osoba duchowna – ksiądz, siostra zakonna – to bieda na całej linii. Rzeczywiście na osoby duchowne patrzymy surowiej, więcej od nich wymagamy?

To złożony problem. Ludzie patrząc na duchownych, często oczekują, że zawsze zachowamy się jak superbohaterowie, a my jesteśmy tylko słabymi ludźmi, ze swoimi problemami i kłopotami. Gdyby wielkolud z siłowni zapytał mnie wprost, czy jestem księdzem, osobą wierzącą, odpowiedziałbym bez chwili zastanowienia, ale nie ukrywam, że lubię czasem przebywać między ludźmi incognito, aby posłuchać, czym tak naprawdę żyją, o czym rozmawiają, jakie mają problemy.

Znalazłem się na przykład już kilka razy w sytuacji, gdy ktoś bardzo krytycznie wyrażał się o Kościele, o wierze, o duchownych, po czym, kiedy dowiadywał się, że mówił to wszystko w obecności księdza, który okazał się całkiem fajnym człowiekiem, było mu głupio i próbował wycofać się rakiem z wygłoszonych zaledwie chwilę wcześniej tez.

Wracając jednak do meritum, to osobiście nie spotkałem jeszcze księdza czy zakonnicy, którzy nie przyznawaliby się do relacji z Bogiem. Spotkałem takich, którzy zgubili gdzieś tę relację, zamienili ją na drobne, przeżywali jakiś kryzys, ale to ogromne, ludzkie dramaty. Na pewno nie przejaw perfidii czy wyrachowania.
Czytaj także: Jezus nie jest wróżką ani suplementem diety. On idzie na krzyż [sobotnia Ewangelia przy kawie]



Ewangelia na sobotę: Łk 12, 8-12
„Sobotnia Ewangelia przy kawie” to przygotowany dla Aletei cykl rozmów Katarzyny Szkarpetowskiej z ks. Przemkiem KAWĄ Kaweckim SDB. Nasi rozmówcy co tydzień dzielą się z nami ciekawymi i nieoczywistymi myślami inspirowanymi fragmentem Ewangelii przeznaczonym w liturgii Kościoła na każdą sobotę.

...

Przesladowanie to niekoniecznie zaraz psychopata islamistyczny z toporem. To osmieszanie marginalizowanie itd.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 18:08, 20 Lis 2017    Temat postu:

Jak być (nadal) chrześcijaninem w internecie?
Barbara Stefańska | 20/11/2017
Pexels | CC0
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Jak sprawić, aby nasza aktywność w przestrzeni wirtualnej odpowiadała godności człowieka i dziecka Bożego. I by nie było rozdźwięku między wiarą a aktywnością w świecie wirtualnym?
Bądź tym, kim jesteś – w internecie i poza nim

Pokaż swoją prawdziwą tożsamość innym użytkownikom internetu i nie udawaj kogoś innego. Przekazuj prawdę o sobie. Tam, po drugiej stronie ekranu też są prawdziwi ludzie, a nie sztucznie wykreowane postaci czy roboty.

Pokazywanie swojej prawdziwej tożsamości w internecie należy do cnoty SZCZEROŚCI, która buduje wzajemne zaufanie do siebie. Bez niej nie jest możliwy żaden dialog czy relacja, ani w realu, ani w świecie wirtualnym. A co jest przeciwieństwem szczerości? Dwulicowość, fałsz, obłuda, udawanie.


Dąż do budowania relacji

Sieci społecznościowe / internet są narzędziami, które mogą ułatwiać kontakt z innymi, ale nigdy nie zastąpią bezpośrednich relacji. Nie traktuj zatem nowych technologii jako substytutu „realnych” znajomości. Można mieć tysiące facebookowych znajomych, a być samotnym jak palec.

Sieci społecznościowe pozwalają zorientować się, co słychać u innych, wyszukać starych kolegów i koleżanki. A potem chwyćmy za telefon – i umówmy się ze znajomymi, żeby spotkać się bezpośrednio, porozmawiać twarzą w twarz.
Czytaj także: Jezus nie zawsze był przyjemniaczkiem. Ale czy bywał hejterem?


Dwa razy pomyśl, zanim klikniesz

Treści, które udostępniamy innym, mogą być przekazywane dalej i nie mamy kontroli nad tym, do kogo trafią. Nasze wpisy, zdjęcia pozostają w przestrzeni wirtualnej. Dlatego zanim klikniesz, zastanów się.

Nie wyładowuj swoich chwilowych emocji przez internet, bo jutro możesz tego żałować. Postępuj ROZTROPNIE. To jest ważne również dla bezpieczeństwa. Zdjęcia wnętrza domu i wiadomość o tym, że wyjeżdżamy na urlop jest interesująca także dla złodziei.


Szanuj innych

Poprzez internet komunikujesz się z prawdziwymi ludźmi, piszesz posty, komentarze do konkretnych osób. Jeśli nie powiedziałbyś czegoś w twarz, nie pisz tego w sieci. Kultura osobista obowiązuje tak samo na ulicy, jak i w przestrzeni wirtualnej. Czy „wyżywanie” się na innych przez internet, hejtowanie pod pseudonimem, nie jest zwykłym tchórzostwem?
Czytaj także: Hejtują Cię za wiarę? Wrzuć to w koszty bycia chrześcijaninem [sobotnia Ewangelia przy kawie]


Dbaj o chwile ciszy i refleksji

Odłącz się od czasu do czasu od komórki, wyłącz Facebooka. Zachowaj UMIAR. Każdy potrzebuje czasu na refleksję, ciszę, pogłębioną lekturę, na rozmowę z Bogiem. Dzięki temu nasza aktywność w sieci zyska głębię. Dbając o własne wnętrze, formację intelektualną i duchową, jakby napełniamy zbiornik, z którego potem możemy czerpać.

Bez refleksji, myślenia, głębszego spojrzenia, nasze komentarze będą powierzchowne albo damy się w wciągnąć w bezcelową nawalankę. „Milczenie jest integralną częścią komunikacji i bez niego nie ma słów bogatych w treść” – pisał papież Benedykt XVI w Orędziu na 46. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu.


Pamiętaj o celu

Korzystaj z internetu i sieci społecznościowych w konkretnym celu; żeby sprawdzić informacje, napisać do kogoś, przygotować pracę itp. Klikając bezcelowo, internauta naraża się na rozproszenie wewnętrzne i co najmniej stratę czasu. To użytkownik ma panować nad swoją aktywnością w przestrzeni wirtualnej, a nie dać się prowadzić tam, gdzie wiatr zawieje.


Dziel się swoim skarbem

Święty Paweł przemawiając na areopagu znał zasady retoryki. Współczesny areopag – świat wirtualny – również wymaga profesjonalizmu i wiedzy od internetowych ewangelizatorów. Jednak apostołowanie w sieci dokonuje się nie tylko poprzez strony czy profile o charakterze religijnym, ale po prostu poprzez komunikację między ludźmi.

Pragnienie przekazania skarbu wiary skłania chrześcijan do wychodzenia do drugiego człowieka, korzystając z różnych narzędzi, także cyfrowych. Przy czym nie chodzi o seryjne wysyłanie wiadomości o wyraźnie religijnym charakterze do całej listy kontaktów. Miłosierdzie to raczej zainteresowanie się każdą konkretną osobą, przemyślenie, co jej w danym momencie się przyda. Może jednej osobie podeślemy link do ciekawego wywiadu o małżeństwie, a inną zaprosimy na wartościowy wykład czy koncert.


Pytanie godne chrześcijanina

Gdy zastanawiasz się nad swoją aktywnością w sieci, nad zakupem nowych urządzeń elektronicznych, zadaj sobie pytanie: Czy to mnie przybliży do Boga? Nie daj się wmanewrować w myślenie: Jak możesz, to musisz.

Chrześcijanin ma jasny cel: Niebo. I wszystkie działania mają do tego zmierzać. A w przestrzeni wirtualnej obowiązują takie same zasady moralne co wszędzie, bo to jest integralna część naszego codziennego życia.

...

Dawac swiadectwo...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:41, 23 Lis 2017    Temat postu:

Piasek: Jeśli wierzysz w Boga, masz potrzebę mówienia o tym publicznie
Marta Brzezińska-Waleszczyk | 23/11/2017
REPORTER
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Andrzej Piasek Piaseczny wyznał w wywiadzie, że jest dumny z tego, że wierzy w Boga. I chce to ogłaszać wszem i wobec.


S
łyszysz „Andrzej Piaseczny”, myślisz piosenka ze „Złotopolskich”? Też tak mam. A przecież od tego serialu minęły całe wieki, a znany piosenkarz ma na swoim koncie wiele innych, wpadających w ucho kawałków (jak „Imię deszczu” czy „Niecierpliwi”), współpracę z Natalią Kukulską, Sewerynem Krajewskim, ostatnio Anią Dąbrowską czy jurorowanie w programie „The Voice of Poland”. Piasek właśnie wydał kolejną płytę „O mnie, o tobie, o nas”.


Piasek: Dumny z wiary w Boga

Jedna z piosenek na nowym krążku zatytułowana jest „God Pride” i jak się okazuje, tytuł ten nie jest przypadkowy. W rozmowie z Pawłem Gzylem dla „Gazety Krakowskiej” muzyk wyznał, że jeśli wierzy się w Boga, to ma się potrzebę mówienia o tym i… jest to coś zupełnie naturalnego, czego nie trzeba się wstydzić.

Tym samym przywołał autentyczną sytuację – jeden z jego przyjaciół wyznał, że Piasek jest jedyną osobą z jego towarzystwa, która nie śmieje się z tego, że chodzi on do kościoła. Dlatego tytuł kawałka, jak przyznał Piaseczny, jest przewrotny.

„W czasach, w których wszyscy chcemy wymachiwać różnymi flagami i pokazywać, że jesteśmy z czegoś dumni (po angielsku: pride), organizując uliczne parady, to ja ogłaszam wszem i wobec, że jestem dumny z tego, że wierzę w Boga”

– powiedział Pawłowi Gzylowi Piasek.
Czytaj także: Poruszający list Michaela Bublé – jego 3-letni syn choruje na raka


Świadectwo Andrzeja Piasecznego

To śmiałe wyznanie nie powinno dziwić fanów piosenkarza, który od dawna nie ukrywa, że wartości chrześcijańskie są mu bliskie. Znajduje to odzwierciedlenie choćby w jego twórczości – Piaseczny ma w swoim dorobku płytę z poematami Jana Pawła II zatytułowaną „W blasku świata”.

W wywiadzie dla „Dobrego Tygodnia” muzyk wyjaśniał, że Jan Paweł II, prócz tego, że jest ważną w Kościele postacią, jego interesował jako artysta. „Jego poematy są piękną medytacją nad życiem człowieka w różnych jego wymiarach” – mówił. I dodawał, że sztuka i twórczość są, podobnie jak świętość, dziedzictwem ludzkości.

W tej samej rozmowie Piaseczny wyznał ponadto, że tak samo, jak często spiera się z Bogiem, tak samo często się z Nim godzi, bo „Bóg jest miłością”. Artysta dodał również, że regularnie chodzi do kościoła, bo taką ma potrzebę serca, potrzebę rozmowy z Bogiem.
Czytaj także: Wygrał „Azja Express”. Po co Bóg takiemu superzaradnemu facetowi?


„God Pride”

Piasek wielokrotnie w udzielanych wywiadach odnosił się do wiary, religii, Pana Boga. Naturalne więc wydaje się, że temat ten pojawia się w pisanych przez niego piosenkach. Zapytany przez dziennikarkę Gwiazdy.wp.pl dlaczego to robi, skąd jego odwaga, bo przecież nie jest to dziś modny temat, który dobrze się sprzedaje, odpowiedział, że nie ma takich deklaracji, których nie można by nie wypowiedzieć, ale pod warunkiem, że robi to się z serca.

Dlaczego właśnie napisał piosenkę „God Pride”? Bo, jak wyjaśnia, kiedy siada do pisania, stara się poruszać tematy, które są dla niego naprawdę ważne, które go tworzą. Jej tekst jest poruszający:

I niech za oknem wstaje nowy dzień
Jej nigdy nie mam mniej
Oczy otworzy z nami kto tam chce
Ja będę śpiewał że

Jestem twój, a Ty dla moich wierszy
Jesteś jak poranny wiosny krzyk
Jestem twój, i mnie nie trudno wierzyć
Jesteś mi codziennym źródłem sił

...

Zdecydowanie jesli masz Dobro Najwyższe to przeciez nie zakopujesz tylko chcesz sie Nim cieszyc.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 17:29, 26 Lis 2017    Temat postu:

Wyrwani z niewoli rapują modlitwę uwolnienia!
Mateusz Stolarski
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Znasz kogoś, kto potrzebuje modlitwy? I nie wiesz, jak do niego dotrzeć? Dzisiaj Heres ma kawałek, który może być rozwiązaniem – ślij go dalej!


W
yrwani z niewoli rapują modlitwę uwolnienia! Wiesz, kto jest najmocniejszy we wszechświecie? To proste – Jezus, bo „nie ma w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni ” (Dz 4,12).

Jeśli potrzebujesz modlitwy, a czujesz, że nie masz na to siły – włącz ten klip. I módl się razem z Heresem. Tym bardziej, że nie są to teoretyczne rozważania. Tytuł dokładnie oddaje to, co słyszymy. Cały tekst tego utworu to… modlitwa.

I to nie byle jaka. Taka pełna nadziei. Za wszystkich. I z mocą. Heres razem z ks. Marcinem Modrzyńskim oddają chwałę Jezusowi, wołają o przemianę serc polityków, łamią moc odrzucenia i przekleństwa, a także wołają o uwolnienie od duchowych zniewoleń.
Czytaj także: Modlitwa o obalenie murów zawiści, oszczerstwa i kłamstwa


Modlę się za was… pomimo, że ten świat upada

To nie wszystko. Modlitwa płynie dalej – za bliskich, za zniszczone rodziny, dzieci w domach dziecka. Modlą się za więźniów i tych w poprawczakach. Wołają także o jedność między kapłanami i wspólnotami zakonnymi. Nie zapominają o chorych, cierpiących i odrzuconych – wołają o uzdrowienie ran serca i ciała.

Każde słowo tego kawałka wynika z doświadczenia. Tutaj nie ma miejsca na teoretyczne rozważania. Skoro „na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych” (Flp 2,10), to niech się zginają także Twoje i Twoich problemów. Oddaj swoje życie Jezusowi i doświadcz Jego miłości. Takiej, która uwalnia od grzechu, nawraca serce i życie. Pozwala trwać w radości i wolności od zła.


Łyse banie służą Jezusowi

Nie bez przyczyny jeżdżą po całej Polsce i ewangelizują. Dają świadectwo swojego nawrócenia i modlą się z tysiącami osób. Jak już pisaliśmy, Jacek Zajkowski „Heres” oraz Piotr Zalewski niejeden raz doświadczyli dna: przemoc, narkotyki, odrzucenie – to był ich chleb powszedni. W Kościele spotkali Jezusa, który uzdrowił ich serca i życie.
Czytaj także: Łyse banie głoszą zmartwychwstanie

Od tamtej pory ich „chlebem powszednim” jest głoszenie Dobrej Nowiny. Robią to także przez muzykę. Po raz kolejny rap Heresa porusza mnie mocno. Może i nie jest finezyjny, poetycki i pełen niuansów. Jest prosty, bo ma docierać wprost. Do serca, głowy i ducha.

„Modlę się za was” to jeden z utworów, który chyba mi się nie znudzi. Będę do niego wracał i… się nawracał. Nie tylko w trudnościach, ale też w radościach. Bo za tymi słowami stoi nie siła ludzka, ale Boża. I chwała Panu!

Song: Modlę się za was | Singer: HERES/WZN
HERES/WZN
raper, dawniej występował pod pseudonimem ZETAIGREKA. Naprawdę nazywa się Jacek Zajkowski. Wspólnie z Piotrkiem Zalewskim tworzą ekipę Wyrwani z Niewoli. Dotychczas wydał trzy płyty: "Kamienie wołać będą", "Prawda was wyzwoli" (nagroda Feniks 2015), "Heres". Kiedyś “upadły” człowiek pogrążony w wielu uzależnieniach, dzisiaj wzór dla młodych. Pokazuje, że można żyć inaczej, odkrywać swoje pasje, talenty i zachęcać innych do odkrywania ich w sobie.

...

To tez swiadectwa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:39, 28 Lis 2017    Temat postu:

Marek Kamiński: wiara to droga, która nigdy się nie kończy
Joanna Operacz | 28/11/2017

REPORTER
Udostępnij
Komentuj

Drukuj

„Nie było tak, że wyrzekłem się wiary, ale nie zawsze praktykowałem. Może trochę mi się wydawało, że sam dam radę zrobić wszystko w życiu?” – opowiada podróżnik Marek Kamiński.
Podróż dookoła świata, by odnaleźć sens

Joanna Operacz: Podobno wybiera się Pan na wyprawę dookoła świata?

Marek Kamiński: Najpierw planowałem wyjazd do Japonii, ale pomyślałem sobie: dlaczego nie dookoła świata? W tej podróży będę próbował zmieścić wszystko, czego się dowiedziałem o podróżowaniu, ale też chciałbym nadać jej trochę inny wymiar.

Podróż dookoła świata będzie miała ekologiczną ideę „No Trace”. Chodzi o to, żeby nie zostawiać po sobie niepotrzebnych śladów w przyrodzie, tylko zostawiać pozytywny ślad w świadomości ludzi. Wielu z nas – ja też – żyjemy nieświadomie, nieuważnie: zjemy coś i wyrzucimy papierek, wypijemy wodę i wyrzucimy butelkę. Nie zastanawiamy się nad tym, jaki będzie to miało wpływ na środowisko. Zamiast tych niepotrzebnych pamiątek lepiej zostawiać po sobie dobre pamiątki, które zostają po spotkaniu z drugim człowiekiem.

Drugą ideą będzie poszukiwanie sensu. Myślę, że sens to jest coś, czego dzisiaj wielu ludziom zaczyna brakować. Bardzo mnie inspiruje książka „Człowiek w poszukiwaniu sensu” Viktora Frankla, austriackiego psychiatry, który był więźniem Auschwitz. Wbrew pozorom, to jest książka dająca wielką nadzieję – o tym, jak każdej sytuacji życiowej, także cierpieniu, można nadać sens. Planuję najpierw kilka podróży przygotowawczych, m.in. do Izraela i Islandii. Dookoła świata planuję wyruszyć na koniec 2018 r.

Kiedy robię takie wywiady, zawsze mam opory przed wchodzeniem z butami w czyjeś prywatne życie. Nie przeszkadza Panu to, że ludzie ciągle pytają, co Pan myśli, co robi?

Dla mnie każda taka rozmowa to okazja, żeby się zastanowić nad pytaniami. W ogóle wydaje mi się, że zadawanie pytań jest ważniejsze niż udzielanie odpowiedzi. Odpowiedzi przemijają, a pytania zostają te same. Nieraz musimy sobie na nie odpowiadać wiele razy w życiu. Spotkania z dziennikarzami pomagają mi poznawać samego siebie. Pod warunkiem oczywiście, że nie mam do czynienia z przemocą słowną. Ktoś powiedział, że prawda ze złą intencją jest agresją. Aha, śmieszy mnie to, że dziennikarze czasem pytają: „O co nikt pana nie zapytał do tej pory?”.
Czytaj także: Doba trzeci raz pokonał kajakiem Atlantyk. Teraz ciepłe kapcie i telewizor


Wiary nie można zdobyć

Jak Pana dzieci przyjmują to, że mają sławnego tatę?

Czasem im się to podoba i są ze mnie dumne, np. kiedy gdzieś o mnie przeczytają. A innym razem jest im przykro, że nie ma mnie w domu. Czasami mówią, że chciałyby, „żebym był nikim”. Dzieci są prawdziwe w swoich uczuciach. Dla nich liczy się to, co tu i teraz.

Kilka lat temu poszedł Pan na pielgrzymkę do Santiago de Compostela i nazwał to trzecim biegunem, który Pan zdobył…

Nie, nie zdobyłem. Wiary nie można zdobyć. Ona jest łaską i drogą, która nigdy się nie kończy. To jest pewna tajemnica. Nie wszystkie bieguny w życiu można zdobyć i nie wszystkie są do zdobycia. A życie wcale nie polega na zdobywaniu.

Jak to jest z Pana wiarą? Zawsze był Pan człowiekiem wierzącym?

Jako dziecko chodziłem do kościoła, byłem ministrantem i lektorem. Głównie dzięki babci. Moi dziadkowie są Kaszubami, a Kaszubi są bardzo związani z Kościołem. Potem różnie bywało. Było liceum, potem studia, pojawił się bunt… Stan wojenny sprzyjał chodzeniu do kościoła. Kiedy do Polski przyjeżdżał Jan Paweł II, uczestniczyłem w spotkaniach z nim.

To nie było tak, że wyrzekłem się wiary, ale nie zawsze praktykowałem. Może trochę mi się wydawało, że sam dam radę zrobić wszystko w życiu? Ale potem na wyprawach, kiedy miałem do czynienia z ekstremalnymi sytuacjami, czasem nawet z zagrożeniem życia, uświadomiłem sobie, że nie wszystko zależy ode mnie. To mnie zbliżyło do Boga. Zacząłem się do Niego zwracać.

Zainteresowałem się medytacją chrześcijańską, odbyłem rekolekcje metodą św. Ignacego Loyoli u jezuitów. Odkryłem różne oblicza Kościoła. Teraz więcej praktykuję – spowiadam się, przystępuję od komunii. Myślę, że jestem osobą poszukującą.

To nie było tak, że do Santiago poszedłem z powodu kryzysu wiary. To była konsekwencja pewnych wyborów. Odpowiedź na wołanie drogi.
Czytaj także: Jak zawiodłem się na Bogu, a On zawiódł się na mnie. Wiara z rakiem w tle


Kamiński „zdewociał”?

Ma Pan jakąś ulubioną duchowość, grupę w Kościele albo autora, który jest Panu szczególnie bliski?

Chodzę na spotkania grupy medytacyjnej w kościele dominikanów w Gdańsku. Mam też paru przewodników duchowych, np. czytam książki i słucham konferencji jezuity o. Józefa Augustyna, czytam książki Tomasza Mertona. Jak chyba dla każdego Polaka, ważne jest dla mnie to, co mówił i pisał Jan Paweł II. Papież potrafił pokazać wiarę nie jako niedościgniony wzór, tylko coś bardzo ludzkiego, w dodatku powiązanego z kulturą i korzeniami. Zdanie, od którego zaczął swój pontyfikat „Nie lękajcie się”, jest ciągle aktualne. Książka Jana Pawła II „Przekroczyć próg nadziei” pomogła mi dojść na Biegun Północny.

Na ostatnią wyprawę dookoła Tatr „Na Trace Tatra” zabrałem książkę „Nieśmiertelny diament. W poszukiwaniu prawdziwego ja” Richarda Rohra, która bardzo mi pomaga uporządkować wiele spraw.

No i oczywiście ważne jest dla mnie Pismo Święte. Mam przyjaciela, którego poznałem w drodze do Santiago i który wysyła ludziom codziennie SMS-a z cytatem z Biblii. Ten SMS to dla mnie taki moment w ciągu dnia, kiedy mogę się na chwilę zatrzymać i pomyśleć.

Czy nie spotyka się Pan z niechęcią, kiedy otwarcie mówi Pan o Bogu? Nikt nie mówi, że „ten Kamiński to chyba zdewociał”?

Nie. Ale nawet gdyby coś takiego było, chyba nie zwróciłbym na to uwagi.

Mówił Pan w jakimś wywiadzie, że życie może być podróżą i może być pielgrzymką. Z boku jedno i drugie wygląda podobnie, ale jednak te dwa sposoby wędrowania bardzo się różnią.

Droga do Boga jest dla mnie bardzo ważna, ale z drugiej strony nie jesteśmy aniołami, tylko ludźmi. Mamy uczucia, emocje, potrzeby, zobowiązania zawodowe i rodzinne. Pewno trudno byłoby ciągle być na pielgrzymce. Jan Paweł II pisał, że są różne drogi na ten sam szczyt. Dla mnie w tej chwili ważne jest i jedno, i drugie. Żyję na ziemi, ale myślę o Bogu.

...

Rozne drogi do Boga.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 11:34, 05 Gru 2017    Temat postu:

Ćpałem, piłem, byłem na dnie. Bóg wyciągnął mnie z bagna [świadectwo]
Natalia Podosek-Rakoczy | 05/12/2017
Materiały prasowe | YouTube
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



Zaćpałem i upiłem się. W niedzielę uczestniczyłem w nabożeństwie uwielbienia skacowany i śmierdzący. Jak syn marnotrawny z przypowieści – wspomina Krzysztof Demczuk, dziś lider Wspólnoty Metanoia.


K
rzysztof Demczuk, dziś lider Wspólnoty Metanoia, prezes Fundacji Aplica, psychoterapeuta i trener, przed laty sięgnął dna. Był uzależniony od narkotyków i alkoholu, cierpiał z powodu tragicznej śmierci brata. W rozmowie z Natalią Podosek-Rakoczy opowiada, jak Bóg wyciągnął do niego rękę.



Natalia Podosek-Rakoczy: Jako nastoletni chłopak trafiłeś na oddział toksykologii z zagrożeniem życia z powodu przedawkowania narkotyków, dzisiaj prowadzisz Szkołę Liderów, Wspólnotę Metanoia, jesteś inicjatorem Strefy Zero. Pomagasz innym ludziom żyć z pasją. Co się wydarzyło między tymi dwiema rzeczywistościami?

Krzysztof Demczuk: Wiele osób pyta mnie, czy żałuję swojego starego życia, a ja nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Mógłbym odpowiedzieć i tak, i nie. Tak, bo zrobiłem wiele złych rzeczy, a nie, bo być może nie byłoby mnie w tym miejscu i nie widziałbym tych rzeczy, które widzę teraz. Patrzę na ludzi i nie oceniam ich.

Pan Bóg potrafi wyprowadzić coś dobrego z dziadostwa?

Jest taki piękny fragment w Księdze Jeremiasza, gdy garncarz lepi coś z gliny. Gdy coś idzie nie tak, on wrzuca glinę z powrotem do garnka i lepi ponownie. I Pan Bóg pyta: „Czy ja nie mogę zrobić z Wami tak samo jak garncarz?”. To mną wstrząsnęło. Bo w moim życiu poszło coś nie tak, sprawy nie potoczyły się najlepiej… (por. Jr 18, 3–6). (…) W 1993 roku straciłem brata. Popełnił samobójstwo. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Zacząłem nadużywać marihuany i alkoholu (…).
Czytaj także: Pierwszy wyciągał rękę… O życiowej pasji Marka Kotańskiego


Ćpun na rekolekcjach

Czy wtedy miałeś jakieś marzenia związane z przyszłością? Czegoś gorąco pragnąłeś?

Raczej nie. Przede wszystkim zionąłem nienawiścią i szukałem zemsty. Krążyły pogłoski, że mój brat popełnił samobójstwo z powodu wyroku wydanego na niego przez kilku mężczyzn. Zadarł z nimi i chcieli się go pozbyć. Kiedy znaleźliśmy go po samobójstwie, jego koszula leżała na fotelu w drugim pokoju i była porwana. Poskładałem to wszystko w całość i żyłem w przekonaniu, że stało się to przez tych ludzi, więc chciałem ich dopaść i zabić. Kiedy byłem pod wpływem narkotyków, miałem wrażenie, że mogę wszystko. Na zewnątrz udawałem twardziela, jednak kiedy wieczorami byłem sam w domu, to płakałem (…).

I wtedy jedna osoba przy kawie opowiedziała ci o Jezusie.

Chodziłem do szkoły, która nie cieszyła się renomą, my jednak dumnie nazywaliśmy ją Cambridge. Narkotyki były tam normą. Pewnego dnia w mojej szkole pojawiły się plakaty z hasłem: „Halo, tu Jezus, zadzwoń”. Strasznie się z tego nabijałem. Dla mnie Bóg był kimś totalnie odległym i okrutnym, którego wymaganiom nie mogłem sprostać. Jednak, co może wydawać się absurdalne, zdecydowałem się pojechać na te rekolekcje. Miałem taki plan, że trochę się tam powygłupiam, pobawię. Wyśmieję tych ludzi. Wypływało to z nienawiści, która kierowała wszystkimi moimi działaniami. Jednak na tych rekolekcjach zobaczyłem inny świat. Byli tam ludzie pełni szacunku do innych. Głupio się tam czułem. Jedyne, co pamiętam, to zdanie jednego z prowadzących: „Możesz wstać, wyjść, trzasnąć drzwiami i to będą kolejne rekolekcje, które nie zmienią niczego w Twoim życiu!”. To mnie uderzyło. Zacząłem się zastanawiać, co rekolekcje mogą mi dać, skoro ja już praktycznie przegrałem moje życie. Czułem się nikim i nie widziałem dla siebie żadnej szansy (…). W końcu zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. Momentami myślałem, że już wariuję, że narkotyki robią coś z moją głową. Byłem zagubiony, ale zostałem zaproszony na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym. Pojechałem. Wszyscy byli tam tacy święci! A ja czułem się, jakbym tam był na nielegalu. To nie był mój świat. I wtedy jeden z tych gości podszedł do mnie – dzisiaj to jest mój przyjaciel – z propozycją: „Spotkajmy się, pogadajmy”. Nie wiem dlaczego, ale po prostu umówiłem się z nim na spotkanie. To był rok 1996. On ogłosił mi Ewangelię o Bogu, który zapłacił za każdy mój grzech. O Jezusie, który przebacza i uzdrawia ludzi. To był zupełnie inny Bóg niż ten, o którym słyszałem. To był skandal, aby kochać kogoś takiego jak ja! Na podstawie Ewangelii wyjaśnił mi, że „jeżeli ustami swymi wyznam, że Jezus jest Panem, a w sercu swoim uwierzę, że Bóg Go wskrzesił z martwych, będę zbawiony” (por. Rz 10, 9). I zapytał, czy chcę się z nim dzisiaj pomodlić, aby to, o czym mi powiedział, stało się faktem w moim życiu. Mimo że praktycznie nic nie miałem, mogłem stracić jeszcze to, co wydawało mi się całym moim życiem – pozycję w grupie i respekt kolegów (…).
Czytaj także: Czy marihuana to niewinna rozrywka? Popatrzcie na mojego syna!


Cud? Jestem ostrożny, ale…

Jednak otrzymałeś w darze coś o wiele cenniejszego niż „dobra” reputacja wśród kumpli – moc Ducha Świętego?

Dziesięć dni później poszedłem na imprezę. Znowu upadłem – zaćpałem i upiłem się. W niedzielę uczestniczyłem w nabożeństwie uwielbienia skacowany i śmierdzący. Jak syn marnotrawny z przypowieści. Wtedy usłyszałem, a właściwie poczułem pragnienie, by być wolny i otrzymałem impuls, aby wszystkie narkotyki, które miałem, wrzucić do kosza. Jednocześnie z mojego serca wydobyło się błaganie: „Jezu, zmień mnie! Chcę być wolny!”. W poniedziałek obudziłem się bez głodu narkotykowego. Nie miałem żadnych syndromów odstawienia. Byłem zszokowany. Byłem na to zbyt doświadczony, by uwierzyć w jakieś placebo. Zawsze czułem ogromny głód, musiałem zapalić, wziąć benzodiazepiny, byleby nie być trzeźwym – to było ode mnie całkiem niezależne. Wtorek, środa… Ten głód nie wracał! Wiedziałem, że stał się cud, bo po ludzku było to niemożliwe. Zaczęła się moja wielka przygoda z poznawaniem prawdziwego Oblicza Boga. Czytałem Biblię i doświadczałem, że On jest ze mną (…).

Mówisz o momentach, w których po ludzku coś wydawało się niemożliwe. Często mierzymy rzeczy miarą możliwości i gdy coś wykracza poza nasze kompetencje, dajemy sobie z tym spokój.

Ja też twardo stąpam po ziemi, dlatego ostrożnie mówię o cudach. Jednak, jak możemy wierzyć w cuda opisane w Ewangelii, a wątpić w to, że Bóg może uczynić coś podobnego w naszym życiu? Biblia jasno mówi, że On wczoraj, dzisiaj i jutro jest ten sam, że On się nie zmienia. Jestem przekonany, że Pan Bóg cały czas działa, bo sam nas o tym zapewnia: „Mój Ojciec działa i ja działam” (J 5, 17). I my potrzebujemy tego doświadczać. Dzieje Apostolskie to księga cudów! Tam jest opisany żywy Kościół, którego pragnie Pan Bóg, w którym ludzie są uzdrawiani, nawracają się, ich życie się przemienia. Tęsknię za takim Kościołem pierwszych wieków! Bóg nie jest bogiem zwyczaju: moja babcia była katoliczką, moja mama była katoliczką, to i ja jestem… To jest wiara kulturowa. Bóg pragnie, abyśmy byli ludźmi żywej wiary.
Czytaj także: Wstałem z martwych. Czuję się uratowany


*Fragment książki N. Podosek-Rakoczy, Boża Pasja, Wydawnictwo Esprit 2017

...

Takie swiadectwa wstrzasaja do glebi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:33, 10 Gru 2017    Temat postu:

Stanisława Celińska: Jak dbam o siebie? Modlę się
Jola Szymańska | 10/12/2017
Ben White / Unsplash
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



„Zawsze byłam wierząca i modliłam się. Nawet po pijanemu; wchodziłam do kościoła i błagałam o łaskę” – mówi Stanisława Celińska. Dziś promienieje jasnością i pokojem. Pewnie dlatego, że dobrze o siebie dba.


D
zisiejszy cytat pochodzi z Kwestionariusza kultury – programu TVP Kultura, wzorowanym na kwestionariuszu Prousta. Osoby ze świata kultury i sztuki odpowiadają w nim na krótkie pytania. Kim jestem? Co jest najważniejszym osiągnięciem mojego życia? W czym jestem dobry? Co chcę w sobie zmienić?

Jak dbam o siebie? Modlę się – Stanisława Celińska

Na pytanie: „Jak dbam o siebie?”, Stanisława Celińska odpowiada: „Modlę się”. Kiedy po raz pierwszy to usłyszałam, przewinęłam program o kilka sekund. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Przecież to jest genialne!
Czytaj także: Poruszająca modlitwa Krzysztofa Globisza. Aktor walczy z utratą mowy


Od Mediolanu do uzdrowienia

Nie wiem, czy znacie historię Stanisławy Celińskiej. Mnie ona bardzo porusza. Aktorka rozpoczęła swoją karierę od serii sukcesów. Wygrała opolskie debiuty, a jej pierwszy film zdobył Złoty Globus na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Mediolanie. Chyba ciężko o lepszy start.

W pewnym momencie życia złamała ją jednak choroba alkoholowa, z której – jak przyznaje aktorka – uzdrowił ją Bóg. Ale nie zostawiła tego cudu dla siebie, zaczęła o nim opowiadać.

„Nie leczyłam się, nie zaszywałam, nie byłam na odwykach. Zostało mi to ODJĘTE któregoś pięknego dnia po wielu próbach, modlitwach, błaganiach. Dokładnie tak, jak mówię: ODJĘTE – i od tej pory nie wypiłam niczego, co ma w sobie alkohol” – mówi aktorka.

Dbaj o siebie

Jak dbam o siebie? Stanisława Celińska, zamiast o relaksie i kondycji fizycznej, mówi o modlitwie. To według niej najbardziej skuteczny sposób na poprawę jakości życia. Potraficie tak patrzeć na chwile spędzane z Bogiem? Zresztą, co ja mówię! Jeżeli potraficie, to napewno nie są to u Was „chwile”, a godziny!

Życzę sobie i Wam, żebyśmy zawsze byli zadbani. Choćby nie wiem, co się działo. Nie tylko w Adwencie, ale cały czas. Kiedy patrzę na szczęśliwą twarz pani Stanisławy jestem pewna, że warto.

*Użyte w tekście cytaty pochodzą z książki Karoliny Prewęckiej „Stanisława Celińska – Niejedno przeszłam”.

...

Swiadectwo dobra zawsze mnozy dobro.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:20, 10 Gru 2017    Temat postu:

O. Tomasz Nowak OP: w zakonie niesłusznie oskarżono mnie o alkoholizm. Wytrwałem i przebaczyłem
Elżbieta Wiater | 10/12/2017

YouTube
Udostępnij



Komentuj

Drukuj

Więc wspólnota świętowała te imieniny, a ja siedziałem w pizzerii i płakałem do mojej pizzy. Strasznie bolało to, że oskarżenie wykluczyło mnie ze wspólnoty i nie mogę z nią być, a ja tak kocham braci.

Pasja dominikanina – o. Tomasz Nowak w rozmowie z Elżbietą Wiater opowiada o najtrudniejszym doświadczeniu na drodze swego powołania.

W tegorocznym Adwencie skupiamy się na temacie wierności swojemu powołaniu: do małżeństwa, do kapłaństwa lub życia konsekrowanego, do wymagającego zawodu lub do określonej służby. W cyklu „Wytrwaj w powołaniu” pokazujemy autentyczne historie ludzi, którzy mimo kolosalnych przeszkód nie poddali się i zawalczyli lub nadal walczą, by nie zdradzić drogi, na którą posłał ich Bóg.
Czytaj także: On zdradził, a ona się nie poddała. Potem wspólnie zawalczyli o swoje małżeństwo. Świadectwo



Elżbieta Wiater: Ojcze, co było dla Ciebie najtrudniejszym doświadczeniem w życiu zakonnym?

O. Tomasz Nowak OP: Już gdzieś od początku było takie „niepasowanie”: czułem, że mam powołanie i jednocześnie, że nie pasuję do niego. Moja osobowość i to, że w przeszłości byłem związany z subkulturami punkowymi czy hippisowskimi, nie bardzo pasowało do struktury zakonnej.

Przed wstąpieniem trochę obycia kościelnego i liturgicznego zdobyłem w Oazie. Dzięki temu, tak myślę, byłem w stanie jakoś zmieścić w ramach, nawet jeśli wystawałem na boki. Może pomogła też taka dominikańska wielowymiarowość i otwartość. Tak zasadniczo nikt nie wierzył, że się ostoję: ani moi kumple, ani księża, którzy mnie znali.

Ta zewnętrzna presja była pierwszym cieniem na powołaniu. Do tego doszły codzienne doświadczenia w nowicjacie, pokazujące mi moje niedostatki.

Na szczęście siła powołania i wiary w Boga była na tyle duża, że mimo tych „ucisków” trwałem i nawet, powiem szczerze, czułem się szczęśliwy, miałem poczucie bycia na swoim miejscu. Gdyby wtedy mnie ktoś zapytał o problemy, to chyba nawet bym ich nie widział. Radość z tego, że idę drogą, którą Pan Bóg mi dał, wszystkie trudy spychała na bok.

Później doszły kłopoty na studiach. Byłem po budowlance, więc jaki tam był ze mnie humanista, i filozofia czy potem teologia to był dla mnie obcy świat, niezrozumiały w dużej mierze. Przez to nie byłem orłem intelektu, co też stawiało pod znakiem zapytania moje dominikańskie powołanie. Chociaż studia nie były dla mnie tak istotne, bo byłem przekonany, że mam być bratem zakonnym, bez święceń. Tak naprawdę dopiero przy ślubach wieczystych zdecydowałem, że zostanę kapłanem.

Po święceniach zachłysnąłem się pracą duszpasterską. Bardzo chciałem służyć, pomagać ludziom. Najpierw byłem submagistrem* nowicjatu i jednocześnie duszpasterzem Odnowy w Duchu Świętym, muzyków, dzieci, rodzin, wspólnot neokatechumenalnych… Przez sześć tygodni Wielkiego Postu głosiłem osiem cykli rekolekcji. Do tego jeszcze prowadzenie indywidualne ludzi, studia doktoranckie.

Wszystko robiłem, co się dało, ale to było bezmyślne. Zresztą nikt mi nie powiedział, że da się inaczej, mądrzej. Wypaliłem się zawodowo, bo robiłem za dużo, do tego ciągle pomijając siebie samego.

Ostatecznie po pięciu latach od święceń nie było mnie stać na nic więcej poza odprawianiem mszy i spowiadaniem podczas wyznaczonych mi dyżurów w konfesjonale. Potrzebowałem potem dwa i pół roku na wyjście z tego przemęczenia.

Dużo dały mi wtedy kolokwia wzrostu w ramach szkoły formatorów zakonnych. Może nie była to wielka terapia, ale to, że miałem się przed kim wygadać i samego siebie usłyszeć, mi pomogło. Jeszcze bardziej pomocne było jeżdżenie co miesiąc czy półtora do kamedułów na krakowskie Bielany, na kilka dni. I ta „terapia łączona” pozwoliła mi stanąć na nogi.



I wtedy przyszło fałszywe oskarżenie?

Dokładnie. Wydawało mi się, że się ogarnąłem, i wtedy był ten strzał – oskarżenie o alkoholizm. Kiedy doszło ono do ówczesnego prowincjała, to chcąc nie chcąc, musiał mnie zdjąć ze wszystkich sprawowanych funkcji i wysłać na terapię AA. To było dla mnie jak odarcie z szat: pozbawiono mnie wszystkiego, zdegradowano i to przyszło od najbliższych braci.
Czytaj także: Ten Zakon nie zaczął się od nas. Dominikanie są już w drodze od 800 lat



A co było dla Ciebie, ojcze, najtrudniejsze w tym doświadczeniu?

Kocham braci i mam do nich wiele szacunku, więc było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, że ktoś mógł mnie skrzywdzić. I to wtedy, kiedy właśnie starałem się pozbierać.

Najmocniej zabolał mnie moment, kiedy były imieniny przeora, którego ja zaproponowałem na tę funkcję. Cieszyłem się bardzo na to świętowanie, ale ponieważ był na nim alkohol, nie mogłem być, bo w ramach terapii AA podpisuje się deklarację, że nie będzie się na spotkaniach, na których się pije. Więc wspólnota świętowała te imieniny, a ja siedziałem w pizzerii i płakałem do mojej pizzy. Strasznie bolało to, że oskarżenie wykluczyło mnie ze wspólnoty i nie mogę z nią być, a ja tak kocham braci.

Trudne było też to, co informacja o moim alkoholizmie sprawiła. Bracia nie wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Dlatego każdy się odsuwał i to powodowało, że byłem jeszcze bardziej samotny, bo tak naprawdę nie miałem z kim przeżywać tego doświadczenia.

A terapia sama w sobie była trudna, ciągły ping pong: jestem alkoholikiem, nie jestem. Z czasem widziałem coraz wyraźniej, że to mnie nie dotyczy. Pod koniec, jak chodziłem na mityngi, to czułem, że okłamuję tych ludzi, mówiąc: „Nazywam się Tomasz, jestem alkoholikiem”.

Po pół roku nie wytrzymałem i zadzwoniłem w końcu do prowincjała. Powiedziałem: „Okłamuję tych ludzi, okłamuję was wszystkich. Możesz mi wierzyć albo nie, ale dzwonię, żeby ci powiedzieć, jak ja to widzę”. I to na szczęście go przekonało i uznał, że nie ma sensu kontynuować terapii.

Gdy teraz rozmawiam z innymi kapłanami czy zakonnikami, to widzę, że wcześniej czy później każdego spotyka takie doświadczenie. Jak idziesz za Jezusem, to się po prostu wydarza. To jest krzyżowanie i śmierć. Ktoś cię krzywdzi, nawet mając dobre intencje. W końcu z Jezusem też tak było, że wszyscy chcieli dobrze.



Tylko każdy inaczej rozumiał to „dobrze”

Dokładnie. I z nami też tak się dzieje: ktoś zostaje niesłusznie oskarżony przez penitenta, rodziców w szkole, nauczycieli, współbraci. Najczęściej to są właśnie ci, którym poświęciłeś swoje życie.

I to, czy po tej śmierci nastąpi zmartwychwstanie, zależy od reakcji oskarżonego. Spotykam ludzi, u których od takiej sytuacji minęło już wiele lat, a oni wciąż są rozżaleni.

Przyznam, że ja też do pewnego momentu czułem gniew. Było tak do chwili, kiedy modląc się po raz kolejny u kamedułów, przy lekturze usłyszałem wewnętrzny głos: „To była twoja Pasja”. Nie zrozumiałem tego w pierwszym momencie, zaskoczony byłem, bo mi się takie rzeczy raczej nie zdarzają. A głos znów powtórzył: „To była twoja Pasja”.

Wtedy zobaczyłem, jak bardzo to, co mi się wydarzyło, podobne jest do tego, co spotkało Pana Jezusa: oskarżenie, wykluczenie, samotność, wypisany nad głową tytuł winy, bezradność, że nawet jeśli ktoś chciałby ratować, to nie ma jak. I to mi pozwoliło zrozumieć, że tu coś więcej miało miejsce, niż można dostrzec ludzkimi oczami. Dotarło do mnie, że to był ważny etap mojego życia i tylko ode mnie teraz zależy, czy przyjmę płynące z niego błogosławieństwo.

Bo wtedy zaraz się pojawiło drugie słowo: „Czy wierzysz w nowe życie?”. To pytanie domagało się odpowiedzi wprost: „Wierzę”. Z tym, że w tamtym momencie to było ostatnie słowo, które mogłem szczerze wypowiedzieć. Dlatego powiedziałem: „Na Twoje słowo, ufając Tobie, wierzę w nowe życie”. Uwierzyłem w nowe życie, ale nie własną siłą, nie dlatego, że ufałem własnej mądrości. I zaczął się proces uzdrawiania.



Na czym on polegał?

Zaczęło się od konkretnego gestu mającego wyrazić przebaczenie. Byłem wtedy przekonany, że dawno przebaczyłem, ale szybko się okazało, że dość powierzchownie. Gdy miałem wysłać smsa z prośbą, żeby jeden z tych braci, którzy mnie oskarżyli, wyjechał po mnie na dworzec, to pomyślałem, że wolę na kolanach iść z dworca do klasztoru, niż żeby on po mnie wyjeżdżał. Tą jedną wiadomość pisałem dwie i pół godziny.

Ona jednak tak dużo zmieniła we mnie, że kiedy potem ktoś rzucał uwagi na temat terapii, to one się ode mnie odbijały, jakbym miał na sobie zbroję. Przez ten jeden gest przyszło uzdrowienie serca.

Teraz myślę o tym, co się wtedy wydarzyło, jako o najlepszym momencie mojego życia. Emocjonalnie to dalej jest przykre, nikomu tego nie życzę. Jednocześnie widzę, że naprawdę przyszło nowe życie: bardziej owocne, w większej bliskości z Panem Bogiem. Cała moja późniejsza posługa jest jakoś dotknięta tym doświadczeniem: mam większe zrozumienie dla ludzi, lepiej rozumiem tego typu sytuacje duchowe czy życiowe. To doświadczenie nie do przecenienia, chociaż, tak po ludzku, nikomu bym tego nie życzył.
Czytaj także: Dominikanin, który trenuje crossfit. „Ćwiczę się w szczęściu”



*submagister nowicjatu – ojciec pomagający mistrzowi nowicjatu w formowaniu kandydatów do zakonu.

O. Tomasz Nowak – dominikanin, przeor klasztoru w Łodzi, znany kaznodzieja i rekolekcjonista, jest jednym z ojców biorących udział w projekcie „Paśnik” („Poszukiwanie ojcostwa”).

...

To sa jak widzicie nie tylko przyjemnosci. Wrecz przeciwnie. Mozecie byc potraktowani jak najgorsza szmata. Niesprawiedliwie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:05, 12 Gru 2017    Temat postu:

Marika o sile Boga
Jola Szymańska | 12/12/2017

Edwin Andrade / Unsplash
Udostępnij



Komentuj

Drukuj

Siła to nie mięśnie, wytrzymałość ani dobre samopoczucie. Nie oszukujcie się, że wypracujecie ją na fitnesie. Jeżeli szukacie sił, znajdziecie je w Bogu. W dodatku tylko On dodaje do nich… sens.

Bardzo lubię czytać rozmowy Kasi Olubińskiej ze znanymi osobami, które są blisko Boga. O tym, że wierzą, mają nadzieję i starają się kochać. Jedna z nich to wywiad z Mariką, czyli Martą Kosakowską. Wokalistka znana ze słonecznych utworów reggae (na pewno słyszeliście choćby „Moje serce”) i programu „The Voice od Poland”, kilka lat temu przeżyła nawrócenie.

[link widoczny dla zalogowanych]


Nagrała przepiękną płytę – już nie jako Marika, ale Marta Kosakowska. I mimo stereotypów, które zagrażały jej karierze, zaczęła mówić głośno o źródle dobra w jej życiu – o Chrystusie.

Wiem już, że moja siła nie jest ze mnie. Ona płynie z tego, że jestem częścią Boga – Marta Kosakowska

We wspomnianej rozmowie Marta Kosakowska mówi piękną rzecz o sile, która płynie z Boga. Kiedyś śpiewała: „Chcę siły ognia, by stawić opór światu, którym rządzi zbrodnia”. Wychodzi na to, że Bóg wysłuchał jej próśb. Co w Nim takiego jest, że kiedy zakosztuje się Jego siły, każda inna przestaje być satysfakcjonująca?


Nadzieja do przedawkowania

Nawrócenie często łączy się z ogromną siłą – to wielka fala emocji i odkryć, grad prawdy i deszcz uwolnienia w jednym. Ale po kilku latach człowiek staje się jakiś chłodniejszy. I zaczyna tęsknić. Pokój serca, wolność życia w prawdzie, nadzieja i miłość to narkotyki, których nie da się przedawkować, ale życzę sobie i Wam, żebyśmy takiego przedawkowania zapragnęli.

To dopiero musi być SIŁA.

..

Bóg moja Siłą jak w piesni. Zdecydowanie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:49, 14 Gru 2017    Temat postu:

Mój styl życia? Umieranie
Marcin Gomułka | 14/12/2017

@poczatekwiecznosci.pl/Instagram
Udostępnij





Komentuj

Drukuj

Bóg - źródło wszelkiego życia - wielokrotnie pozwolił mi umrzeć, bym w ten sposób ogołacał się z egoizmu, z tego wszystkiego co mnie od Niego oddala.
Śmierć jeszcze za życia

Kiedy usłyszałem te słowa pierwszy raz, pamiętam, że zrobiły nam mnie piorunujące wrażenie. Może to osoba frontmana kapeli, może przełomowy okres w moim życiu, a może po prostu jest w nich siła. Siła, która – paradoksalnie – prowadzi do życia. „Jeśli umrę, zanim umrę, to nie umrę, kiedy umrę” – o co tutaj w ogóle chodzi?

W radiu leciały nowe piosenki Luxtorpedy, a ja przygotowywałem się do ślubu. Czytałem wtedy wiele książek i artykułów na temat bycia dobrym mężem i ojcem. Większość treści, z którymi się spotkałem, niezależnie od tego, czy ich autorem był zdeklarowany katolik, czy ktoś kto po prostu chciał się podzielić swoim doświadczeniem małżeństwa, większość z tych treści miała wspólny mianownik, któremu na imię: „oddanie”.
Czytaj także: Nie jesteśmy powołani do życia bez innych, ponad innymi czy przeciwko innym, ale do życia z innymi i dla innych.


Oddanie, nie poddanie

Współcześnie próbuje się nam wmówić, że kiedy przychodzi w życiu z czegoś zrezygnować, to automatycznie wiąże się to z nieszczęściem albo przynajmniej z „obniżeniem dotychczasowego komfortu życia”. My zresztą, wychowani na: „jeśli nie będziesz się uczył, to będziesz kopał rowy”, „ciężka praca popłaca” czy „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz” możemy w konsekwencji uwierzyć w to, że wszystko, co nie mieści się w ramach naszego „wypracowanego” planu jest cierpieniem. Wtedy tylko krok do pytań w stylu: „dlaczego mi to robisz, Panie Boże?!” i dwa kroki od rozpaczy.

Tymczasem prawdziwym nieszczęściem człowieka jest sytuacja, w której myli on oddanie, innymi słowy powierzenie jakiejś sprawy, trudności czy relacji z ich poddaniem, kapitulacją, odwrotem. Zamiast przewietrzyć pomieszczenie, wyskakujemy przez okno. Zamiast dążyć do pięknego życia, uciekamy się do… przeżycia. Przy okazji obwiniając wszystkich dokoła za swój ciężki, niewygrany na loterii los. Wszyscy są winni, a najbardziej Bóg!
Czytaj także: Bycie ojcem to sposób na nieśmiertelność. Umierasz kilka razy dziennie. I powstajesz!


Być jak największy gwałtownik

Stylówa z wielbłądziej sierści, dziwaczne menu, a wśród znajomych ze świecą szukać tych, którzy nie biorą pod uwagę publicznego wyśmiania. Na pierwszy rzut oka czerpanie wzoru świętości z Jana Chrzciciela nie należy do rzeczy prostych.

Gdyby jednak największy wśród narodzonych z niewiast żył dzisiaj, zamiast szaf pękających w szwach, miałby pewnie tylko kilka niezbędnych ubrań. Do tego zdrowe odżywianie (bo wbrew temu, co się powszechnie uważa, spożywana przez niego szarańcza to nie owad, a roślina) i brak kont na portalach społecznościowych. Zamiast tego całodzienny, swoisty anty-shopping w galeriach, by głosić Tego, który przychodzi.

Myślę, że na 10 dni do Wigilii warto zadać sobie pytanie: czy to mnie, chrześcijanina, żyjącego w Polsce w 2017 roku, w jakikolwiek sposób pociąga? Jeśli nie, to może dlatego, że… nie chcę umierać?
Czytaj także: Tylko żyjący pójdą do nieba


Powołanie do śmierci

„Jeśli umrę, zanim umrę, to nie umrę, kiedy umrę” to nic innego, jak parafraza słów wspominanego dzisiaj przez Kościół św. Jana od Krzyża. Jak mało który święty w ciągu wieków pojął, że życie (również to duchowe) polega na ciągłym umieraniu. Również w modlitwie, kiedy nie jest ona tylko radosnym hymnem uwielbienia, ale codziennym zmaganiem i wiąże się z brakiem przyjemności (do której z kolei bardzo łatwo się przyzwyczajamy).

Tak jak wiem, że każde przekraczanie swoich ograniczeń podobne jest do śmierci, tak zupełnie nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowy na to, by powiedzieć, że umieranie jest moim stylem życia.

Doświadczyłem jednak, że Bóg – źródło wszelkiego życia – wielokrotnie pozwolił mi umrzeć, bym w ten sposób ogołacał się z egoizmu, z tego wszystkiego co mnie od Niego oddala. Rzecz w tym, żebym o tym pamiętał i zasłuchując się w Luxtorpedzie, naśladując Jana Chrzciciela i znając na wyrywki dzieła Jana od Krzyża nie „retuszował” prawdy o swoim powołaniu do… śmierci.

...

Istotnie kto jest przywiazany do zycia straci je. A kto je straci zachowa!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:30, 21 Gru 2017    Temat postu:

Ludwik Borkowski: Szedłem pieszo do Kijowa. 44 dni. Po męskość
Anna Malec | 21/12/2017

EAST NEWS
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
W noc przed wyjściem na pielgrzymkę prawie nie spałem, ze strachu. Dzisiaj widzę, że te lęki były mi potrzebne, bo dzięki ich przełamywaniu jestem silniejszy – mówi Aletei Ludwik Borkowski, aktor, fotograf, zwycięzca poprzedniej edycji „Azja Express”.
Droga w głąb siebie

Anna Malec: W filmie, który opublikowałeś na swoim profilu w mediach społecznościowych, po tym, jak po 44 dniach doszedłeś pieszo z Warszawy do Kijowa, powiedziałeś: „Cześć, jestem Ludwik, jestem fajny i uważam, że jestem mężczyzną”. Potrzebowałeś tyle czasu, tyle wysiłku, żeby to zrozumieć?

Ludwik Borkowski: Potrzebowałem czasu, żeby to poczuć. To, że ja wiem, że jestem mężczyzną, jeszcze niczego nie daje. To, że widzę w odbiciu w lustrze jakiegoś faceta, wcale nie znaczy, że tak się czuję.

Tam się nim poczułem, coś sobie udowodniłem. Przez 44 dni byłem sam ze sobą, miałem czas, żeby się sobie poprzyglądać. Każdy dzień był jak tydzień tutaj – to takie życie w pigułce. Na co dzień załatwiam różne sprawy, dużo się dzieje, a przez to trudniej mi zarejestrować to, co dzieje się we mnie.

A tam – budziłem się i ruszałem. Rano zwykle myślałem: ile ja mam siły! Bajka! Potem następował kryzys i zastanawiałem się, po co mi to było. A dalej przechodziłem to takiego stanu, w którym po prostu wiedziałem, że trzeba robić, trzeba iść. Wartościowe jest to przyglądanie się sobie.
Czytaj także: Wygrał „Azja Express”. Po co Bóg takiemu superzaradnemu facetowi?

Zaskoczył Cię Ludwik, którego poznałeś po drodze? Co o sobie myślałeś, kiedy zobaczyłeś się w zupełnie innych warunkach, innego niż na co dzień?

Nie zaskoczyłem się, ale potwierdziłem siebie. Nie wybrałbym się w tę podróż, gdybym gdzieś pod skórą nie czuł, że mnie na to stać, że dam radę, że potrafię to zrobić. Były trudne momenty, było ciężko, np. kiedy musiałem przejść jednego dnia ponad 50 km.

Po takich dniach siadałem i mówiłem sobie – jeszcze dałbym radę trochę przejść.

Całe życie miałem w głowie różne pomysły, myślałem, że będę reżyserem, aktorem, będę sławny i bogaty… Ale bez działania nie ma jak tego sprawdzić. Przez to, że zadziałałem mogłem to sobie udowodnić. Po prostu.


Byłem pijawką

Pakujesz się na 44 dni, bierzesz plecak i wychodzisz. Co musi się wydarzyć w życiu, żeby ot tak zostawić cały swój świat? To był dla Ciebie jakiś moment podsumowania, koniec jakiegoś etapu?

Mam taki umysł, który bardzo łatwo wchodzi w działania kompulsywne, łatwo się uzależniam. Oprócz przyjmowania środków zmieniających świadomość, miałem też za mocne, wręcz obsesyjne, relacje z kobietami.

Na początku tego roku coś pękło. Rozpadł mi się kolejny związek, bardzo mocno to przeżywałem i dotarło do mnie w końcu, że to nie jest normalne. Nie byłem w stanie wstać z łóżka! Przez ostatnie kilka lat dużo pozmieniałem w sobie i w swoim życiu, dużo zniosłem, a teraz znowu coś powaliło mnie tak totalnie.

Nie chciałem tego. Zacząłem szukać, o co w tym chodzi. Rozmawiając z przyjaciółmi, którzy mają podobne doświadczenia, czytając na ten temat, zacząłem widzieć różne mechanizmy, zobaczyłem, że ja nie do końca czuję się mężczyzną, że potwierdzenia tej swojej męskości szukałem właśnie w tych relacjach z kobietami. Nic nie oferowałem w zamian, tylko chciałem brać to „poczucie”, zamiast dawać siebie. Byłem taką pijawką, ssałem atencję, zamiast komuś ją ofiarować.

I tak się w końcu na to wkurzyłem! Pierwszy raz tak mocno i konkretnie! Powiedziałem sobie, że koniec z tym. Teraz zrobię to, co zawsze chciałem zrobić. I wtedy postanowiłem, że chcę pójść piechotą do Kijowa.
Czytaj także: „Prosta historia” po polsku, czyli pielgrzymka na… traktorach

Kiedy zostajesz sam ze sobą na 44 dni, to musisz też sam sobie dawać wsparcie. Nauczyłeś się tego w tym czasie?

Jestem cały czas w kontakcie z Bogiem, więc powiedzmy sobie szczerze, nie byłem tam sam.

Z jednej strony zobaczyłem, że nie jestem samowystarczalny – cały czas prosiłem ludzi o pomoc, o nocleg, pytałem o drogę – to był największy lęk do przełamania. A z drugiej, po raz kolejny udowodniłem sobie, że potrafię, że mogę bardzo wiele.

Zobaczyłem też, że Panu Bogu zależy na tym, żebym wchodził we własne lęki. On mnie przez to przeprowadza, czuję nawet, że On mnie za to jakoś nagradza. Widzę też, że mam potem do Niego większe zaufanie.

Niecałe 1,5 tygodnia przed końcem pielgrzymki dowiedziałem się, że nie mam pracy, którą miałem zaplanowaną po powrocie do Polski. Pomyślałem wtedy – trudno, trzeba dokończyć tę drogę i tyle. Cały czas Mu ufałem, mówiłem – dobra, ja wiem, że Ty wiesz coś, czego ja nie wiem, a ja mam teraz tylko iść i działać. Przyjechałem do Polski i szybko dostałem zupełnie inną pracę, na planie filmowym. Wszystko jest tak, jak miało być. Warto ufać, nawet jak się wszystko wali.



Pielgrzymka jak życie

Zmienia się relacja z Bogiem podczas takiej wędrówki? Jesteś zdany na Niego pewnie bardziej niż w codzienności, kiedy masz jeszcze mnóstwo swoich zabezpieczeń. Inaczej się wierzy, kiedy zostajesz zupełnie sam?

Myślałem, że na takiej samotnej pielgrzymce będę miał jakieś super przeżycia. Myślałem, że będę już taki uduchowiony, niemalże w połączeniu jakąś świetlistą nitką między moją duszą a Jego mądrością… A to była po prostu podróż i przygoda, w której byłem tak samo świadom Jego obecności jak i tu.
Czytaj także: Jak być szczęśliwym? To prostsze niż myślisz

W wywiadzie dla Aletei sprzed roku mówiłeś, że kiedy zaczynałeś swoją przygodę z modlitwą, czekałeś aż „zdewociejesz” i tego się bałeś. Jak przygotowywałeś się do pielgrzymki nie pomyślałeś, że to jest właśnie to, że właśnie „zdewociałeś”?

Były jakieś lęki o to, faktycznie, ale już się przez te lata nauczyłem, że lęki czy to, co ludzie o mnie myślą, to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, co Bóg o mnie myśli.

Więc nie, nie „zdewocialem”.

Dlaczego Kijów, a nie np. Santiago, Jerozolima czy Częstochowa?

Studiowałem ukrainistykę, znam język. W 2012 roku byłem w Ławrze Peczerskiej, w Kijowie, i tam zaczęły dziać się dziwne dla mnie rzeczy, zbiegi okoliczności. Tam zrozumiałem, że Ktoś się do mnie dobija.

Chciałem tam wrócić. Podziękować, pobyć, odwiedzić to miejsce.

Życie jest jakimś wewnętrznym procesem. Od kiedy zacząłem poznawać siebie i jakoś się zmieniać, to stało się ono przygodą w głąb siebie. W 2012 r. tylko poprosiłem: pomóż mi przestać chlać, bo już nie mogę.

I moje życie potoczyło się tak, że przestałem pić, trafiłem na właściwych ludzi, moje życie zmieniło się tak bardzo, że nawet nie umiem tego określić. Mamy 2017 rok, 5 lat później – wytrzeźwiałem, wyzdrowiałem, zdecydowałem się rzucić pracę, która nie dawała mi niczego poza pieniędzmi i zacząłem spełniać swoje marzenia.

Jakby policzyć te skryte i te wypowiedziane marzenia, które mi się spełniły, to myślę, że rocznie tak ze 20, 30 by ich było.


Bóg spełnia marzenia

Można by pomyśleć, że nawrócenie po latach, jakby nie patrzeć, konkretnego bagna, powinno się odbywać w klimacie kolan, leżenia krzyżem i biczowania. A Ty mówisz o spełnianiu marzeń. Co Pan Bóg ma z nimi wspólnego?

Pan Bóg daje marzenia. Całe moje życie i to, co się w nim dzieje, dzięki temu, że zaufałem Bogu i działam w kierunku spełniania swoich marzeń, ufając, że On mi pomoże, to już jest dowód na to, że On mi je ofiarował.

A przy okazji, nawet bez mojego świadomego działania w kierunku jakichś marzeń, dostaję od Niego „bonusy”. To jeszcze bardziej mi pokazuje, że On faktycznie chce, żebym był szczęśliwy.

20, 30 marzeń rocznie, to mniej więcej 2, 3 w miesiącu, czyli średnio co 1,5 tygodnia jedno. Jakie masz najbliższe?

To tak nie współgra z czasem (śmiech). Bywa, że jest ich 15 naraz! Moje najbliższe marzenia to nakręcenie krótkiego metrażu i kształcenie się nadal w tym kierunku. Mam co robić.

Wróćmy do momentu, w którym wracasz z Kijowa. Wchodzisz do swojego mieszkania, wracasz do swojego życia. I co czujesz?

Muszę odpocząć. To była moja pierwsza myśl. Ale też od razu zdałem sobie sprawę, że trzeba znaleźć pracę, zarabiać. Więc dwa dni poleżałem w domu, spotykałem się z ludźmi, a potem wpadłem znów w ten pęd, poszedłem do pracy.
Czytaj także: Jan Budziaszek: Każdy ma jakiś talent i jest tak samo ważny. To jest proste jak parasol


Krok mimo lęku

Jesteś dzisiaj trochę inny, niż przed pielgrzymką?

Zobaczyłem, że jestem w większej zgodzie sam ze sobą. Wcześniej budziłem się, wstawałem i myślałem, że muszę zacząć coś robić, znów… Działanie było dla mnie uciążliwe.

A teraz budzę się, wstaję i działam. 44 dni pielgrzymki zostawiły we mnie trwały ślad. Tak, jak wiedziałem, że nikt za mnie nie przejdzie tych kilometrów, że to trzeba po prostu zrobić, tak teraz podchodzę do swoich obowiązków.

Łatwiej mi się działa. Nie budzę się z lękiem, że sobie nie poradzę.

Znajduję też chwile dla siebie, potrafię powiedzieć stop. Ale kiedy trzeba, to po prostu działam. Kiedyś usłyszałem takie zdanie: jeśli będziesz traktować siebie jak cenny przedmiot, będziesz silniejszy. Teraz sobie na to pozwalam.

Szedłeś pod hasłem „krok mimo lęku” – tak nazwałeś swoją pielgrzymkę. Zostawiłeś te lęki gdzieś po drodze, za sobą? Jest ich dzisiaj mniej?

W noc przed wyjściem na pielgrzymkę prawie nie spałem, ze strachu. Zaczynałem coś, czego do tej pory nie robiłem. Ale dzisiaj widzę, że te lęki były mi potrzebne, bo dzięki ich przełamywaniu jestem silniejszy. Zobaczyłem, że potrafię przeprowadzić coś od początku do końca. To dla mnie sukces.

...

To jest swiadectwo wlasciwie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 10:35, 24 Gru 2017    Temat postu:

Jak kompan do piwa niechcący nawrócił kolegę
Dawid Gospodarek | 24/12/2017

Shutterstock
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
„Mimo że świnia jestem, to żona mnie nie rzuciła. To wiara to robi...”.

W autobusie. Panowie na końcu piją piwo, są już wystarczająco rozluźnieni, rozmawiają dość donośnie, rozmowa schodzi na światopogląd:

A: Ja tam ateistą jestem, bo nie mogę tych księży znieść, kazania takie, że nie wiadomo o co chodzi, tylko pieniądze i pieniądze, i ten głos taki dziwny jak mówią.
B: No i kobiety mają na boku, i facetów! I te dzieci biedne też czasem, wiadomo…
A: To ludzka rzecz, tylko żeby u innych byli wyrozumiali. Kiedyś jak za dzieciaka się spowiadałem, to to straszne było.
B: Ja tam mimo wszystko wierzę, bo widzę, że żona wierzy i mimo że świnia jestem to mnie nie rzuciła. To wiara to robi…
A: A ja sam nie wiem. Czasem się łapię na tym. jakbym czuł. że coś tam jest, jakiś Bóg. Ale potem mi z tym głupio, że to takie dziecinne, potem że Kościół to hipokryzja i mi mija.
B: A dla samego Bożego Narodzenia ty nie chcesz wierzyć?
A: Jestem Polakiem to obchodzę, rodzina, wiadomo.
B: I co, to dobre jest, szczęście, kolędy, opłatek, pasterka…
A: No tak.
B: No, to ty wierzysz, tylko ci głupio się przyznać i myślisz że taki mądry jesteś jak mówisz, że niewierzący jesteś. A zobacz, Jan Paweł II taki mądry a wierzył.
A: No to był wielki papież. Nasz papież…
B: Każdy jest nasz!
A: No Benedykt niby Niemiec a też mądry, taki autorytet, taki dziadek po prostu. Ale Franciszka to jakoś nie mogę.
B: Ale tu o Pana Boga chodzi, a nie papieża. Ja to nawet się dziś spowiadałem.
A: No Pan Bóg to co innego. Dobra. Też się wyspowiadam. Ale kiedy?
B: No na pasterce, albo po świętach nawet, jak będą spowiadać.
– DŁUŻSZA CISZA –
A: Ucieszyłem się, że tu kompana mam do piwa, a patrz że nawróciłeś mnie i spowiadać się będę. Żona moja toby cię ozłociła!

...

Tym razem humorystycznie. Ale sprawa powazna. Z tego co czytam raczej zaniedbany niz ateista. To co innego jednak. Osoba ktora popadla w dziadostwo i przestala chodzic do kosciola a ateista od kilku pokolen to zupelnie co innego...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 15:23, 24 Gru 2017    Temat postu:

Sławomir Szmal: Po prostu rozmawiam z Panem Bogiem
Jarosław Kumor | 24/12/2017
REPORTER
Komentuj

Udostępnij




Komentuj

„W kontekście boiskowym modlę się najczęściej o to by nikomu nic się nie stało, by rywalizacja była bezpieczna i w pełni sportowa” – mówi wieloletni bramkarz reprezentacji Polski w piłce ręcznej.

Jarosław Kumor: Jakie były początki Twojej drogi z Panem Bogiem?
Sławomir Szmal: Nie będzie to jakaś spektakularna historia nawrócenia i zmiany życia. Jak większość mojego pokolenia wiarę wyniosłem z domu. Coniedzielne wyjścia z rodzicami do Kościoła, roraty, różaniec…

Również we wszystkie święta uczestniczyliśmy we mszy świętej całą rodziną. Ważna była też dla mnie katecheza. Wtedy jeszcze chodziło się do salek przy parafiach, a gdzieś między 4 a 6 klasą podstawówki religia weszła do szkół i odtąd łatwiej było uczestniczyć w zajęciach, a bardzo mi na tym zależało. I było to zupełnie naturalne, można powiedzieć: efekt wychowania rodziców.
Czytaj także: Kapelan celebrytów: nie raz spowiadałem ich w windzie, na stadionie, na stoku narciarskim



A później? Były po drodze jakieś kryzysy?

Nie wydaje mi się. Po prostu wraz ze wzrostem pewnej dojrzałości życiowej, dojrzewała też moja wiara. I jeśli pytasz o jakieś momenty kryzysowe, to powiem: wręcz przeciwnie – dostrzegam raczej te momenty, które mocno pchnęły moją świadomość wiary do przodu. A były to spotkania z ludźmi o pięknym świadectwie wiary: jednym z bramkarzy reprezentacji Polski Piotrkiem Wyszomirskim i z krajowym duszpasterzem sportowców ks. Edwardem Pleniem.



Czytałem w jednym z Twoich świadectw, że ks. Edward jest szczególną postacią w Twoim życiu. Dlaczego?

Na pewno mają na to wpływ jego kazania. Zawsze fascynowały mnie w nich wątki dotyczące walki ludzi na przestrzeni lat o to, by mogli swobodnie wyznawać swoją wiarę. Ale przede wszystkim inspiruje mnie jego sposób bycia i to, że potrafi przekuć wiarę w czyn. Choćby w ten sposób, że zbiera mnóstwo gadżetów od sportowców i potem licytuje je na cele charytatywne albo rozdaje dzieciakom.



Życie sportowca jest specyficzne. Jak dziś praktykujesz wiarę na co dzień?

Po prostu rozmawiam z Panem Bogiem. W kontekście boiskowym modlę się najczęściej o to, by nikomu nic się nie stało, by rywalizacja była bezpieczna i w pełni sportowa.

Fakt – kariera na najwyższym poziomie reprezentacji czy klubu nie pomaga, a wręcz utrudnia praktykowanie. Wyjazdy, mecze, turnieje – to sprawia, że pójście w niedzielę na mszę świętą bywa niemożliwe. Staram się wtedy po prostu zastępować te momenty dodatkową modlitwą, choć wiem, że trudno by miało to taką samą wagę jak modlitwa we wspólnocie Kościoła.

Z Eucharystią poza niedzielą też na ogół jest ciężko, bo w tych godzinach mamy treningi i mecze. Czasami w tygodniu zdarza nam się z żoną i synem pójść do Kościoła i tak po prostu się pomodlić.



Spotykałeś się w trakcie kariery z jakimś wyśmianiem czy np. kontrą ze strony zawodników innych wyznań? W końcu jeździsz po niemal całym świecie.

Pamiętam Mistrzostwa Świata w Katarze w 2015 roku. Jadąc tam miałem pewne obawy np. przed publicznym zrobieniem znaku krzyża przed meczem. W końcu to kraj muzułmański. Ale nie spotkało się to żadną krytyką.

W ciągu całej kariery zdarzały się natomiast jakieś drobne uszczypliwości. Ktoś czasami strzelił jakimś krzywym tekstem, ale nigdy się tym nie przejmowałem. Takie zachowania są problemem nie dla mnie, ale raczej dla tej drugiej strony.



Pamiętam spot promujący naszą reprezentację przed zeszłorocznymi Mistrzostwami Europy w Krakowie. Widać tam różańce w Waszych dłoniach i znak krzyża. Czy odnoszę słuszne wrażenie, że polscy kadrowicze z Twoich czasów w reprezentacji to ekipa, trzymająca się blisko Pana Boga?

Myślę, że duża część tak. Jest to zauważalne, gdy organizujemy msze święte np. na rozpoczęcie sezonu. Ale wrócę też do Mistrzostw Świata w Katarze. Pamiętam jak ks. Edward Pleń przychodził do nas właściwie w tajemnicy i w pokoju hotelowym odprawiał nam Eucharystię. Z każdą kolejną mszą chłopaków było coraz więcej.






To ciekawie sobie radziliście w tym Katarze…

Nie było wyjścia. Najbliższy kościół, w którym można było odprawić mszę, był oddalony od hotelu o kilkadziesiąt minut samochodem. Jedynym problemem z tymi hotelowymi Eucharystiami było tak naprawdę wino mszalne. Piotrek Wyszomirski wychodził po ks. Plenia z plecakiem, chował do niego buteleczkę z winem i obaj wchodzili przejściem dla zawodników, a tam nie byliśmy sprawdzani.



Zakończmy świętymi. Który z nich najmocniej Cię inspiruje na co dzień?

Zdecydowanie św. Jan Paweł II. Na pewno można mnie zaliczyć do „pokolenia JP2”. Mama często mi przypominała, że w tym samym roku, w którym się urodziłem, Karol Wojtyła został papieżem. Trzykrotnie jako dziecko uczestniczyłem w jego pielgrzymkach do Polski. Motywowała mnie zawsze jego odwaga i walka z fizyczną słabością. Było to inspiracją nie tylko jeśli chodzi o sport, ale o całe życie. Jego przykład zawsze napędzał mnie do działania.
Czytaj także: Boruc. Facet, który powstaje



Sławomir Szmal – wieloletni bramkarz reprezentacji Polski w piłce ręcznej oraz PGE Vive Kielce. Wicemistrz świata z 2007 roku oraz dwukrotny brązowy medalista Mistrzostw Świata z lat 2009 i 2015. Dwukrotny uczestnik Igrzysk Olipmijskich (2008 i 2016). W 2009 roku uznany przez Międzynarodową Federację Piłki Ręcznej (IHF) najlepszym piłkarzem ręcznym na świecie. Z PGE Vive Kielce (ówcześnie Vive Tauron Kielce) zdobył w 2016 roku złoty medal Ligi Mistrzów. Rozegrał w polskiej kadrze 295 meczów.

...

Oczywiscie nie trzeba zaraz nawracac sie przy wychodzeniu z rynsztoka. Najlepiej tam w ogole nie trafic.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:37, 26 Gru 2017    Temat postu:

Małgorzata Kożuchowska: Wiara daje mi azymut, jest drogowskazem i tarczą [wywiad]
Małgorzata Bilska | 26/12/2017

EAST NEWS
Udostępnij





Komentuj

Drukuj

W świecie, w którym na co dzień pracuję, jest sporo manipulacji, blichtru. Wiara zaś daje wyraźny azymut. Dzięki niej nie skupiam się na tym, co złe – wyznaje aktorka Małgorzata Kożuchowska.

Szeroką popularność przyniosły jej role w takich produkcjach telewizyjnych i filmowych, jak „M jak miłość”, „Kiler” czy „Rodzinka.pl”. Nam Małgorzata Kożuchowska opowiada o swoich mistrzach z teatralnej sceny – Wiesławie Komasie i Jerzym Jarockim, roli wiary w swoim życiu, wyróżnieniu im. św. Brata Alberta oraz o swoich marzeniach.


Wiara na co dzień, św. Albert i marzenia

W rozmowie z o. Bartłomiejem Królem SDS powiedziała Pani „w młodości poznałam wielu księży, którzy byli dla mnie autorytetem, stanowili punkt odniesienia w moim życiu”. Można ich nazwać mistrzami duchowymi?

Od wczesnej młodości moim duchowym autorytetem był Jan Paweł II. Szanowałam i bardzo imponowała mi wierność drodze, którą obrał, konsekwencja, spójność we wszystkim, czym się zajmował. Podobała mi się jego skromność, pracowitość, oddanie innym, ale i taka immanentna dla niego bezpośredniość, przez co miałam zawsze wrażenie, jakby był mi kimś bardzo bliskim. Nie bez znaczenia była też przeszłość artystyczna Jana Pawła II, epizod sceniczny, to, że pisał dramaty, poezję. To też trafiało do moich rodziców, w sytuacji gdy miewali wątpliwości co do obranej przeze mnie drogi. Do dziś jego wybory potrafią być dla mnie drogowskazem.

Przyznam, że w życiu miałam szczęście spotykania ludzi, którzy swoimi wyborami, poprzez swoje charaktery i sposób patrzenia na świat dobrze na mnie wpływali. W młodości, w ruchu oazowym, na pielgrzymkach spotykałam księży, którzy byli niezłomni, godni podziwu duchowo, ale jednocześnie potrafili w niesamowity sposób docierać ze swoim sercem, duchowością, głową do młodych. Nie byli oderwani od życia, rozumieli i szanowali młodość, byli jej ciekawi. Teraz z mężem mamy przyjaciela księdza, z którym rozmawiamy o tym, co dla nas ważne, chodzimy po górach i gdzieś po drodze przesiąkamy jego mądrością, duchowością. To jedne z najważniejszych spotkań w naszym życiu.

Bardzo dużo Pani pracuje. Jak żyć „w świecie” wiarą na co dzień?

Z ufnością i wewnętrznym spokojem. W świecie, w którym na co dzień pracuję, jest sporo manipulacji, blichtru, zazdrości, udawania, nieszczerości. Funkcjonujemy w trybach, zależnościach, niełatwych powiązaniach. Wiara zaś daje wyraźny azymut, może być drogowskazem i naszą tarczą. Dzięki niej nigdy nie tracę wiary w ludzi, nie skupiam się na tym, co złe. Dla mnie to ważne, ułatwia mi normalne funkcjonowanie, nawet w trudnych momentach.

W 2011 roku otrzymała Pani Medal św. Brata Alberta za pomoc dzieciom w Fundacji Mam Marzenie. 2017 rok był Rokiem Brata Alberta, artysty i świadka miłosierdzia. Kim święty stał się dla Pani?

Inspirująca postać. Mądry, odważny człowiek, świadek miłosierdzia. Fakt, że był w stanie zrezygnować ze wszystkiego i poświęcić całe życie innym ludziom – bezdomnym, głodnym, pogubionym, jest aktem ogromnej odwagi i miłości. To heroizm w czystej postaci – dziś tak trudno osiągalny. Podziwiam św. Brata Alberta i jestem dumna z przyznanego mi wyróżnienia jego imienia.
Czytaj także: Anna Dymna: Pomaganie to jest zwykła rzecz [wywiad]


Aktor musi ryzykować, poszukiwać

Aktorstwa trzeba się uczyć przez całe życie, angażuje całą osobowość. Które role miały największy wpływ na Pani rozwój i to, kim Pani jest dzisiaj?

To zawód, w którym nie można przestawać poszukiwać, wypływać na nieznane wody. Poszukiwania sprzyjają rozwojowi i stanowią o atrakcyjności tego zawodu. Trzeba ryzykować, każdy nowy projekt, nowa rola to podróż, nowy ląd, niewiadoma, puste naczynie. Od nas, twórców, zależy czym je wypełnimy. Korzystamy nieustannie z minionych doświadczeń, tak własnych, jak i cudzych, z własnej wrażliwości, inteligencji. Wiele było w moim życiu ról, które uwielbiałam i zżyłam się z nimi na lata.

Na przykład?

Biankę w „Poskromieniu Złośnicy” graliśmy chyba siedem lat – dojrzewałam z nią, pod koniec ona i ja byłyśmy już zupełnie innymi kobietami. Jedną z odważniejszych ról, jakie zagrałam w Teatrze Dramatycznym była Candy z „Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich” w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Do dziś mam ciarki, kiedy wspominam te zagrane spektakle. Chętnie wróciłabym do tej współpracy. Kiedyś wszystkim były dla mnie gombrowiczowskie: Rita, Albertynka i Alicja z „Błądzenia” Jerzego Jarockiego, później przez lata kochałam Tatianę z „Miłości na Krymie”, teraz zaskakująco bliska mi jest „Żona” z „Ich Czworo”. Wspominając moje spotkanie na scenie TEATRU TV z Marcinem Wroną (reżyser, który odebrał sobie życie podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni w 2015 roku – przyp. red.), nasze rozmowy, wspólne poszukiwania wydają mi się czymś przełomowym w pracy i żałuję, że nie mam szans do nich wrócić. W aktorstwie kluczowe jest, by w myśleniu o nim się nie starzeć, by w każdy nowy spektakl czy film wchodzić z ciekawością, otwartością, błyskiem w oku. Oczywiście, niebagatelne znaczenie ma doświadczenie i znajomość siebie jako aktora, niemniej jednak ta wiedza powinna nas wyłącznie otwierać. Jak ognia powinniśmy unikać szukania gotowych rozwiązań i rutyny.
Czytaj także: Święty brat Albert. Radykalista, który wybrał życie z ubogimi [Wszyscy Świetni]


Mistrzowie Małgorzaty Kożuchowskiej

Kto był Pani mistrzem na scenie?

Choć regularnie przeżywam sceniczne, aktorskie czy reżyserskie fascynacje, niezmiennie cenię dwóch mistrzów: Wiesława Komasę i Jerzego Jarockiego. Obaj mieli wpływ na moje postrzeganie siebie jako aktorki i tego, o co powinno się walczyć, do czego powinno się dążyć uprawiając ten zawód. Wiesław Komasa, teraz mój przyjaciel, a kiedyś opiekun roku w Akademii Teatralnej, pokazał mi, kim może być aktor. Na studiach byliśmy pod jego ogromnym wrażeniem i wpływem. Jest wspaniałym aktorem, ale przede wszystkim fascynującym człowiekiem. Razem z Mają Komorowską byli mądrymi pedagogami, nie uczyli nas wyłącznie warsztatu, lecz zarażali osobowością, energią, sposobem patrzenia na świat, nieograniczoną wyobraźnią. Jednocześnie byli otwarci na nas studentów, patrzyli z ciekawością może jak na swoich przyszłych partnerów w zawodzie. Przesiąkaliśmy ich ogromną wrażliwością, empatią, szacunkiem dla sztuki i artystów.

Co Pani najbardziej zapadło w pamięć?

Pamiętam też, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Wiesławą Komasę na scenie – a dokładniej jego metamorfozę w przedstawieniu Janusza Wiśniewskiego. I nie chodziło o charakteryzację czy kostium, ale inny sposób poruszania się, pewien rodzaj energii, która związana była z kreowaną przez niego postacią. Wiesław na scenie był zupełnie innym człowiekiem, niż ten znany z zajęć, spotkań. Wtedy chyba po raz pierwszy w pełni dotarła do mnie istota tego zawodu. Zobaczyłam, że scena jest magicznym miejscem, że aktor jest w stanie całkowicie się na niej przeobrazić, sprawić, że widz potrafi zapomnieć o wszystkim, co dzieje się poza sceną, potrafi uwierzyć postaci i ją pokochać. Wywołać emocje, pobudzić do myślenia.

Ktoś jeszcze?

Kolejnym mistrzem, moją wielką zawodową miłością był Jerzy Jarocki, za którym podążając, zmieniałam scenę z Teatru Dramatycznego na Teatr Narodowy i zaczęłam nowy etap w moim życiu zawodowym. To geniusz, ikona teatru. Reżyser, który w niezwykle precyzyjny, surowy sposób podchodził do pracy, ciągle swoje dzieło udoskonalał. Nie spoczywał na jednym wypracowanym rozwiązaniu, nieustannie szukał. W swoich przedstawieniach zawsze wychodził od myśli, nie było w nim popisów, skupiania się na pomyśle, efekcie. Wszystko było po coś. Nadrzędna była treść, temat, sprawa. Nauczył mnie w pracy nad rolą między innymi całkowitego skupienia się na myśli, na temacie, zadawaniu sobie wciąż pytań, dopiero później szukania formy „jak” tę myśl zamienić na język sceny. Tęsknię za nim i za taką pracą.

O czym Pani marzy?

Przede wszystkim marzę – to podstawa Smile. Staram się realizować marzenia i choć nie zawsze mi się to udaje, to zawsze zostaje we mnie po nich ślad, jakaś droga, którą przeszłam w kierunku ich spełnienia. To mnie buduje.

...

Kimkolwiek sie jest trzeba zwrocic sie ku Bogu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 17:06, 01 Sty 2018    Temat postu:

Skulona, otulona kocem, przytulająca Dzieciątko… [komentarz do Ewangelii]
Ks. Łukasz Kachnowicz | 01/01/2018

Sailko/Wikipedia | CC BY-SA 3.0
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Jest taki wizerunek Bożej Rodzicielki, który odkryłem kilka lat temu i który powraca do mnie 1 stycznia, w Światowy Dzień Pokoju.

To Madonna Stalingradzka. Namalowana przez Kurta Reubera, oficera Wehrmachtu, który był lekarzem wojskowym i ewangelickim pastorem. Od listopada 1942 roku był – wraz ze swoim batalionem – w Stalingradzie. To właśnie wtedy toczyła się tam jedna z największych i najcięższych walk II wojny światowej nazywana przez jej uczestników „stalingradzkim piekłem”.

W grudniu, kiedy piekło Stalingradu zbierało straszne żniwa po obu stronach walczących stron, on namalował węglem na odwrocie mapy Rosji postać skulonej Matki Bożej otulonej kocem i przytulającej do siebie Dzieciątko Jezus. Dokoła wizerunku napisał po niemiecku: „Światło. Życie. Miłość. Boże Narodzenie w kotle. Twierdza Stalingrad”. Swój obraz zawiesił na ścianie jednego z bunkrów w wigilię Bożego Narodzenia 1942 roku. Obecnie wisi on w jednym z berlińskich kościołów.
Czytaj także: Tysiąc twarzy, jedna Matka. Galeria przedstawień Maryi

Ewangelia przenosi nas dzisiaj raz jeszcze do groty betlejemskiej, która nie była na pewno stalingradzkim kotłem, ale nie była też jedną z naszych sielskich szopek. To było ciemne, zimne, śmierdzące, miejsce oddalone od domostw Betlejem. A jednak było tam Światło, Życie i Miłość. Była Matka przytulająca swoje Dziecko, był Józef, który przykrywał ich swoim płaszczem.

Tej nocy niebo ogłosiło ziemi pokój. Pokój, który nie jest wynikiem międzynarodowych traktatów. Pokój, który rodzi się tam, gdzie jeden człowiek okazuje czułość drugiemu człowiekowi. Potrzebujemy wzajemnej czułości, życzliwości, uśmiechu, choćby najdrobniejszych gestów człowieczeństwa. Potrzebujemy pochylić się nad sobą nawzajem z miłością, przytulić drugiego, choćby dobrym słowem. Jak Madonna Stalingradzka. Wówczas niezależnie od tego, czy będzie to grota betlejemska, kocioł Stalingradu, mieszkanie samotnej staruszki, hospicjum, dom rodzinny, praca, autobus, szkoła, osiedlowy sklep, w sercu drogiego człowieka może zrodzić się Światło, Życie i Miłość. To może być moment, w którym drugi ujrzy nad sobą rozpromienione oblicze Pana i doświadczy Jego pokoju. Apel ks. Jana Kaczkowskiego jest wyzwaniem dla każdego z nas na rozpoczynający się 2018 rok: „Dlatego błagam was, rozmawiajcie ze sobą, okazujcie sobie czułość, przytulajcie się”.
Czytaj także: Pieluchy Jezusa raczej nie pachniały fiołkami. Co wiemy o Świętej Rodzinie?

I czytanie: Lb 6, 22-27

II czytanie: Ga 4, 4-7

Ewangelia: Łk 2, 16-21

...

To dopiero swiadectwo w tym Stalingradzie! Dno piekla historii. Protestant wezwal na pomoc Matkę!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:03, 12 Sty 2018    Temat postu:

Jak św. Maksymilian został patronem mojej rodziny
Maciej Gnyszka | 12/01/2018

@maciejgnyszka/Instagram
Udostępnij 1 Komentuj 0
8 stycznia 2018 roku – w 124. rocznicę urodzin św. Maksymiliana Marii Kolbego – na świat przyszła Maria Faustyna Gnyszka. Przypadek? Nie sądzę. I mówię to z pełną powagą, bo tak się składa, że św. Maksymilian jest dla mnie nie tylko wzorem przedsiębiorczości – jest Patronem mojej rodziny. Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce. Po latach św. Maksymilian dokonał czegoś, co na zawsze zmieniło nasze relacje.

Podwójne urodziny
Jakiś czas przed porodem jeden ze znajomych przedsiębiorców zwrócił mi uwagę, że zbliża się data urodzin św. Maksymiliana. Ale generalnie wszystko przebiegało tak spokojnie, że nawet nie braliśmy z Oleńką takiej możliwości pod uwagę, że nasza córka mogłaby się urodzić tak szybko.

8 stycznia pojechaliśmy do szpitala. Pierwsze badanie wskazywało, że od tygodnia sprawy nie uległy zmianie – ciąża przebiega planowo. Ale w trakcie kolejnego badania okazało się, że sprawy nabrały przyspieszenia. Niemożliwe nie tylko stało się możliwe, było wręcz bardzo prawdopodobnie.

Udaliśmy się więc na salę, by przygotować się do boju. Pierwsza wizyta położnej na sali. Sprawa przyspieszyła jeszcze bardziej. Można powiedzieć, że sam poród był ekspresowy (tak, tak, wiem, że my – faceci – nie znamy się). Oleńka pokazała klasę. Na świat przyszła nasza mała Maria Faustyna… W rocznicę urodzin św. Maksymiliana. Nawet teraz, gdy o tym piszę, mam ciary na plecach. Dla mnie to niezawodny znak, że chodzi o coś więcej.

Podjęliśmy z Oleńką decyzję, że córka dostanie trzecie imię – Maksymiliana. I tym oto sposobem Maria Faustyna Maksymiliana Gnyszka stała się kolejną podopieczną Patrona naszej familii. Wielka litera pojawia się nieprzypadkowo – św. Maksymilian to Patron przez wielkie „P”. A nawet dużo więcej.

Czytaj także: Dlaczego o. Kolbe chciał polecieć w kosmos?


Członek honoris causa familii Gnyszków
Ze św. Maksymilianem znamy się od podstawówki. W domu parafialnym, w którym mieściła się moja szkoła podstawowa, był obraz przedstawiający św. Maksymiliana w połowie w habicie zakonnym, a w połowie w pasiaku. Poprosiłem któregoś dnia ks. Darka, żeby wyjaśnił, kim jest ów człowiek. Dowiedziałem się, że to św. Maksymilian – zakonnik, który niedaleko stąd założył wielki klasztor (uczęszczałem do szkoły w Pruszkowie), a swoje życie ofiarował w Oświęcimiu za Franciszka Gajowniczka.

Czytelnicy „Katolickich miliarderów” już wiedzą, że około 20 lat później św. Maksymilian dokonał czegoś, co na zawsze zmieniło nasze relacje. Jest rok 2011. Oleńka jest w ciąży. Nie wiemy jeszcze, kto mieszka pod Jej sercem. Czy to męska, czy żeńska fasolka. Ważne jednak, że życie tej fasolki na bardzo wczesnym stadium jest zagrożone. Jak dowiedziałem się wcześniej, mamy Rok Kolbiański. Postanawiamy z Oleńką oddać nasze małe Gnyszątko pod jego opiekę.

Umowa przewiduje, że jeśli Gnyszątko okaże się być Gnyszkiem, otrzyma imię po św. Maksymilianie. I co? Św. Maksymilian oczywiście poszedł na maksa. Nasz syn cało i zdrowo przychodzi na świat. Zgodnie z obietnicą Maksio otrzymuje imię po św. Maksymilianie. A św. Maksymilian zostaje nie tylko Patronem naszego syna – zostaje członkiem honoris causa naszej rodziny.

Czytaj także: Spójrz na św. Maksymiliana i zafunduj sobie „post na maksa”


Wzór do naśladowania
Skoro św. Maksymilian został Patronem naszej rodziny, nie miałem innego wyjścia niż naprawdę dobrze poznać jego życie i dzieło. Czytałem wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. A im więcej czytałem, tym większy był mój podziw dla o. Kolbe. Gdyby był Indianinem, nosiłby to samo imię – Maksymilian – bo wszystko w swoim życiu robił na maksa.

Uwielbiam św. Maksymiliana za aspiracje, za przedsiębiorczość, za wielką wiarę i nie mniejszą pracę – bo prawdziwy katolik pamięta, że trzeba robić jedno i drugie. Nie ma przypadku w tym, że w ramach inicjatywy StartupNaMaxa zabiegamy o to, żeby to właśnie św. Maksymilian został patronem przedsiębiorców i start-upów. Zdaje się, że nie ma lepszego dla nas wzoru do naśladowania.

Nie wiem, jak dobrze jest Ci znany żywot św. Maksymiliana. Zapewniam, że warto. I nie chodzi o same fakty z życia o. Kolbe. Chodzi przede wszystkim o to, że żywot św. Maksymiliana to ogromne źródło inspiracji. Kto wie, może św. Maksymilian Maria Kolbe stanie się szczególnie bliski także Tobie?

Od czego zacząć poznawanie św. Maksymiliana? Chciałbym polecić Ci jedną książkę i jeden film (nie, nie chodzi o „Dwie korony”, choć ten film również polecam). Jeśli chodzi o książkę, to mam na myśli wydaną w zeszłym roku biografię autorstwa Tomasza Terlikowskiego. Natomiast film można obejrzeć poniżej. To opowieść o św. Maksymilianie, jakiego większość z nas niestety nie zna.

...

Fajna historia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:24, 21 Sty 2018    Temat postu:

KULTURA
William Prestigiacomo, finalista „The Voice of Poland” o muzyce, Bogu i rodzinie
Karolina Piech i Maciej Piech | 21/01/2018

YouTube
Udostępnij 1 Komentuj 0
On nie znał polskiego. Ona szukała męża. On napisał do niej na Facebooku, ale ona odpisała po roku. Jak to się stało, że po kilku miesiącach internetowej znajomości zostali narzeczeństwem? Historia Karoliny i Williama Prestigiacomo, finalisty „The Voice of Poland”.

„Bóg dał mi wizję: jestem na północy Europy, z blond kobietą, w pięknym, dużym domu i podróżuję po całym kraju” – opowiadają Karolina i William Prestigiacomo, finalista „The Voice of Poland” w wywiadzie dla Aletei.



Karolina i Maciej Piechowie: Czy „The Voice of Poland” było Twoją pierwszą przygodą ze sceną?

William Prestigiacomo: Tak, to był przełom. Przed programem śpiewałem jedynie w domu, ale moje siostry są piosenkarkami i rodzina uważała, że ja śpiewam najgorzej, dlatego nie myślałem o tym poważnie. Potem zacząłem śpiewać w kościelnym chórze (od 16 do 21 roku życia). Jednak zawsze chciałem tworzyć własną muzykę i utwory niekoniecznie religijne. Moje piosenki są dedykowane Bogu, bo chcę śpiewać dla ludzi spoza kościoła, by pokazać im, że Bóg ich kocha. Pierwszy raz o śpiewaniu zawodowo pomyślałem podczas „The Voice…”. Po ślubie zamieszkaliśmy z Karoliną w Polsce, szukałem pracy. Po roku bezowocnych poszukiwań moja żona powiedziała, że może to znak, że według niej mam coś zrobić z muzyką. Myślałem, że jestem za stary (miałem wtedy 33 lata).



„The Voice of Poland” to był przełom w życiu
Poznaliście się we Włoszech?

WP: Karolina przyjechała na Erasmus do Palermo. Zobaczyliśmy się pierwszy raz w kościele, w którym śpiewałem.

Karolina Prestigiacomo: W Palermo koleżanka zabrała mnie do kościoła na kurs Alpha, czyli takie spotkania świeckich, na których rozmawia się o wierze. Tam poznała mnie ze swoimi znajomymi, w tym z Willem. Napisał do mnie na Facebooku, ale na Erasmusie nie miałam internetu, więc jego wiadomość odczytałam dopiero po roku. Will miał zdjęcia z dziećmi i z siostrą, a ja myślałam, że to jego żona i dzieci. Przestraszyłam się, że pisze do mnie żonaty mężczyzna i… nie odpisałam. Po dwóch latach William znów napisał, był zaskoczony, że tym razem odpowiedziałam. Zapytał, czy mamy zmianę czasu w Polsce. Pomyślałam, że nawet nie wie, gdzie leży Polska. Wysłałam mu mapę i skończyłam rozmowę.

WP: To był włoski żart, którego Karolina nie zrozumiała (śmiech).

KP: Kolejnym razem napisał do mnie rok później. Wtedy akurat szukałam relacji, byłam bardziej gotowa na tworzenie czegoś na stałe.

WP: W tamtym momencie życia prosiłem Boga: „Boże, jeśli dzisiaj, tej nocy nie dasz mi znaku, to nie wiem co zrobię”. Byłem załamany. Tej nocy Karolina odpisała.

KP: Zaczęliśmy rozmawiać i Will zaprosił mnie do siebie.

WP: Wiedziałem, że to znak od Boga.

KP: Zapytał mnie, czego szukam w życiu, a ja odpowiedziałam, że męża.

Czytaj także: Piasek: Jeśli wierzysz w Boga, masz potrzebę mówienia o tym publicznie


Will i Karolina Prestigiacomo: historia niezwykłej miłości
WP: Trzy godziny po mojej rozpaczliwej prośbie skierowanej do Boga, Karolina odpisuje i mówi, że szuka męża. Musimy być wdzięczni Zuckerbergowi, bo to przez Facebooka się poznawaliśmy. Nigdy wcześniej nie czułem takich emocji.

KP: Spotkaliśmy się po trzech miesiącach we Włoszech.

WP: Widzieliśmy się cztery razy zanim podjąłem decyzję o zaręczynach. Oświadczyłem się po 8 miesiącach bycia parą. Miałem 33 lata, miałem poczucie, że to mój czas. Byłem pewien, że to jest mi pisane, że to ta jedyna. Dlatego to wszystko działo się szybko.

Karolina, Ty też żądałaś od Boga znaku?

KP: Pochodzę z tradycyjnej, katolickiej rodziny, chodziłam do Kościoła i często doświadczałam znaków od Boga. Dwa miesiące przed poznaniem Williama nie spotykałam się z nikim i nie szukałam nikogo. Zwykle jest tak, że będąc samotnymi, szukamy kogoś, żeby nie być samemu, a ja pierwszy raz tak miałam, że chciałam być sama. Byłam szczęśliwa, udzielałam się w kościele, śpiewałam, nie brakowało mi niczego. Napisałam w dzienniku „Mój mężu, jeżeli przeczytasz to kiedyś, to przytul mnie” i to było dwa dni przed tym, jak Will do mnie napisał. Dlatego odpowiedziałam mu, że szukam męża – w takim sensie, że nie szukam już innej znajomości, tylko pragnę małżeństwa i założenia rodziny.





Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ

Czytaj także: Antek Smykiewicz: o wierze, 9 rodzeństwa i pielgrzymkach na Jasną Górę


Szukanie męża, Facebook i znak od Boga
Nie przeszkadzało Ci, że Will nie jest katolikiem?

KP: Od razu napisałam: „Jestem katoliczką i nigdy nie zmienię swojej wiary”. On odpowiedział, że wcale tego nie chce. To mnie zdziwiło, bo wcześniej miałam nieciekawe doświadczenia. William jest otwarty, chodzimy razem do kościoła. To też dla mnie znak. Zgadzamy się co do rzeczy najważniejszych – oboje jesteśmy przeciwni aborcji, jesteśmy pro-life, stosujemy metodę NPR.

WP: Od początku wiedzieliśmy, ile dzieci chcemy mieć.

KP: Czwórkę!

WP: Od razu mieliśmy imiona. I na razie jest tak, jak wymyśliliśmy – pierwsza córeczka Abigail, drugi Jasiu, płci trzeciego jeszcze nie znamy.

Nie baliście się? Przecież to dwa różne kraje, tyle kilometrów, różnica kulturowa.

WP: Decyzja opierała się na wielkiej wierze. Czułem, że to jest kobieta dla mnie. Wiele razy modliłem się, pytając: „Boże, Ona jest dla mnie, czy nie?”. Relacja na odległość jest trudna. Nie wiesz, co się wydarzy, a kiedy Skype przestaje działać, masz ochotę eksplodować. Czasami nie mogliśmy się porozumieć, rozmawialiśmy po angielsku, a nasz angielski jest jak afrykański angielski.

KP: Tak naprawdę dogadaliśmy się dopiero po dwóch latach małżeństwa (śmiech).

WP: Choć nie zawsze było łatwo. W 2010 roku, w Palermo, przechodziłem kryzys relacji z Bogiem. Śpiewałem w chórze, ale czułem, że to nie jest moje miejsce. Pytałem: „Gdzie powinienem być?”. Nie czułem, że Palermo to mój dom. Modliłem się do Boga: „Jaki jest Twój plan na moje życie?”. Wiecie, co dostałem? Wizję, w której byłem na północy Europy, nie wiedziałem dokładnie gdzie, nie znałem wtedy Karoliny, nie wiedziałem nic o Polsce. W tej wizji byłem z blond kobietą, w pięknym, dużym domu i podróżowałem po całym kraju. Myślałem, że mam być pastorem, ale nigdy nie planowałem opuszczać Sycylii. Dla mnie ta wizja była szalona, ale jak tylko dostałem od Boga wskazówkę, zapragnąłem ją zrealizować!

Czytaj także: Brian „Head” Welch: Każdy osioł może mieć dziecko. Na przykład ja


William Prestigiacomo: Mam wspaniałą rodzinę!
Czy to, co się wydarzyło, byłoby możliwe bez Boga?

WP: Na pewno nie. Zawsze starałem się robić to, czego Bóg ode mnie wymaga. Gdybym robił wszystko po swojemu, nie byłoby mnie tu i nie byłbym szczęśliwy. Mam wspaniałą rodzinę i moje marzenie o byciu muzykiem staje się rzeczywistością.

Marzysz o sławie?

WP: Kiedyś na modlitwie powiedziałem Bogu, że chciałbym być muzyczną gwiazdą, ale sama sława nie jest moim celem. Wiele razy w Kościele słyszałem, że nie jest dobrze być sławnym dla samej sławy. Dlaczego tak wielu celebrytów ma problemy z narkotykami, samobójstwami, rozwiązłością seksualną? Myślą, że sława to szczyt, najlepsze, co mogą mieć. Jeśli będę sławny, to po to, by nieść Boga poza Kościół, wszędzie, gdzie to możliwe. Kiedyś modliłem się: „Boże, pragnę być sławny, ale nigdy nie chcę stracić Ciebie. Jeśli będąc tam miałbym Cię stracić w przyszłości, wolę być nikim”.

...

Bardzo pieknie! Tu widzimy juz swiadomosc ze jest Bóg i nawet znaki od Niego! Tak powinno wygladac zycie KAZDEGO!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 23:05, 26 Sty 2018    Temat postu:

Kamil Stoch: Nie wstydzę się wiary w Jezusa. Tak zostałem wychowany
Redakcja | 26/01/2018

Udostępnij 0 Komentuj 0
Lider Pucharu Świata w skokach narciarskich dzieli się swoją wiarą i przepisem na sukces. Obejrzyjcie ten krótki wywiad!

Odnieść sukces można bardzo szybko, natomiast utrzymać się na szczycie jest dużo trudniej i tutaj już trzeba bardzo ciężko pracować, i mieć też wokół siebie bardzo zaufanych, wspaniałych ludzi, którzy nam w tym pomagają – mówi w wywiadzie dla Telewizji wPolsce Kamil Stoch.
Jak dodaje, na jego sukces nie składają się tylko treningi, ale cały styl życia. „Czyli to, jak odpoczywamy, jak prowadzimy życie prywatne i jakimi sami jesteśmy ludźmi”.

Szczególnie ważna przed każdym skokiem jest dla Kamila Stocha również modlitwa. „Znak krzyża to jest wynik mojej wiary. Nie wstydzę się wiary w Pana Boga, nie wstydzę się wiary w Jezusa. Tak zostałem wychowany, tak sam się ukształtowałem”.

To, że się przeżegnam przed skokiem nie znaczy jednak, że Bóg mi ześle zwycięstwo. Wynik w 99% zależy ode mnie.

...

Rzeczywiscie. Glupota byloby przekonasnie ze jak sportowiec sie modli to zeby wygrac. Religijny prymitywizm. I tu madre slowa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 8:47, 15 Lut 2018    Temat postu:

Każda ciąża jest wyjątkowym darem. Moja wielka włoska rodzina
Silvia Lucchetti | 14/02/2018

©Emanuela Sanna
Udostępnij 20 Komentuj 0
Niezbyt chrześcijański związek, podróż do Medjugorie, małżeństwo, narodziny siedmiorga dzieci. Opowieść pary, która obrała „najlepszą cząstkę”, o życiu pełnym i owocnym, o poszukiwaniu Boga, miłości i siebie.

Emanuela – błękitne spojrzenie, blond grzywka. Widziałyśmy się tylko raz, w biegu, nie zdążyłyśmy nawet zamienić dwóch słów, tylko tyle, że się poznałyśmy. Pomyślałam, że warto byłoby z nią porozmawiać, gdy kilka dni temu zobaczyłam na jej profilu na Facebooku rysunek w żywych barwach i bogaty w szczegóły, które tylko młode oko potrafi wyłowić i odtworzyć pewną ręką.



Moja wielka rodzina
Rysunek przedstawia siedmioro dzieci, z kolei z prawej strony widzimy rodziców. Mama ma buty na obcasie i oczy w kształcie serca, a tata szeroki i bardzo szczęśliwy uśmiech. Na trawniku zadeptanym przez 18 par nóg widnieje napis „Moja wielka rodzina”. Cóż, rodzina Emanueli i Marcella jest naprawdę duża. Mają siedmioro dzieci. Jak na razie 😉




©Emanuela Sanna
Udało mi się dodzwonić do Emanueli i pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to jej radosny głos i przejrzysty śmiech.

Czytaj także: Wybór Adele. Rodzina i małe rzeczy najważniejsze. Poruszający list wokalistki


Aleteia: Jak to było z Tobą i z Marcello?

Emanuela: Poznaliśmy się w 1992 roku na koncercie, Marcello grał w zespole. W tamtym czasie byłam daleko o całe lata świetlne od wiary i na początku to był taki niepewny grunt, na którym często się ścieraliśmy. On w ogóle nie widział dla nas przyszłości, bo mieliśmy na jej temat kompletnie odmienne wyobrażenia. Chodziliśmy na randki, spotykaliśmy się, było nam razem dobrze, ale nic poza tym. To był związek oparty na przyjemności, nie byliśmy typowo chrześcijańską parą. Marcello dorastał blisko Kościoła, ale wtedy przechodził akurat czas pewnego oddalenia. (Gdy masz dwadzieścia lat nietrudno o wzloty i upadki w wierze). Natomiast moi rodzice – żyjący w separacji od kiedy skończyłam 9 lat – byli niewierzący. Zostałam ochrzczona, bo tak chcieli moi dziadkowie. Natomiast resztę sakramentów przyjęłam już jako dorosła osoba.

Jak w takim razie Wasz związek przerodził się w coś poważniejszego?

Przez jakiś czas byliśmy razem, a potem się rozstaliśmy. Chciałam korzystać z życia, więc gdy skończył się ten początkowy czas beztroski, zdecydowałam się zakończyć relację. Po ośmiu miesiącach ponownie spotkaliśmy się na koncercie. Marcello bardzo się zmienił. W moich oczach był kimś zupełnie innym, pozostając jednocześnie tą samą osobą, w której się zakochałam. Ale to nie wszystko. Zdałam sobie sprawę, że moje uczucia do niego są ciągle żywe i na nowo zbliżyliśmy się do siebie. Dopiero wiele lat później wyznał mi, że w tamtym czasie bardzo się za mnie modlił, za całe moje życie, o to bym mogła być szczęśliwa, abym mogła poznać Pana. I tak właśnie się stało.



Wyjazd do Medjugorie
Jak odnalazłaś wiarę?

Tamtego wieczoru na koncercie ponownie się zeszliśmy, a niedługo potem wyjechaliśmy we wspólną podróż. To był rok ’95 i nasz wspólny znajomy zaproponował wyjazd do Medjugorie, aby zawieźć ubrania i żywność sierotom, którymi opiekowały się siostry ze zgromadzenia „Communità della Famiglia ferita” (Wspólnota Zranionej Rodziny). Dzieci od zawsze były moją słabością, więc natychmiast się zgodziłam. Nie wiedziałam, co to za miejsce, Medjugorie, nie znałam go. Wyjechałam więc, chcąc pomóc w tej misji. Ale gdy już znalazłam się na miejscu, Maryja wywróciła moje życie do góry nogami! Mieliśmy tam zostać przez trzy dni, a tymczasem, zaraz po przyjeździe, zepsuła się nasza furgonetka i zostaliśmy „zmuszeni” zatrzymać się tam przez dwa tygodnie. Wyobrażałam sobie, że jadę pomagać zrozpaczonym dzieciom doświadczonym przez wojnę, a tymczasem spotkałam dzieci pełne radości, które zachęciły mnie do modlitwy. Byłam przekonana, że to ja mam im pomagać, a to one przyjęły mnie. Wielu ludzi modliło się za mnie, kilka razy uczestniczyłam we mszy świętej i tyle. Jednak po powrocie do Włoch poczułam, że w moim sercu rodzi się silne pragnienie poznania Kościoła i zbliżenia się do niego.

Czytaj także: Małgorzata Kożuchowska: Wiara daje mi azymut, jest drogowskazem i tarczą [wywiad]


Przebaczam ci, wyjdź za mnie
Jak to możliwe, że taki sceptyk jak Ty „wylądował” w końcu w małżeństwie?

Kolejnego lata przyjęłam sakrament Komunii Świętej i Bierzmowania. Uczestniczyłam w kursie prowadzonym przez kapłana, który nie tylko uczył mnie katechizmu, ale też, w międzyczasie, towarzyszył nam jako narzeczonym w naszych przygotowaniach do małżeństwa.

Ten sam ksiądz udzielił nam później ślubu. Zważywszy na moją historię rodzinną, bardzo potrzebowałam szczerego spojrzenia na mnie i na to wszystko, co złożyło się na historię mojego życia. Nie wierzyłam w rodzinę, małżeństwo było dla mnie jakąś bajką dla naiwnych. Doświadczenie moich rodziców mówiło mi, że coś takiego jak wieczna miłość nie istnieje. Potrzeba było Kogoś, kto rozbroi te moje przekonania, miałam wiele do przepracowania.

Ta droga pozwoliła nam spojrzeć wgłąb siebie, poznać się, odkryć wady drugiej osoby. Obydwoje powoli dojrzewaliśmy. Jednak pewność pragnienia, że chcemy być mężem i żoną, we mnie pojawiła się za sprawą pięknego gestu Marcella. Pewnego dnia, skonfrontowany z moimi słabościami, zamiast uciec, poprosił mnie o rękę. Powiedział: „Ja ci przebaczam, wyjdź za mnie”. Spodziewałam się, że gdy tylko on odkryje moje ograniczenia, ucieknie. A tymczasem wydarzyło się coś zupełnie odwrotnego. To sprawiło, że upadły wszystkie moje uprzedzenia.

W tamtej chwili Pan uczynił naprawdę wielki cud. Jeszcze przed ślubem okazało się, że oczekujemy na Eliasza, naszego pierworodnego, więc przyspieszyliśmy datę ślubu, pewni już naszego wyboru. Nie mieliśmy nic: ani domu, ani pracy. Tylko ja pracowałam, Marcello marzył o karierze muzyka. Byliśmy tak bardzo szczęśliwi, że żadna z tych rzeczy nas nie przerażała.

Dom znaleźliśmy w sposób naprawdę opatrznościowy na tydzień przed ślubem i było w nim wszystko, był umeblowany od góry do dołu. Problemy rozwiązywały się jeden po drugim, naprawdę Pan nam towarzyszył na każdym kroku. W naszych marzeniach od początku pragnęliśmy licznej rodziny i bardzo szybko się to urzeczywistniło. Pierwsza trójka dzieci urodziła się jedno za drugim.



Wspólne dojrzewanie
Jak wyglądała Wasza przygoda na początku małżeństwa?

Marcello znalazł pracę po narodzinach Eliasza, co było kolejnym wielkim znakiem. Ja pracowałam okazjonalnie, ale po narodzinach trzeciego dziecka zdecydowaliśmy, że zostanę w domu. Zarobione pieniądze wydawałam na opiekunkę do dzieci i doprowadzało mnie to do rozstroju nerwowego.

Jestem perfekcjonistką, więc maksymalnie angażowałam się w pracę, ale po powrocie do domu czułam się zmęczona i pusta w środku. Łatwo wtedy stracić cierpliwość w stosunku do dzieci przy pierwszym ich pytaniu. Na początku źle znosiłam tę decyzję o zostawieniu życia zawodowego, chciałam pokazać, że dam sobie radę za wszelką cenę, nie chciałam się podporządkować. A tymczasem zyskałam pokój i harmonię. To też wiele mnie nauczyło: zaufać mężowi, powierzyć się Opatrzności.

Przy trzecim dziecku, dzięki poradom pewnego księdza, poznaliśmy naturalne metody planowania rodziny. Uczestniczyliśmy w kursie, który pozwolił nam otworzyć się na to ogromne piękno i bardzo umocnił nasz związek.

Znajomość własnego ciała, jego rytmu, zrozumienie, że ewentualny czas abstynencji nie ograbia nas z niczego, ale stwarza okazję do odkrycia intymności, rozpalenia pragnienia, odnalezienia innych sposobów wyrażania bliskości – wszystko to są bezcenne wskazówki, które zbudowały naszą jedność.

Po narodzinach pierwszej trójki dzieci kolejne straciliśmy w pierwszych tygodniach ciąży, a kilka miesięcy później odkryłam, że znów jestem w ciąży, tym razem z bliźniętami! Byłam przeszczęśliwa, nic tylko się śmiałam! Byłam w siódmym niebie! Tak jakby Pan w nadmiarze oddał mi to, co wcześniej mi zabrał.

Czytaj także: 8 rodzajów miłości. Której właśnie doświadczasz?

©Emanuela Sanna


Odnalezione zaufanie
Bóg widzi i interweniuje – czy tak to wyglądało?

Tak, pierwszym znakiem od Opatrzności, jaki przychodzi mi na myśl, było pojednanie z moim ojcem. Ojca nie było na naszym ślubie, bo miał dużo pracy, taka przynajmniej była jego wymówka. „Przyjdę na następny” – powiedział, a mnie to stwierdzenie zupełnie rozwaliło. Sam nie wierzył w małżeństwo, więc bagatelizował też mój ślub. Bardzo długo ze sobą nie rozmawialiśmy, byłam na niego naprawdę wściekła.

A potem pewnego dnia zadzwonił do drzwi mojego domu. Nagle znalazłam się naprzeciw niego i w tym momencie wszystko się rozwiązało. Doświadczyłam wtedy naprawdę mocy Bożej, bo to było moim wielkim pragnieniem. Tysiąc razy wyobrażałam sobie jego przeprosiny, miałam nadzieję, że zrozumie swoje błędy, że znów będziemy blisko. I tak właśnie się stało.

Byłam wtedy w ciąży z Eliaszem i czułam, że poprzez to pojednanie z ojcem puzzle mojego życia zaczynają się jakoś układać. A wszystko nie przez moją zasługę, ale dzięki łasce Bożej. Przez lata wielokrotnie widziałam, jak Jego ręka działa konkretnie w naszym życiu i zawsze starałam się pokazać to naszym dzieciom.

Najbardziej wzruszają mnie sytuacje najprostsze, nawet banalne, bo każą mi zadziwić się: „Nawet tutaj przychodzisz? Nawet w tym jesteś obecny?”. Jeśli powierzamy się Bogu, On naprawdę się troszczy. Na przykład któregoś rana mój syn stwierdza „Mamo, nie mamy kakao”, a dziesięć minut później do naszych drzwi puka ksiądz z pobliskiej parafii przynosząc całe pudło kakao: „My tego nie jemy, ale może Wam się przyda, dlatego przyniosłem”.

Kiedy Pan nie odpowiada na moje prośby, wkurzam się i oddalam od Niego, choć nie opuszczam nigdy mszy świętej. Dopiero później przychodzi zrozumienie, że skoro nie odpowiedział, to widocznie tak jest lepiej dla mojego życia. Udaje mi się to pojąć jedynie pełniąc Jego wolę, pozostając w tej sytuacji. Gdybym robiła, co mi się podoba, nigdy nie zyskałabym tej świadomości.

Czytaj także: Módl się, ufaj i nie martw się.


Rodzeństwo jest wielkim bogactwem
7 dzieci: Elia, Sara, Giacomo, Anna, Emma, Tommaso i Weronika (jak na razie)… Czy zdarzyło Wam się być za to krytykowanymi?

Nie wszyscy przyszli na świat w tej samej chwili, to nie był jakiś nieświadomy wybór, każda ciąża była wyjątkowym darem. Im bardziej powiększa się rodzina, tym bardziej poszerza się serce. Standardowa krytyka na temat dzieci, które stają się żołnierzykami zmuszonymi do szybkiego dorastania, nie była źródłem moich kryzysów.

Nigdy nie zmuszałam starszych do opieki nad młodszymi, to przychodziło im spontanicznie. Oczywiście, przez lata nie brakowało różnego rodzaju osądów, ale nie raniło nas to jakoś specjalnie i nawet nie denerwowało. Wiemy, że każdy ma swoją historię i swoje doświadczenie. Dla mojej matki każde kolejne dziecko było dzieckiem, którym musiałabym się zająć w przypadku rozstania: optymistyczna wizja przyszłości!

Moja teściowa była tutaj zdecydowanie bardziej wyrozumiała, mimo zwykłej w takich przypadkach troski. Decyzji o tym, by być rodziną wielodzietną, w żadnym razie nie poddawaliśmy w wątpliwość, nawet jeśli nie zawsze będziemy z tego powodu rozumiani.

Co chcielibyście powiedzieć przyszłym małżonkom?

Żeby się nie bali. Powtarzamy to razem z Marcello parom, którym towarzyszymy w trakcie kursu przedmałżeńskiego. Istnieje wiele uprzedzeń co do liczby dzieci. Wielu sądzi, że posiadanie licznych dzieci oznacza, że coś im w ten sposób odbieramy, a w rzeczywistości jest odwrotnie, to jest dawanie. Rodzeństwo jest wielkim bogactwem.

Potem chciałabym dodać, że małżeństwo nie może funkcjonować tylko w oparciu o własne siły. Nawet przy najlepszych intencjach nie jest to możliwe. Małżonkowie potrzebują wsparcia Kościoła, potrzebują być w drodze, spotykać Chrystusa. Inaczej nawet małe rzeczy okazują się nie do przejścia. Małżonkowie czerpią z łaski sakramentu, o którą można prosić Pana dzień po dniu.

Czytaj także: Adoptowała 13 dziewczynek z Ugandy. Jej synek szaleje za siostrami!


Dobroczynny dar
W jaki sposób dzielicie się tym, co otrzymaliście?

Razem z Marcello spotykamy się z rodzicami dzieci uczęszczających na katechezę. Staramy się głosić im dobrą nowinę, ponieważ katecheci mogą wiele robić, aby wychować ich dzieci, natomiast wiarę przekazują rodzice. Dlatego sądzimy, że ważne jest, aby ich wspierać. Naszym priorytetem jest głoszenie im miłości Bożej. Prowadzimy też kurs przedmałżeński.

Towarzyszenie narzeczonym ubogaca bardzo naszą relację, za każdym razem pozwala nam odkryć piękno sakramentu małżeństwa. Tak naprawdę tym, co nas popycha do tego, by kontynuować tę pracę, pomimo zmęczenia i tysiąca innych spraw, jest świadomość tego, że to ma na nas dobroczynny wpływ. To posługa, którą wykonujemy dla innych, ale jednocześnie tak egoistycznie przede wszystkim my tego potrzebujemy.

To ostatnie stwierdzenie jest dla mnie potwierdzeniem, że Marcello i Emanuela „obrali najlepszą cząstkę i nie będą jej pozbawieni”.

Czytaj także: Każda miłość jest wyjątkiem od reguły. Również małżeńska
Tekst pochodzi z włoskiej edycji portalu Aleteia


...

Piekna historia nawrocenia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:45, 08 Mar 2018    Temat postu:

Agent 007 Pierce Brosnan: Modlitwa pomaga mi być ojcem, aktorem, człowiekiem
Religión en Libertad | 07/03/2018

@sebaso CCBYSA3.0-cc
Udostępnij 344 Komentuj 0
Żona i córka Brosnana zmarły na raka jajnika. Jeden z synów przeżywał trudny okres. Hollywood nadal go rozpieszcza, ale aktor przyznaje, że to właśnie rozmowa z Bogiem pozwala mu iść naprzód.

Pierce Brosnan w latach 80. zdobył sławę dzięki roli w serialu „Detektyw Remington Steele”, a następnie kilka razy zagrał Agenta 007 Jamesa Bonda. Dzisiaj przyznaje:

Modlitwa pomogła mi, gdy z powodu raka straciłem moją żonę. Teraz wiara pomaga mi być ojcem, aktorem i człowiekiem.


Pierce Brosnan – James Bond o wierze
Brosnan musiał sobie poradzić nie tylko ze śmiercią żony Cassandry. 10 lat później, 1 lipca 2013 roku zmarła jego córka Charlotte Emily. Przyczyna śmierci w obu przypadkach była taka sama – rak jajników.

Mała modlitwa zawsze pomaga. W końcu musisz coś mieć, a dla mnie tym czymś jest Bóg, Jezus, moje katolickie wychowanie, moja wiara. W pewnym sensie, wszystko na nowo prowadzi do Navan, mojego rodzinnego miasta nad brzegiem Boyne. Czasami może to zabrzmieć melodramatycznie, ale wiara jest świetnym sposobem na dorastanie. Katolicyzm oraz Christian Brothers to przykłady głębokich korzeni oraz ważny fundament dla kogoś, kto chciał być aktorem
– mówił Brosnan. I dodawał:

Bóg był dla mnie dobry. Moja wiara była dla mnie dobra w chwilach głębokiego cierpienia, zwątpienia. Jest stała, jest językiem modlitwy. Może nie odbyłem dobrze sum z Christian Brothers, ani nie miałem dobrej edukacji literackiej, ale miałem mocną wiarę.
Czytaj także: Robi film o nawracaniu w średniowieczu i… sam się nawrócił. Bartosz Konopka o „Krwi Boga”


Agent 007 na Hawajach
Ostatnio aktor ubiegł paparazzi i dał się poznać jako tata. Na swoim koncie na Instagramie zamieścił zdjęcie z wakacji na Hawajach, które spędzał ze swoim synem w towarzystwie prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona.



Trudne dzieciństwo, konflikt z Kościołem
Pierce Brosnan urodził się w 1953 roku. Kiedy miał niespełna rok, jego ojciec porzucił rodzinę. Kiedy zaś skończył cztery lata, matka wyjechała do Londynu pracować jako pielęgniarka i pozostawiła go w Navan pod opieką krewnych aż do ukończenia 12. roku życia. Przyznaje, że w tamtym okresie bardzo często miał do czynienia z Kongregacją Braci w Chrystusie, zakonem irlandzkim założonym przez Edmunda Rice’a, który dzisiaj tonie, niestety, w doniesieniach o przemocy i nadużyciach, do których dochodziło w latach 40-80. XX wieku.

W 2002 roku Brosnan wystąpił w kanadyjskim filmie „Evelyn”, którego akcja dzieje się w latach 50. Opowiada o ojcu, który owdowiał i nie może odzyskać córki, która została przekazana do kościelnego sierocińca.

W tych latach bardzo źle wypowiadał się na temat swojej edukacji, jaką otrzymał w Navan od Christian Brothers, jednak zakon odpowiadał dwukrotnie (w internecie oraz na łamach „The Times”) i wyjaśniał, że nigdy nie prowadził szkoły w tym mieście, gdzie działało Zgromadzenie Braci Szkół Chrześcijańskich założonych przez św. Jana Chrzciciela de la Salle i prawdopodobnie z ich placówką jest mylone.

Czytaj także: Jim Caviezel: Musimy być wojownikami gotowymi zaryzykować życie dla Ewangelii


Brosnan: Nigdy nie przestałem chodzić na mszę
Pomimo konfliktu z Kościołem, Brosnan wielokrotnie twierdził, że nigdy nie przestawał chodzić do kościoła i dalej się modlił. Kiedy miał 12 lat, jako ubogi imigrant w Londynie w szkole publicznej, nauczył się bronić swojej tożsamości:

Musiałeś mieć jaja, aby być irlandzkim katolikiem w południowym Londynie. Większość czasu spędziłem na walce.
W 1977 roku w Londynie poznał pierwszą żonę Cassandrę, aktorkę, która pracowała z Franco Zeffirellim. Była świeżo po rozwodzie z bratem aktora Richarda Harrisa, z którym miała dwie córeczki. Pobrali się i doczekali wspólnego syna. W 1987 roku, dokładnie wtedy, gdy wstrzymano produkcję serialu „Detektyw Remington Steele”, zdiagnozowano u niej raka jajników. Walczyła z chorobą cztery lata, przebyła 8 operacji. W 1991 roku zmarła w wieku 50 lat w ramionach swojego męża.

Była wojowniczką, a dzięki jej sile, optymizmowi oraz pasji do życia, zawsze wydawało się, że wszystko jest w porządku. Kiedy zmagasz się ze śmiercią, doceniasz życie w bardzo uroczy sposób. Te popołudnia i poranki, i dni, kiedy nie doświadczała bólu… Zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, jak wszystko jest piękne!
Czytaj także: Pięć rzeczy, których nie wiedziałeś o Bondzie… Jamesie Bondzie


Terapia nie działała, modlitwa i praca tak
Brosnan wyjaśniał przy różnych okazjach, że terapia nie pomagała mu, kiedy zmagał się z bólem:

Ostatecznie, to ty sam stajesz się swoim własnym psychologiem.
Także modlitwa była silnym pocieszeniem:

Odmawiałem katolickie, tradycyjne modlitwy, ale prowadziłem także osobisty dialog z Tym Na Górze.
Był samotnym ojcem, wdowcem z jednym synem i dwiema pasierbicami. W 1994 roku poznał dziennikarkę programu Today w telewizji NBC – Keely Shaye. Zakochali się w sobie i pobrali w 2001 roku. Mają dziś swoje dzieci. Dokładnie w tym samym roku – w 2001 – Brosnan jako Bond, James Bond, agent 007 wziął udział w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości.



Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ

Artykuł pojawił się w hiszpańskiej edycji portalu Aleteia

...

Gwiazdy zwlaszcza z filmow typu Bond traktujemy jak z plastiku. A tu zaskoczenie! Jakze gleboka historia zycia! Naprawde nie przypuszczalem!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:05, 11 Mar 2018    Temat postu:

Gary Sinise. Aktor znany m.in. z filmów „Apollo 13”, „Misja na Marsa”… Żonaty, ojciec rodziny, wierzący od czasów młodości, nawrócił się na katolicyzm w 2010. Bardzo udziela się charytatywnie, wspiera zwłaszcza akcję edukacji dzieci w Iraku, a także budowy mieszkań dla okaleczonych w wojnie weteranów wojennych.

...

Michel Lonsdale. Francuski aktor, który znany jest z tego, że wspiera katolicką sztukę. Angażuje się w produkcje, spektakle i filmy, które mają związek z wiarą. Otrzymał Cesara (francuski odpowiednik Oscarów) za rolę mnicha w filmie „Ludzie i bogowie”.

...

Mark Wahlberg. Aktor i producent amerykański codziennie chodzi na mszę i nie waha się zawiesić produkcji w niedziele, by znaleźć czas na kościół. „Od kiedy wiara jest w centrum mojego życia, wszystko się do mnie uśmiecha. Nie mówię tylko o życiu zawodowym… To coś o wiele więcej. Bycie katolikiem to najważniejsza sprawa w moim życiu”.

....

Andy Garcia. Przy okazji premiery „Cristiady” (2012), w którym zagrał, aktor wyznał: „Jestem katolikiem. Moja wiara jest prosta i osobista. Wierzę w zasady, o których mówił Jezus i staram się dawać dobry przykład rodzinie i innym: traktuj innych tak, jak chcesz, by ciebie traktowano. To nie jest skomplikowane. Ważne, byśmy trzymali się tych zasad, jeśli chcemy być lepszym społeczeństwem”.

...

Robert Hossein. Francuski aktor teatralny i filmowy, ochrzcił się przed 50-tką. W 2007 roku wystawił spektakl „Nie lękajcie się” o Janie Pawle II, a w 2011 – „Kobieta zwana Marią” w Lourdes. Deklaruje, że modli się o wstawiennictwo św. Teresy z Lisieux. W zeszłym roku przyjął go papież Franciszek.

...

Amada Rosa Perez. Modelka i aktorka kolumbijska, nawróciła się na katolicyzm. „Ciągle czegoś poszukiwałam i świat nie dawał mi odpowiedzi. Ciągle się śpieszyłam, żyłam w napięciu. Teraz żyję w pokoju, korzystam z każdej chwili, jaką Bóg mi daje. Często się spowiadam, chodzę na mszę. Codziennie omawiam różaniec i modlę się do Bożego miłosierdzia.

...

Kilka swiadectw.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 9:35, 13 Mar 2018    Temat postu:

Joaquin Phoenix zainspirowany Jezusem po tym, jak zagrał Go w filmie „Maria Magdalena”
Philip Kosloski | 12/03/2018
JOAQUIN PHOENIX
You Tube - Zero Media
Udostępnij Komentuj 0
Popularny aktor Joaquin Phoenix, który zagrał Jezusa w filmie „Maria Magdalena” wyznał, że ta postać go zainspirowała. Chce być bardziej empatyczny, uważny, wyrozumiały dla innych.

Już w kwietniu polscy widzowie będą mogli zobaczyć film „Maria Magdalena” w reżyserii Gartha Davisa. W dramacie biblijnym, który ma sportretować Marię Magdalenę (Rooney Mara), w roli Jezusa zobaczymy Joaquin’a Phoenix’a. Przygotowując się do tej trudnej roli aktor musiał niejako „wejść” w postać Jezusa, co go głęboko zainspirowało.

Czytaj także: Dziewczyna z tatuażem jako „Maria Magdalena”. To będzie hit!


Ludzki portret Jezusa w filmie „Maria Magdalena”
W wywiadzie dla „Christian Today” Phoenix wyjaśniał, jak „przeszedł przez Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, aby przygotować się do roli i zadał samemu sobie pytanie: Jak to zrobić? Jak pokazać te uczucia?”.

W efekcie powstał bardzo ludzki portret Jezusa, co Phoenixowi pokazało wiele o nim samym, o tym, jakim chce być człowiekiem, szczególnie w kontekście odnoszenia się do innych ludzi.

W jakiejś mierze przesłaniem filmu „Maria Magdalena” jest twierdzenie, że wartości to coś, do czego wszyscy mamy dostęp. Ale nie jest to łatwe. W rzeczywistości jest to jedno z największych wyzwań ludzkości – być bardziej ludzkim. Taki jest nasz cel. A przynajmniej taki jest mój cel – aby być bardziej empatycznym, rozważnym, wybaczającym”
– wyznał aktor.

Czytaj także: Maria Magdalena z krwi i kości. Zrekonstruowano jej twarz


Joaquin Phoenix: Jezus mnie zainspirował
Tym, co najbardziej poruszyło Phoenixa, była wszechogarniająca miłość Jezusa, inspirujący przykład tego, jak przyjmować ludzi, którzy są zwykle odrzucani przez społeczeństwo. Aktor powiedział:

To nagle przyszło do mnie, kiedy pomyślałem o uzdrowieniach dokonywanych przez Jezusa, o tym, jaki miały rozgłos i jak szybko rozprzestrzeniały Jego przesłanie. To był człowiek, który nie tylko nie stronił od drugiego człowieka, ale jeszcze go objął, spojrzał w oczy, dotknął… I to miało moc uzdrowienia, to było tak potężne! Wiemy, że w naszym społeczeństwie wciąż są bezdomni, niepełnosprawni, ale staramy się ich nie zauważać, spychamy na margines. A Jezus to był człowiek, który widział wartość tych odrzuconych osób.
To wszystko są słowa aktora, który w przeszłości miewał dość silne, antyreligijne poglądy. Jego ojciec porzucił katolicyzm, a rodzina w pewnym momencie była zamieszana w wyznawanie dziwnego kultu.

Jednak dzięki filmowi aktor odkrył Ewangelię w nowy sposób – wraz z Marią Magdaleną. I spojrzał na Jezusa jako na natchnienie – bo On przebaczał wszystkim, nawet tym, którzy skazali Go na śmierć.

Tekst pochodzi z angielskiej edycji portalu Aleteia

....

Granie rol religijnych czy tworzenie o tym sztuki jest szansa na zblizenie do Boga ludzi czesto dalekich od religii. Trzeba o tym pamietac widzac czesto brzydkie wystroje kosciola robione przez ateistow. To bylo kolo ratunkowe dla nich! Dla nas natomiast patrzenie na ich wytwory to pokuta. Tez za nich.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiara Ojców Naszych Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy