Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Philip K. Dick

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 15:18, 03 Lut 2013    Temat postu: Philip K. Dick

Dick, religijny fantasta
Lech Jęczmyk
Maturę zdał w roku śmierci generalissimusa Stalina. Z konieczności studiował rusycystykę, bowiem z opinią wystawioną mu przez szkolny Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej – podpisaną zresztą przez… Jacka Kuronia – nie chciano przyjąć go na żadne inne studia. Dla zachowania równowagi duchowej trenował judo; do roku 1969 był nawet w kadrze narodowej Polski. W międzyczasie zainteresował się współczesną literaturą amerykańską; przetłumaczył na polski wiele kultowych powieści: m.in. Josepha Hellera, Thomasa Bergera, Kena Kesey’a, Kurta Vonneguta… Jest największym w Polsce znawcą twórczości Philipa K. Dicka i zarazem najlepszym translatorem jego dzieł.
O końcu świata, objawieniu Bożym, literaturze fantastyczno-naukowej, geniuszu i szaleństwie rozmowa z Lechem Jęczmykiem.
Sebastian Chosiński: Tytuł rubryki, którą przez lata [do sierpnia 2003 roku – przyp. SCh] prowadził Pan w miesięczniku „Nowa Fantastyka”, nosząca tytuł „Nowe średniowiecze”, sugeruje, że ponownie przyszło nam żyć w „wiekach mroku”. To dość przewrotna teza jak na początek XXI wieku…
Lech Jęczmyk: Takie było założenie. Tytuł zapożyczyłem z książki rosyjskiego filozofa Mikołaja Bierzajewa, który – działając w latach 20. i 30. ubiegłego wieku – użył tej nazwy na określanie czasów, które dopiero miały nadejść. Dzisiaj elementy schyłkowe zachodniej cywilizacji dostrzegane są już także przez innych myślicieli. Bez większego trudu można więc dostrzec analogie historyczne. Np. ograniczanie przestrzeni publicznej – to, co kiedyś było ogólnodostępne, teraz staje się okratowane, otoczone murem; prywatne policje zaczynają przeważać nad policjami państwowymi; kryzys systemów prawnych, wszechwładna korupcja – to cała masa szczegółów!
Zaskoczyło mnie kiedyś zdanie jednego z historyków, który – opisując czasy upadku Cesarstwa Rzymskiego – powiedział, że „ulice i domy miast pokryły się graffiti”. Ale to, co najważniejsze, to zanik idei: szkieletem każdej cywilizacji jest bowiem kultura, z kolei sercem kultury jest religia, czyli – zanik religii zwiastuje zapaść duchową.
SCh: Fantastyka naukowa przez wielu uważana jest za ubogą siostrę literatury „głównego nurtu”. Nawet niektórzy pisarze SF wyrażają takie przekonanie. Bierze się to z kompleksów?
LJ: To zjawisko czysto amerykańskie, którego nie należy przenosić na inne kultury. Amerykańska literatura fantastyczna rzeczywiście wyrosła z rynsztoka; wzięła się z pisemek wydawanych po amatorsku, na kiepskim papierze. Poziom tych „dzieł” najczęściej odpowiadał ich „walorom” edytorskim. Za słowo płacono twórcom trzy centy, co było prawdziwym dziadostwem. Autorzy byli niedouczeni, często porzucali szkoły; nie brakowało wśród nich żydowskich emigrantów z Europy (taki Robert Sheckley przybył do Stanów gdzieś z Polski, a Isaac Assimov z Odessy).
Nie można tego natomiast powiedzieć o fantastyce angielskiej, rosyjskiej, polskiej czy japońskiej. Herbert George Wells, Jerzy Żuławski, Stanisław Lem czy bracia Strugaccy na pewno nie mieli z tej przyczyny, że pisali książki fantastyczno-naukowe, żadnych kompleksów. Poczucie odrębności SF to import z Ameryki, gdzie literatura ta przez lata rozwijała się w swoistym getcie. Ci ludzie mieli jednak w większości ogromne ambicje, entuzjazm, napęd, zafascynowani byli przemianami następującymi we współczesnym świecie. I to po części spowodowało, że na tym śmietniku wyrosły kwiaty.
SCh: O Dicku napisano, że to „twórca tandetnych arcydzieł”, „katorżnik w kopalni kamienia filozoficznego”, w końcu – „Dostojewski science fiction”. Jakie zatem zajmuje on miejsce w historii literatury, nie tylko SF?
LJ: Odkryli go i uznali za wielkiego pisarza Francuzi. Tak się często zdarza, że z perspektywy pewne rzeczy wyglądają zupełnie inaczej. To przecież stara prawda, że „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”. Chociażby William Faulkner, ceniony w Europie, w USA był uważany za pisarza folklorystycznego z południa kraju. Pozycję Dicka utrwaliła krytyka europejska i japońska; dziś jednak budzi on już ogromne zainteresowanie na całym świecie – niewielu jest pisarzy mających tak pokaźną ilość stron w internecie. W samej Polsce powstało już co najmniej kilka prac magisterskich na jego temat (sam miałem – jako nieformalny konsultant – do czynienia z pięcioma). Oznacza to, że Dick jest akceptowany na uczelniach: ma „swoich” studentów, magistrów, a więc w przyszłości ma również szanse mieć „swoich” profesorów…
SCh: Jak doszło do Pańskiego „spotkania” z pisarzem?
LJ: Znałem już wtedy polskie tłumaczenie „Ubika”, który bardzo mi się spodobał. Kiedy więc zacząłem w „Czytelniku” wydawać „Serię z kosmonautą”, doszedłem do wniosku, że Dick musi mieć tam swoje miejsce. Wydałem więc najpierw „Słoneczną loterię”, a potem – już we własnym tłumaczeniu – „Człowieka z Wysokiego Zamku”. Tak się, trochę prozaicznie, zaczęło.
SCh: W roku 1978 w notatkach, przez samego Dicka określanych mianem „Ezgegezy”, zapisał on: „Moje życie jest dokładnie takie, jak fabuła dowolnej z moich powieści albo opowiadań”. Był więc szalony?
LJ: Jeśli zna się jego psychikę i koleje losu, widać, iż zdarzały mu się w życiu rzeczy, które wcześniej opisał w książkach. Dopiero po latach przyszło mu co nieco z tego wszystkiego zrozumieć. Trudno go podejrzewać o powiązania ex-post, choć oczywiście nigdy już nie poznamy całej prawdy, jak i nie poznał jej sam pisarz.
SCh: „Bóg wystrzelił w moim kierunku promień różowego światła – prosto w głowę, między oczy. Głowa bolała mnie przez kilka dni” – tak Dick opisuje w „Valisie” swoje mistyczne objawienie. Naprawdę wierzy Pan, że dane mu było nawiązać kontakt z jakąś istotą nadprzyrodzoną?
LJ: On to rzeczywiście przeżył, ale nie wiadomo, pod co lub do czego się „podłączył”. Mniej więcej coś takiego przeżywa człowiek, który – mając zamknięte oczy – uderza w coś głową: wie, że walnął, ale nie wie, w co. W każdym razie działy się z nim później różne zjawiska. Niektóre mają charakter obiektywny, weryfikowalny; zaczął np. rozumieć starożytną grekę (koine), chociaż nigdy się jej nie uczył; nagle objawiła mu się łacińska nazwa jednostki chorobowej jego syna, co następnie potwierdzili lekarze i dzięki temu uratowali chłopakowi życie. Dick był mimo to bardzo zdroworozsądkowy – dopuszczał możliwość własnej choroby psychicznej, szukając racjonalnych wytłumaczeń tego, co się wokół niego i z nim działo.
SCh: Kilka z jego powieści to bezsprzecznie arcydzieła science fiction. Dlaczego zatem tak długo musiał czekać na uznanie krytyków?
LJ: Ponieważ nie mieścił się w żadnej szufladzie. Amerykańska literatura SF szła swoją drogą, bardzo długo nie miała kontaktu z „głównym nurtem”, co działało zarazem na jej korzyść, jak i niekorzyść. Do tego nurtu Dick nie pasował, był inny. Nie dostawał nagród ani od czytelników, ani od innych pisarzy. Był odludkiem. By to zrozumieć, trzeba jednak znać specyfikę Stanów Zjednoczonych, gdzie jeden pisarz mieszka do drugiego niekiedy o tysiąc kilometrów, nie zaś – jak np. w Warszawie – całe stado na jednej ulicy. A były to przecież jeszcze czasy, kiedy żaden pisarz nie posługiwał się komputerem, nie było też internetu…
Krytycy nowojorscy przez całe lata w ogóle nie zdawali sobie sprawy z istnienia kogoś takiego jak Dick. Dopiero gdy znalazł uznanie w Europie, zaczęto zastanawiać się w Stanach, co to za jeden.
SCh: Można uznać go za pisarza, który zrewolucjonizował współczesną literaturę fantastyczno-naukową?
LJ: Nie! Ponieważ był zjawiskiem jednostkowym i takim pozostanie, mimo że ma naśladowców. Michael Bishop napisał nawet, wydaną także w Polsce, powieść „Tajemne wniebowstąpienie” – o pośmiertnym życiu Dicka, co jednak nie oznaczało wcale zaczątku jakiegoś nurtu.
Twórczość Dicka to wypadkowa geniuszu i szaleństwa; żeby pisać, jak on, trzeba być równie genialnym i równie szalonym, a to się niezwykle rzadko zdarza. Poza tym fantastyka Dicka jest jedyna w swoim rodzaju: on nie wałkuje hipotez naukowych, nie entuzjazmuje się podbojem kosmosu; korzysta jedynie z gadżetów science fiction, ale najbardziej interesuje go poszukiwanie prawdy, stawianie pytań: gdzie jest Bóg? I jak się do Niego dostać?
SCh: Dlaczego wciąż tak rzadko po twórczość Dicka sięgają filmowcy?
LJ: W Europie generalnie mało kręci się filmów science fiction. A w Ameryce? Podejrzewam, że to dlatego, iż hollywoodzcy reżyserzy są mało oczytani. Mogą po prostu nie znać jego książek. Proszę też zwrócić uwagę na to, że nawet w czołówkach „Blade Runnera” i „Total Recall” nazwisko pisarza się nie pojawia. Skąd więc mają wiedzieć w Hollywood, że taki twórca istnieje?…
SCh: W Pana dokonaniach translatorskich Dick to już chyba zamknięty rozdział?…
LJ: Jego kanon został już przełożony na polski. Ja obrałem sobie za punkt honoru przetłumaczenie tzw. „Trylogii VALISa”, co mi się udało. Po „Bożej inwazji”, „Valisie” i „Transmigracji biskupa Archera” – cóż jeszcze można by przełożyć?…

19 maja 2004

Rozmowa odbyła się już jakiś czas temu. Stąd w wypowiedziach p. Jęczmyka brak powołania się na trzy nowe filmowe adaptacje dzieł Dicka: „Minority Report”, „Impostor” i „Paycheck”. Czy one jednak coś w Hollywood zmieniły? Śmiem wątpić!

....

Bardzo oryginalny artysta jak widac ! Co ciekawe najpierw odniosl sukces w Polsce a potem zaczeli go badac w USA! W literaturze jak wszedzie sa uklady . I jedni drugich popieraja . Z tym ze jak mozecie sadzic po tytulach i tematach jego tworczosc nalezy do tzw. trudnych . To nie sa sensacyjne przygodowki gdzie sensem jest akcja . Tu autor przelewa na papier dusze . Niezywkle oryginalna . Zachecam tych ktorzy oczywiscie sa w stanie skorzystac z takiej tworczosci .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133592
Przeczytał: 67 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:50, 22 Sty 2016    Temat postu:

Dziwniejsze od fikcji: Philipa K. Dicka donosy na Stanisława Lema
Katarzyna Pawlicka
Dziennikarka Onetu

Stanisław Lem - Adam Golec / Agencja Gazeta

Losy obsesji, jaką amerykański pisarz przejawiał na punkcie Stanisława Lema, urosły do rangi (nie tylko literackiej) anegdoty. Do dziś jednak nie ma pewności, o co w ich sporze chodziło naprawdę – o pieniądze, uznanie środowiska czy pierwszeństwo w fantastyczno-naukowym panteonie?
PRL-owskim targiem

Dziwnego konfliktu Philipa K. Dicka i Stanisława Lema – przynajmniej z początku – nic nie zapowiadało.
REKLAMA


Jest listopad 1972 roku. Polski pisarz zdążył już wydać swoje najsłynniejsze dzieła – "Solaris", "Bajki robotów", "Opowieści o pilocie Pirxie". W niedługim czasie miał również objąć patronatem nową serię wydawniczą, w której zamierzano publikować rekomendowane przez niego powieści fantastyczne (pod krakowskim szyldem "Stanisław Lem poleca" ukazały się ostatecznie zaledwie cztery tytuły). Wydawnictwo Literackie, pomysłodawca cyklu, planowało mocne otwarcie. Pierwszą pozycją miał zostać, wydany w Stanach Zjednoczonych niespełna trzy lata wcześniej, "Ubik" – powieść science fiction, którą magazyn "Time" umieścił później na liście stu najlepszych anglojęzycznych książek wszech czasów.

Z tej okazji Lem zwrócił się bezpośrednio do Dicka. Proponował mu współpracę. Amerykański pisarz ofertę przyjął. Książkę – w przekładzie Michała Ronikiera, uzupełnioną o posłowie patrona serii – wydano w 1975 roku. Wokół przedsięwzięcia rychło narosło mnóstwo kontrowersji.

Autor "Ubika" sądził bowiem, że należne mu honorarium wyciągnie go z finansowych tarapatów. Tak się jednak, niestety, nie stało: wynagrodzenie, wypłacone w złotówkach, nie podlegało przewalutowaniu. Dick nie mógł nawet przylecieć do Polski, by się swoimi pieniędzmi nacieszyć. Jako Amerykaninowi, nie przysługiwało mu w końcu prawo do zakupu biletów u krajowego operatora. Interes, z którym wiązał sławę i niemały zarobek, nie wypalił.

Dick, który po podpisaniu umowy nie zobaczył ostatecznie nawet grosza, poczuł się – co nie jest dziwne – oszukany. Winnym zaistniałego ambarasu uznał oczywiście Lema. Polski pisarz miał go, jak utrzymywał, oszukiwać od samego początku, by wreszcie – gdy przyszło do rozliczeń – bezczelnie przywłaszczyć sobie jego gażę.
Dick, który po podpisaniu umowy nie zobaczył ostatecznie nawet grosza, poczuł się – co nie jest dziwne – oszukany. Winnym zaistniałego ambarasu uznał oczywiście Lema. Polski pisarz miał go, jak utrzymywał, oszukiwać od samego początku, by wreszcie – gdy przyszło do rozliczeń – bezczelnie przywłaszczyć sobie jego gażę

Owszem: zarówno Lem, jak i Ronikier odebrali swoją dolę. Zawiniła jednak – czego Amerykanin zdawał się nie dostrzegać – specyfika PRL-owskiego rynku wydawniczego, a nie zła wola polskiego twórcy.

Dick, nieświadomy tych niuansów (i, co więcej, prowokowany doniesieniami o zagranicznych autorach, którym, odwrotnie niż jemu, udało się nad Wisłą odnieść sukces), podniósł larum. Oburzony rzekomą nieuczciwością kolegi po fachu, czym prędzej zwrócił się do amerykańskiej gildii pisarzy science fiction – SFWA ("Science Fiction Writers of America") – której honorowym członkiem pozostawał jeszcze wówczas Lem. Domagał się jego usunięcia ze stowarzyszenia. Tak też się stało.

Powody, dla których go wydalono, były jednak znacznie mniej sensacyjne – i daleko bardziej prozaiczne – niż się zazwyczaj sądzi.
"Sprawa" Stanisława Lema

W marcu 1975 r. "Science Fiction Studies" prestiżowe amerykańskie czasopismo poświęcone literaturze fantastycznonaukowej, publikuje tłumaczenie eseju Stanisława Lema oryginalnie zatytułowanego "Wizjoner pośród szarlatanów". Pada w nim pod adresem amerykańskiego science fiction wiele gorzkich – tudzież mocno ironicznych – uwag (autor "Bajek robotów" oceniał je jako "nie dość przemyślane, słabo napisane i nastawione bardziej na warstwę przygodową niż idee czy nowe literackie formy"). Kilka miesięcy później – w lipcu 1975 r. – jeden z członków SFWA, rozjuszony tekstem Lema, zada pytanie: "kto temu człowiekowi zaproponował wstęp do organizacji i dlaczego przyznał mu tytuł honorowy?".

Panujący klimat zręcznie wykorzysta Dick. Zwróciwszy uwagę, że amerykańskie stowarzyszenie twórców science fiction nie jest najodpowiedniejszym miejscem dla ludzi krytycznie nastawionych wobec gatunku, nie omieszka przypomnieć, że miał z nim przed laty ciężką przeprawę. I zagrozi, że jeśli honorowe członkostwo nie zostanie Lemowi odebrane, sam odejdzie z SFWA.

Po kilku głosowaniach i debacie, jaka w związku ze "sprawą Lema" rozgorzała wewnątrz stowarzyszenia, jego przewodniczący zadecydował o usunięciu polskiego pisarza ze struktur SFWA. Zwycięstwo Dicka było jednak pozorne. Przede wszystkim dlatego, że zaraz po tym, jak honorowe członkostwo zostało Lemowi cofnięte, zaproponowano mu członkostwo zwyczajne. Protesty pisarzy science fiction skierowały po prostu uwagę przewodniczącego SFWA na tryb, w jakim autor "Solaris" został przyjęty do amerykańskiej gildii (mimo że mógł zostać natychmiast obwołany członkiem zwyczajnym, przyznano mu – na przekór regulaminowi – tytuł honorowy i zwolniono go ze składek).

Lem, rozbawiony najprawdopodobniej małostkowością amerykańskich kolegów, za powtórne zaproszenie do klubu podziękował.
42369b0c-955b-44f9-b497-6becfd62b5ce Jerzy Turowicz i Stanisław Lem w 1996 roku - Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta
Jerzy Turowicz i Stanisław Lem w 1996 roku
Lem, konspirator z Krakowa

Akcja protestacyjna, którą Philip K. Dick prowadził na łonie "Science Fiction Writers of America" stanowiła jedynie drobny przejaw jego niechęci do polskiego autora. Rozczarowany "krakowskim" niepowodzeniem, odbijał sobie również w inny – znacznie bardziej radykalny – sposób. We wrześniu 1974 roku, na długo przed swymi anty-Lemowskimi wystąpieniami, wysłał bowiem do FBI donos, w którym stwierdzał, iż udało mu się z powodzeniem rozpracować marksistowski spisek zawiązany nie przez kogo innego, jak przez Stanisława Lema.

Polski pisarz – "stuprocentowy funkcjonariusz partyjny", jak nazywał go Dick – miał w tej intrydze pełnić rolę szczególną. Zarządzając grupą wiernych mu komunistów (mieli ją tworzyć Peter Fitting, profesor Uniwersytetu w Toronto, Fredric Jameson, profesor Uniwersytetu Duke'a w Karolinie Północnej i Franz Rottensteiner, publicysta, krytyk literacki i tłumacz Lema na niemiecki), dążył – zdaniem twórcy "Ubika" – do totalnego zawłaszczenia amerykańskiej literatury science fiction. Zgrzeszyłby jednak naiwnością ten, kto przyjąłby dobrodusznie, że spiskowcom z Krakowa zależało tylko na kulturowej dywersji. Dick napominał: marksistowskie przejęcie prozy fantastycznonaukowej, charakteryzującej się od zawsze "swobodną wymianą poglądów i myśli", musiałoby koniec końców doprowadzić do ideologizacji publikujących ją wydawnictw, poświęconych jej czasopism i życzliwych jej uniwersyteckich katedr.
Na tym jednak pochód paranoidalnych tez Dicka się nie kończył. Wpływy nadwiślańskich konspiratorów miały sięgać wszystkich liczących się instytucji kulturalnych i naukowych

Na tym jednak pochód paranoidalnych tez Dicka się nie kończył. Wpływy nadwiślańskich konspiratorów miały sięgać wszystkich liczących się instytucji kulturalnych i naukowych. Ślady komunistycznego zaczadzenia nosiły więc, jego zdaniem, i "Science Fiction Studies", kwartalnik wydawany na Uniwersytecie DePauw, i samo SFWA, fundator prestiżowej nagrody Nebula przyznawanej co roku twórcom fantastyki naukowej.

Najciekawszej charakterystyki doczekał się jednak niewątpliwie Lem, którego autor listu opisywał następująco: "jest [on] najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie (…)". Niejakie pocieszenie przynosiły dalsze linijki donosu. Dick dzielił się w nich krzepiącymi spostrzeżeniami: "obecnie (…) kampania na rzecz propagowania Lema jako wybitnego powieściopisarza i krytyka traci impet i zaczyna napotykać poważny opór". Przyczyny takiego stanu rzeczy miały być dwie. Po pierwsze, zorientowano się nareszcie, że Lem zawdzięcza swą popularność raczej klakierom niż talentowi (autor listu uważał go za zdecydowanie "przereklamowany"). Po drugie, atakując amerykańską powieść fantastycznonaukową, krakowski pisarz zraził do siebie środowisko – zarówno czytelnicze, jak i skupione wokół SFWA. (Trzeba przyznać, że pod tym względem Dick w zasadzie się nie mylił: jego intuicje potwierdzają listy wymieniane przez członków stowarzyszenia w latach 1975–1976).

Autor "Ubika" utrzymywał, że swoje rewelacje jest w stanie poprzeć odpowiednimi dowodami. Federalne Biuro Śledcze – głuche na jego wołania – nie podjęło jednak tematu.
Bomba w przesyłce

Donos na Lema nie był jedynym, jaki Dick wysłał do FBI. W artykule opublikowanym na łamach "Science Fiction Studies" Gregg Rickman deklaruje, iż podobnych listów było 21 (wydrukowano zaledwie 13). Mimo tego amerykański pisarz rzadko, jeśli w ogóle, zaglądał na pocztę. Zgodnie z relacją jego żony, niemal całą swoją korespondencję wrzucał do kosza na śmieci stojącego w alejce za domem. Uważał, że to najlepszy sposób na nawiązanie kontaktu z agentami FBI, którzy – o czym był szczerze przekonany – mieli prowadzić całodobową obserwację jego rodziny.

W aktach Federalnego Biura Śledczego nie zachował się tymczasem żaden list Dicka. W Los Angeles, San Francisco i Waszyngtonie ignorowano najprawdopodobniej przesyłki opatrzone jego sygnaturą. Gdy decydowano się na odpowiedź – odpisywano krótko i oschle, nie odnosząc się do jego sensacyjnych odkryć.

Zaciekawienia FBI nie budził również Stanisław Lem, który członkiem PZPR nigdy nie był. Jego krytycyzm wobec panujących wówczas w Polsce porządków nie mógł być zresztą tajemnicą dla nikogo, kto zaglądał choćby do paryskiej "Kultury", w której publikował od 1983 r.
Stan amerykańskiego autora pogarszał się systematycznie. Do końca życia był przekonany o istnieniu krakowskiego spisku. Z tego powodu zrezygnował z wywiadu, który chciała z nim przeprowadzić francuska telewizja

Jeśli autorem "Cyberiady" ktoś się rzeczywiście interesował, to była to bezpieka. Odmawiając poparcia dla gabinetu Edwarda Gierka i oponując przeciwko deklarowanej w PRL-u przyjaźni polsko-radzieckiej, ściągał na siebie uwagę komunistycznej agentury. Wielokrotnie nękany, ostatecznie zdecydował się opuścić Polskę. Wyjechał, wraz z rodziną, w 1983 roku.

Pytany o listy Dicka, Lem odpowiadał, że nie należy ich kierować do druku. Jego zdaniem stanowiły materiał dla psychiatry, a nie – czytelnika. Spostrzeżenie to było o tyle słuszne, że amerykański pisarz cierpiał najprawdopodobniej na schizofrenię paranoidalną (diagnoza nie została nigdy w stu procentach potwierdzona). W rozmowie ze swym przyjacielem, Rayem Nelsonem, wyznawał, że próbował odebrać sobie życie. Sytuacji nie ratowało uzależnienie Dicka od alkoholu i narkotyków. Według Nelsona, autor "Ubika" miał przechowywać w swym sejfie znaczne ilości „białego proszku”, rzekomo "wartego fortunę". Nie do końca jednak wiadomo, skąd pisarz – całe życie cierpiący na problemy finansowe – miałby wziąć pieniądze na zakup "działki" wielkości bochenka chleba.

Stan amerykańskiego autora pogarszał się systematycznie. Do końca życia był przekonany o istnieniu krakowskiego spisku. Z tego powodu zrezygnował z wywiadu, który chciała z nim przeprowadzić francuska telewizja. Swoją decyzję uzasadniał tak: "pojadę do Paryża, stamtąd porwą mnie do Warszawy, potem do Krakowa, a potem Bóg wie dokąd". Z obawy o własne życie (sądził, że w którejś przesyłce może się znaleźć bomba lub trucizna) przestał również odbierać korespondencję. Na przychodzące do niego listy odpowiadała odtąd jego żona Tessa.
Wizjoner trafiony różowym światłem

Dick, jeśli wierzyć jego słowom, miał być świadkiem wielu "boskich ingerencji". Część z nich opisał w "Valis" i "Egzegezie" (dzienniku swych religijnych objawień). Najsłynniejsze z nich – o ironio! – okazało się mieć rzeczywisty wpływ na życie pisarza.

W 1974 roku wykryto u jego syna, Christophera, potencjalnie śmiertelny przypadek przepukliny pachwinowej. Pierwszą diagnozę postawił rzekomo sam Dick. Słuchając singla nagranego przez Beatlesów, miał doznać iluminacji. Tekst piosenki – "Strawberries Fields Forever" – zamienił się w słowa przepowiedni wskazującej na chorobę dziecka. Pisarz notował: "Oślepiło mnie światło; poczułem nagły ból głowy. Moje powieki opadły, a ja ujrzałem róż lodów truskawkowych. Moja wiedza została mi przekazana w tym samym momencie".

...

Tworcy miewaja odloty.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy