Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Potworności maoizmu .

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 20:48, 20 Lut 2013    Temat postu: Potworności maoizmu .

Powrót chińskiego koszmaru

Jako dziecko przeżyła brutalne prześladowania za czasów rewolucji kulturalnej w Chinach, dziś jest wpływową postacią w amerykańskiej branży technologii, wyróżnianą prestiżowymi nagrodami bizneswoman oraz zapraszaną do Białego Domu doradczynią administracji Obamy. Ping Fu opublikowała swoje wspomnienia, które są wstrząsającą lekturą. W ojczyźnie autorki książka spotkała się ze zjadliwą krytyką.

Fu opowiedziała o tym, jak została oddzielona od rodziny w wieku ośmiu lat, zgwałcona przez kilku mężczyzn jako dziesięciolatka oraz zmuszona do wyjazdu z kraju, gdy opisała przypadki mordowania nowo narodzonych dziewczynek. Jej książka "Bend, Not Break: A Life in Two Worlds" zyskała uznanie krytyków oraz czytelników. Ostatnio jednak autorka padła ofiarą zajadłej i nieustającej nagonki ze strony chińskich internautów, którzy oskarżają ją, że w znacznej części zmyśliła bądź podkoloryzowała swoje wspomnienia.

W czasach, gdy amerykańskie media, internetowy gigant Google, a nawet agencje rządowe podejrzewają, że są namierzane przez chińskich hakerów, Fu znalazła się na linii frontu cyberwojny między Chinami a Zachodem. Dyrektor generalna Geomagic, firmy specjalizującej się w technologii trójwymiarowych obrazów, udzieliła "Daily Telegraph" wywiadu, podczas którego z trudem powstrzymywała łzy. - Tytuł mojej książki trafnie opisuje moje życie - podkreśla. ("Gnie się, ale nie łamie" to tradycyjne przysłowie, które odnosi się do bambusa i jego odporności na silne wiatry).

- Gdy niedawno zaczęli mnie atakować, byłam w szoku. Znów poczułam się jak ośmioletnia dziewczynka podczas seansu nienawiści, pozbawiona głosu, publicznie upokorzona i wyzywana od najgorszych. Ale bez względu na to, jak mi przykro, zdaję sobie sprawę, że nie mam już ośmiu lat i nie mieszkam w Chinach, za to mam obowiązek występować w obronie wszystkich małych dziewczynek, które nadal są maltretowane i kneblowane.

54-letnia Fu, rozwódka i matka nastoletniej córki, nie jest pierwszą autorką wspomnień oskarżaną o przekłamywanie własnej biografii. Fu przyznaje, że mogła się pomylić co do kilku dat i pewnego zdarzenia, o którym wspominała w jednym z wywiadów. - Ale ja nie chciałam pisać książki historycznej, tylko ukazać historię mojego życia i to, co mnie ukształtowało - podkreśla.

Niektórzy eksperci od Państwa Środka sugerują, że grupa nacjonalistycznych chińskich internautów zorganizowała skoordynowaną kampanię mającą na celu zdyskredytowanie Fu, której książkę uznano za obrazę dla całego narodu. Ich ataki są niezwykle zaciekłe. W serwisie Amazon zamieszczono mnóstwo nieprzychylnych recenzji jej wspomnień z minimalną, jednogwiazdkową oceną. Niektórzy krytycy zarzucają jej, że zafałszowała swój życiorys, by nielegalnie uzyskać prawo pobytu w USA. Zmieniono też hasło na temat Fu w Wikipedii oraz wysyłano obraźliwe e-maile do jednego z jej potencjalnych partnerów biznesowych.

Najbardziej bolesne dla niej są jednak oskarżenia ludzi, którzy twierdzą, że zmyśliła historię przeżytego w dzieciństwie zbiorowego gwałtu, ponieważ takie incydenty nie zdarzają się w Chinach. - Znów mnie dręczą, nazywają “zniszczonym butem" - mówi Fu. Właśnie tego obelżywego chińskiego określenia na prostytutkę użył jeden z oprawców, którzy brutalnie ją gwałcili. - Jakim prawem oni mówią mi, że to się nigdy nie stało, że takie rzeczy nie zdarzają się w Chinach? Do dziś noszę blizny. Dobrze wiem, co mi zrobili.

Kampania oszczerstw rozpoczęła się, gdy wywiad Fu dla czasopisma "Forbes" został przedrukowany w Chinach w nie do końca dokładnym tłumaczeniu. W chińskiej wersji artykułu autorka wspomina, że pisała o dzieciach zamkniętych w obozach pracy - podczas gdy wątek ten nie pojawia się w jej książce. Fang Zhouzi, wpływowy chiński bloger prowadzący akcję przeciw domniemanym akademickim plagiatom, zaczął wówczas dokładnie analizować jej wspomnienia oraz poprzednie wywiady, dzięki czemu odkrył - jak sam twierdzi - szereg rozbieżności i przekłamań.

Powołuje się on między innymi na wywiad radiowy z 2010 roku, udzielony przez Fu wkrótce po tym, jak została zaproszona przez Michelle Obamę na orędzie prezydenta o stanie państwa - i zdobyła szerszy rozgłos w Ameryce. W wywiadzie tym opowiadała, że w czasach rewolucji kulturalnej była świadkiem makabrycznej publicznej egzekucji przez rozerwanie końmi, które ciągnęły przywiązanego skazańca w cztery strony. Fang zwrócił uwagę, że nikt inny nie donosił o stosowaniu tego typu metod w Chinach.

Fu tłumaczy, że zasłyszane w dzieciństwie opowieści o torturach w dawnych Chinach prawdopodobnie nałożyły się na jej wspomnienia. Zapewnia przy tym, że na własne oczy widziała akty okrucieństwa, jakich dopuszczali się hunwejbini Mao po wprowadzeniu w 1966 roku kulturalnej rewolucji.

Fang i jego internetowi adiutanci podważają także wiarygodność opowieści Fu o jej przyjeździe do Ameryki, gdzie przybyła w 1984 roku bez grosza przy duszy. Fu twierdzi, że kiedy była dzieckiem, jej ojciec (z zawodu wykładowca) oraz matka (księgowa) zostali wysłani na wieś i poddani "reedukacji", przez co zmuszona była sama wychowywać młodszą siostrę i pracować przez osiem lat w fabryce. Wspomina też, jak po raz drugi musiała rozstać się z rodziną, gdy została wydalona z kraju przez władze za napisanie kontrowersyjnego eseju na studiach. Praca ta, przygotowana już w epoce pozornej liberalizacji po śmierci Mao, poświęcona była konsekwencjom polityki jednego dziecka na terenach wiejskich - gdzie niektórzy rodzice zabijali dziewczynki tuż po narodzeniu.

Fu opowiada, że aresztowano ją na kampusie uczelni, założono jej na głowę czarną torbę i wpakowano do policyjnego auta. Wkrótce usłyszała, że ma bezzwłocznie i po cichu wyjechać z kraju. Później dowiedziała się, że jej esej został przekazany przez wykładowcę redakcji jednej z chińskich gazet, która następnie opublikowała oparty na owej pracy artykuł, apelując o większą równość kobiet i mężczyzn.

Wszelkie kontrowersje i wątpliwości są rzecz jasna trudne do zweryfikowania, jako że w publicznych chińskich archiwach dostępnych jest bardzo niewiele dokumentów z tamtego okresu. Mimo to nawet najzagorzalsi krytycy Fu nie mogą zaprzeczyć, że odniosła ona spektakularny sukces, odkąd przyjechała do Ameryki w 1984 roku w wieku 26 lat na załatwiony dzięki rodzinnym znajomościom kurs uniwersytecki. Pracowała w Bell Labs i w National Center for Supercomputing Applications, po czym w 1997 roku wraz z ówczesnym mężem założyła spółkę Geomagic. W 2005 została uznana za przedsiębiorcę roku przez magazyn "Inc", a w 2010 roku dołączyła do rządowej agencji doradczej National Advisory Council on Innovation and Entrepreneurship.

Fu bez dwóch zdań zrobiła imponującą karierę, dlatego też początkowo miała napisać książkę o tematyce biznesowej. Kiedy jednak zaczęła nad nią pracować, zdała sobie sprawę, że nie będzie w stanie wyjaśnić swoich strategicznych decyzji bez opowiedzenia historii własnego życia. Adrian Zackheim, szef wydawnictwa Portfolio Penguin, podkreśla, że jego firma w pełni poparła zmianę planów Fu, czyli decyzję o napisaniu wspomnień.

- To wspaniała książka, a ona jest godną podziwu osobą. Jestem dumny, że mogę być jej wydawcą - mówi Zackheim. - To jej autobiografia, osobista historia - a nie dziennikarstwo śledcze. Wspomnienia bywają mało wiarygodne, kiedy sięgają najwcześniejszych lat dzieciństwa, ale ja nie mam wątpliwości co do rzetelności tej publikacji.

Fu została ostro skrytykowana za opis incydentu, o którym nawet zdaniem jej własnej matki nie powinna była wspominać. - Gwałt zbiorowy to wciąż temat tabu w Chinach - tłumaczy. -

Jestem samotną matką, a moja mama powiedziała mi: "Nie chciałabyś jeszcze kiedyś wyjść za mąż? Po co o tym pisać?".

Ping Fu podkreśla jednak, że niczego nie żałuje. - Chciałam pokazać, że dzięki miłości, współczuciu i wielkoduszności mamy szansę na lepsze życie. Moja książka nie jest atakiem na Chiny. Podobnie jak krwawe strzelaniny nie są jedynym obliczem Ameryki, nie należy oceniać Chin wyłącznie przez pryzmat mojej historii. Jestem tylko człowiekiem i popełniam błędy. Jeżeli pomyliłam jakieś daty, poprawię je. Doceniam konstruktywną krytykę, ale w tym przypadku jej zabrakło.

- Nie musicie mi wierzyć, zgadzać się ze mną ani czytać mojej książki. Ale to jest moja historia i moje życie. A kim są ci ludzie, którzy prześladują mnie, ukrywając się w internecie? - pyta Ping Fu.

....

KGB znowu atakuje . Oczywiscie te fakty to szczera prawda . Osoby piszace wspomnienia rzecz jasna czesto myla fakty . Ale te wszystkie bestialstwa mialy miejsce . A czy autorka miala 4 czy 8 lat to juz mniejsza . Trzeba wydawac takie ksiazki o komunizmie . Najlepiej niech autor zazmaczy czy to sa wspomnienia czy powiesc autobiograficzna ( wtedy mozna zmyslac osoby itp.) .
Natomiast komuna w Chniach nalezy do tych potworniejszych . Tam bylo gorzej niz w Korei ! Swego czasu uciekali pod rzady Kimow od Mao !!! Taki byl koszmar .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:16, 18 Kwi 2013    Temat postu:

Wilczy pomiot

Chiny, 1970 rok, w kraju szaleje rewolucja kulturalna. Piętnastoletni syn składa donos do władz na rodzoną matkę. Kobieta ginie od kul plutonu egzekucyjnego. Po latach dorosły mężczyzna zadaje sobie pytanie, co obudziło w nim bestię.

Śnieg otulał Guzhen, małą miejscowości w prowincji Anhui, gdy syn zadenuncjował matkę i wysłał ją na pewną śmierć.

Zhang Hongbing opowiada, że byli szczęśliwą rodziną. Przepełniał ich rewolucyjny zapał, jak większość Chińczyków. Do dzisiaj pamięta, jak matka ocierała mu z czoła krople potu, gdy leżał zmożony gorączką, a ojciec otulał dzieci kołdrą, aby nie zmarzły w zimowe noce. Najstarsza siostra i młodszy brat leżeli z brzegu, a w środku on, najmłodszy z rodzeństwa, wychowany w miłości do przewodniczącego Mao.

- Ta miłość sączyła jad w moją duszę. Była jak wilcze mleko - mówi po latach Zhang Hongbing. Mężczyzna ma dzisiaj 59 lat. Przed nim leży historia jego życia, zapisana niebieskim atramentem w zeszytach z wytartymi ze starości kartkami. Mimo upływu czasu atrament zachował intensywną, błękitną barwę.

Z notatek ojca: "Żonę poznałem w 1951 roku. Wyróżniono ją tytułem przodownicy pracy. Stopniowo narodziło się między nami uczucie".

Z pamiętnika 13-letniej siostry: "Dzisiaj znaleźliśmy zbiegłego królika. Zadaniem każdego chińskiego komunisty jest służenie ludowi całą duszą i sercem. Nie wiedzieliśmy, kto był właścicielem królika. Nikt nie przyznawał sie do zguby, chcieliśmy zrezygnować z poszukiwania prawowitego właściciela. Wtedy przypomnieliśmy sobie słowa drogiego przywódcy Mao: »Odważcie się stoczyć walkę bez lęku przed ofiarami, odważcie się zdobyć zwycięstwo!«. Porzuciliśmy zwątpienie i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy właściciela królika".

Z odręcznego protokołu sporządzonego wieczorem w dniu 13 lutego 1970 roku przez ucznia Zhanga Hongbing: "Doniesienie i szczegóły wołającego o pomstę do nieba przestępstwa kontrrewolucjonistki Fang Zhongmou".

Fang Zhongmou była matką autora doniesienia.

Na dworze wiał lodowaty wiatr, gdy matka wróciła do domu po dziesięciogodzinnej harówce w szpitalu. Mimo zmęczenia usiadła na stołku i zabrała się za przepierkę. Syn mył naczynia po kolacji. Później napisał, że zaszokowało go zdanie wypowiedziane przez matkę: "Chciałabym, żeby Liu Shaoqi został zrehabilitowany".

Liu Shaoqi pełnił funkcję przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej. W 1967 roku Mao Zedong rozkazał aresztować starego druha. Dwa lata później Liu zmarł w więzieniu z powodu złych warunków i nieleczonej cukrzycy. Polityk odważył się skrytykować politykę Mao, która doprowadziła do śmierci głodowej miliony Chińczyków. Po rozpętaniu rewolucji kulturalnej Liu Shaoqi uznano za reprezentanta "linii burżuazyjnej". W 1968 roku został potępiony, zmuszony do samokrytyki i usunięty ze wszystkich stanowisk. "Byłem oburzony. Moja matka była wrogiem klasowym!" - pisze Zhang w pamiętniku, dzień po złożeniu doniesienia do władz. "Byłem zaszokowany słowami matki. Jednocześnie zrozumiałem, że jestem hunwejbinem, strażnikiem czystości doktryny Mao. W domu zażądałem od matki, aby złożyła samokrytykę".

Tymczasem matka nie okazała cienia skruchy.

"Dziecko - powiedziała. - Nie masz pojęcia o walce klasowej".

Syn wpadł w szał. "Kto tu jest twoim dzieckiem? Jesteśmy Czerwona Gwardią Mao Zedonga - wykrzykiwał. - Rozwalę twój psi łeb, jeśli dalej będziesz obrażała partię!".

"Dobrze - odparła matka. - W takim razie zerwę ze ściany portret wielkiego Mao". Do sporu wtrącił się ojciec: "Fang Zhongmou jesteś niepoprawną kontrrewolucjonistką - powiedział. - Od tej chwili nie należysz do naszej rodziny. Jesteś wrogiem klasowym". Ojciec wyszedł z domu z zamiarem złożenia doniesienia na żonę w lokalnym komitecie wojskowym. Syn trząsł się cały z oburzenia. Bał się, że ojciec weźmie matkę w obronę. Niewiele myśląc napisał własne oskarżenie. "Będę bronił do śmierci honoru towarzysza Mao! - zakomunikował i zażądał: - Domagam się śmierci Fang Zhongmou!".

W tym czasie matka zamknęła się w sypialni. Zdejmowała ze ścian portrety Mao i wrzucała je do pieca. Syn pobiegł do domu oficera armii i wsunął pod drzwi kartkę z doniesieniem.

Zhang Hongbing miał 15 lat, kiedy domagał się zgładzenia matki. Jego prośbie stało się zadość.

Zhang Hongbing od niedawna nosił swoje imię. Rodzice nazwali go Zhang Tiefu. W 1966 roku wielki Mao wezwał wezwał miliony ślepo mu oddanych czerwonogwardzistów na wiec zorganizowanym na placu Tiananmen i ogłosił rozpoczęcie rewolucji kulturalnej. Jedna z dziewcząt dostąpiła zaszczytu założenia Mao czerwonej opaski. Przywódca zapytał jak ma na imię. - Song Binbin - odparła, co znaczy "dobrze wychowana i uprzejma". Towarzysz Mao stwierdził, że chińskiej komunistce nie przystoi nosić burżuazyjne imię. "Powinnaś nazywać się Song Yaowu" - odparł. Co w dosłownym tłumaczeniu znaczy "pragnę przemocy." Dziewczyna bez wahania zmieniła imię. Tysiąc kilometrów na południe od Pekinu mały Tiefu głęboko poruszony tą wiadomością, odrzucił imię nadane mu przez rodziców i obrał nowe. Od tej pory nazywał się Hongbing - "czerwony żołnierz".

Rodzice byli żarliwymi komunistami, pochodzili z ubogich wiosek, położonych w górzystych regionach prowincji Anhui, obydwoje walczyli w szeregach Armii Czerwonej i przyczynili się do proklamowania przez Mao Zedonga Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 roku. Ojciec, początkowo również matka głęboko wierzyli w ideały komunizmu. Ojciec Zhang Yuesheng był lokalnym działaczem partyjnym. Nie targały nim żadne wątpliwości, gdy w wyniku utopijnej kampanii gospodarczej Mao Zedonga, zwanej Wielkim Skokiem Naprzód w latach 1959-1961 wymierały z głodu całe wioski. Nie miał żadnych rozterek moralnych, gdy podczas inspekcji jednej z chłopskich chat podniósł pokrywkę garnka i zobaczył w środku gotujące się zwłoki niemowlęcia.

Nie wahał się meldować partyjnej górze prawdziwej liczby osób zmarłych z głodu. Oskarżono go o "skrzywienie prawicowe". Mao był nieomylny, podobnie jak jego szaleńcze wizje polityczne. Ojciec przyjął z pokorą szykany młodych czerwonogwardzistów w 1967 roku. Założyli mu na głowę papierową czapkę hańby, na szyi powiesili tabliczkę z domniemanymi winami i pognali ulicami, bijąc go i opluwając. Dzieci już dawno przestały być dziećmi i po mistrzowsku naśladowały okrucieństwo dorosłych. - W czasach rewolucji kulturalnej wszyscy straciliśmy dziecięcą czystość i niewinność - stwierdza Zhang.

Kiedy u matki osłabła nieugięta wiara w komunistyczne ideały? Czy zaczęła wątpić w 1951 roku po egzekucji ojca, oskarżonego przez partię o szpiegostwo na rzecz imperialistów? Czy może w 1967 roku, kiedy chora na serce zasłoniła własnym ciałem męża przed kopniakami rozwścieczonych czerwonogwardzistów. I pomyśleć, że kobieta ocaliła przed samosądem męża, który trzy lata później zadenuncjował ją wspólnie z synem.

Matkę nurtowały wątpliwości. Zdołała ocalić własne człowieczeństwo. Dlatego musiała umrzeć.

- Czasami wydaje mi się, że to był koszmarny sen - przyznaje Fang Meikai, brat matki. Sześcdziesięcioletni mężczyzna mówi powoli, starannie dobierając słowa: - Ludzie popełniali liczne okrucieństwa. Ileż krzywdy wyrządzili bracia siostrom, dzieci rodzicom. To było piekło, nie życie. Po chwili milknie. Mieszka w pociemniałej ze starości chacie na skraju Guzhen. Nad drzwiami wejściowymi wiszą resztki dekoracji po Święcie Wiosny - dwa lampiony i papierowa szarfa z sentencją: "Oby szczęście i dostatek sprzyjały temu domowi".

Wielka Proletariacka Rewolucja Kulturalna zainicjowana przez Mao Zedonga była pod względem politycznym mistrzowskim posunięciem taktycznym i jedną z największych zbrodni w nowożytnej historii. W ten sposób Mao pozbył się rywali politycznych i strącił kraj w zbiorowe szaleństwo. Słynne wezwanie Mao "bombardujcie sztaby" skierowane do oddanej mu ślepo młodzieży było sygnałem do fali czystek. Machina terroru ruszyła w 1966 roku. Po wyeliminowaniu konkurentów politycznych przyszła kolej na inteligencję i wszystko co miało związek z kulturą i tradycją.

W szeregi Czerwonej Gwardii wstępowały trzynasto-, czternastoletnie dzieci. W imieniu Mao szykanowali i poniżali nauczycieli, torturowali pisarzy, katowali na śmierć profesorów, równali z ziemią zabytkowe świątynie, bezcześcili groby.

Od tamtych wydarzeń minęło wiele lat. Teraz siedzą naprzeciwko w chacie syn i brat matki. Oparty o ścianę Zhang Hongbing ma na sobie śnieżnobiałą koszulę, marynarkę, okulary. Skończył studia prawnicze. Na kanapie przysiadł w szarym waciaku jego wujek, chłop Fang Meikai. Mężczyźni nie patrzą sobie w oczy.

Dlaczego? Dlaczego domagałeś się kary śmierci dla swej matki, Zhang Hongbing?

Dawny czerwonogwardzista prostuje się i wzburzonym, piskliwym głosem deklamuje: - Chciałem chronić Mao! Chciałem chronić Mao! - Ach, daj spokój - woła wujek, a po chwili mówi już spokojnie: - To był obłęd. Dorośli i dzieci wpadli w jeden, wielki obłęd. I ociera łzy płynące z oczu.

Zatem, dlaczego Zhang Hongbing? - Uformowano mnie na nowo. Zniszczono we mnie istotę człowieczeństwa.

Jak to możliwe? - Od 34 lat szukam odpowiedzi na to pytanie. Jak inteligentny, bystry chłopak przeobraził się w dziką bestię? Co sprawiło, że zachowywałem się jak wilczy pomiot?

Dobrze pamięta głośniki zamontowane na każdym rogu ulicy. Do mieszkań i sypialni wdzierały się słowa "komunistycznych pieśni": "Miłość do matki i ojca jest niczym w porównaniu z miłością do Mao Zedonga!".

Dzieci wysyłały rodziców do obozów pracy, pod wpływem tortur małżonkowie oskarżali się wzajemnie o działalność kontrrewolucyjną. Mao rozkazał armii rozprawić się z fanatycznymi bojówkami młodzieżowymi, kiedy wykonały czarną robotę, a orgia przemocy groziła wybuchem wojny domowej. Wielki Przewodniczący Mao osiągnął wyznaczony cel i umocnił swą władzę.

Rewolucja kulturalna zdezorganizowała życie kraju i spowodowała ogromne ofiary w ludziach. Miliony osób torturowano i zabito. Ci, którzy zdołali przeżyć byli psychicznymi wrakami. Rewolucja zakończyła się oficjalnie w 1976 roku, ale jej spuścizna do dzisiaj zatruwa chińskie społeczeństwo. Podejrzliwość i brak zaufania mają swe korzenie właśnie w tamtych czasach.

Fang Meikai był świadkiem, gdy siostrze puściły nerwy i nieostrożnymi wypowiedziami naraziła się na niebezpieczeństwo. Chciał ją ratować za wszelką cen. Wieczorem pobiegł do sąsiada, przewodniczącego brygady pracy. Ten już spał i nie otworzył drzwi. Wkrótce siostrę aresztowano. - Spędziła osiem tygodni w celi - opowiada brat, zerka na Zhanga Hongbinga, a po chwili stwierdza beznamiętnym głosem: - A wy po raz drugi skazaliście ją na śmierć! Adresat oskarżenia waha się z odpowiedzią, poprawia okulary na nosie. - Matce udało się uciec z więzienia. Szukała schronienia w domu - mówi Zhang.

Co było dalej?

- Wspólnie z ojcem złapaliśmy ją i odstawiliśmy z powrotem do więzienia - odpowiada syn.

Przyszła żona Fang Meikai była świadkiem publicznej egzekucji szwagierki w dniu 11 kwietnia 1970 roku. - Zmuszono nas do udziału w tym okrutnym spektaklu. Gdy przyszłam na miejsce kaźni, Fang leżała martwa na ziemi. Miała na nodze jeden but - wspomina krewna. Tłum skandował: "Niech żyje Partia Komunistyczna!" Niektórzy ludzie szeptali: "To była taka dobra, porządna kobieta". W tym czasie brat pracował na polu. Nikt go nie powiadomił o egzekucji siostry. Gdy było już po wszystkim przyszedł do niego brygadzista i zakomunikował: "Twoja siostra nie żyje. Zajmiesz się pochówkiem?". Fang Meikai nie miał taczek, żeby przewieźć zwłoki ani nawet bambusowej maty, żeby zawinąć ciało siostry.

Dlaczego mąż i syn nie zajęli się pogrzebem? Zhang Hongbing tumaczy, że ojciec wniósł pozew o rozwód: - Od strony prawnej pochowanie matki nie należało do jego obowiązków. Fang Zhongmou pogrzebali w szczerym polu nieznajomi robotnicy. W trakcie egzekucji syn przypadkowo znalazł się w pobliżu miejsca kaźni. Opowiada, że nie był w stanie patrzeć na śmierć matki. Po powrocie do domu wspólnie z ojcem przetrząsnęli szuflady i spalili wszystkie zdjęcia matki. Zhang Hongbing zmalował atramentem wszystkie zapiski, sporządzone ręką matki na marginesach książek z domowej biblioteczki.

Egzekucja matki nie powstrzymała dalszych represji. Wkrótce oprawcy stali się ofiarami zgodnie z pokrętną logiką rewolucji kulturalnej. Do Zhanga przyległo piętno syna kontrrewolucjonistki. Uznano jednak, że nadaje się do reedukacji. Wysłano go na wieś, gdzie pracował jako ślusarz. Opowiada, że przez te wszystkie lata nie miał cienia wątpliwości, co do słuszności swego postępowania.

Jest rok 1979, Mao nie żyje od trzech lat, rewolucja kulturalna stała się zamkniętym rozdziałem w historii kraju. Za namową wuja Zhang zaczął pisać do władz podania z prośbą o pośmiertną rehabilitację matki. Wtedy jeszcze chciał powoływać się na jej niepoczytalność. Matka musiała być szalona krytykując Mao, nie on.

Później pojawiły się pierwsze wątpliwości.

Zhang rozpoczął studia zaoczne, zbierał informacje do napisania podania o rehabilitację matki. Powoli zaczęło go ogarniać przerażenie na myśl, co uczynił rodzonej matce. Dlaczego wyrzuty sumienia przyszły tak późno? - Wykształcenie zerwało mi klapki z oczu - tłumaczy Zhang Hongbing. Wujek siedzi w milczeniu na kanapie. Nie zdobył żadnego wykształcenia, przez całe życie był prostym rolnikiem, a mimo to zawsze wiedział, co jest dobre, a co złe, co słuszne, a co nieludzkie.

W 1981 roku ówczesne kierownictwo Komunistycznej Partii Chin nazwało oficjalnie okres rewolucji kulturalnej "Dziesięcioma latami chaosu". Przyjęto stalinowską interpretację, zgodnie z którą "Mao w 70 procentach postępował dobrze, a w 30 procentach źle".

Zhang Hongbing pracował w fabryce, a wieczorami nadrabiał braki w wykształceniu. W 1987 roku skończył studia prawnicze, rok później zdobył dyplom z chińskiej literatury. Zhang jest członkiem partii od 1985 roku. Tłumaczy, że wstąpił do partii pod naciskiem przełożonych. Czy wierzy w nieomylność partii? - Wierzę w praworządność. Marzę o tym, aby uczynić z Chin państwo prawa, w którym decyzje organów władzy państwowej określają normy prawne - odpowiada. Zhang Hongbing kurczowo powołuje się na paragrafy i ustawy, poszlaki i dowody. Po każdym zdaniu wstaje z miejsca, nerwowo przerzuca kartki książek, starych notatek, kronik lokalnych. Potem cytuje triumfalnie wybrane fragmenty, jakby szukał usprawiedliwienia dla słuszności swych racji: - Widzi pan?

Od 34 lat skrupulatnie bada historię własnej rodziny i swego postępku. Siedzimy przy stole w kuchni. Zhang zaprosił na kolację 73-letniego Wanga Yunxianga, dawnego majstra z fabryki. Czasami w trakcie rozmowy w oczach Zhanga pojawiają się łzy, czasami krzyczy: - Jestem mniej wart niż zwierzę. Albo: - Moje nazwisko powinno okryć się wieczną hańbą. Stary Wang wygląda na mocno zakłopotanego publiczną pokutą wychowanka. - To przeszłość. Lepiej nie rozmawiajmy na ten temat - mówi cicho. Żona Zhanga kiwa potakująco głową: - Po co rozdrapywać stare rany? Dzisiaj wszystkim dobrze się żyje.

Cztery lata temu Zhang postanowił opowiedzieć publicznie o swym zaślepieniu w czasach rewolucji kulturalnej. Rodzina nie była zachwycona. Podczas zbierania materiałów natknął się w internecie na stronę, w której wychwalano osobę Mao i osiągnięcia rewolucji kulturalnej. Zhang z trudem kryje oburzenie: - Dlaczego synowie i córki narodu chińskiego nie wyciągnęli żadnych wniosków z historii? Prowadzi osobistą, prywatną wojnę. Wie, że nie przyniesie mu rozgrzeszenia, ale może złagodzi ból i wstyd. Postawił sobie za cel walkę ze zbiorową niepamięcią. W Chinach ma ona nie tylko wymiar ludzki. Kryje się za nią przemyślana strategia partii: co jakiś czas narzuca społeczeństwo zbiorową amnezję. W przeciwnym razie musiałaby się rozliczyć z własnych zbrodni.

Chiny milczą o ponad 30 milionach ofiar klęski głodu podczas Wielkiego Skoku, milczą o korzeniach rewolucji kulturalnej, czy o masakrze na placu Tiananmen w 1989 roku. Pod narzuconą odgórnie polityką zapomnienia wrze wybuchowa mieszanka złożona z bólu, poczucia winy i goryczy. Co jakiś czas nierozliczona historia daje o sobie znać w życiu współczesnych Chin. Najbardziej niebezpieczna jest bezkrytyczna nostalgia za przeszłością. Latem ubiegłego roku w czasie protestów po decyzji rządu japońskiego w sprawie zakupu spornych wysp na Morzu Południowochińskim, na ulicach Pekinu pojawiły się plakaty z wizerunkiem Mao i transparenty z napisami: "Mao, wróć".

Wyrzucony w ubiegłym roku z partii czołowy polityk Bo Xilai, gubernator miasta Chongqing w południowo-zachodnich Chinach, zainicjował kampanię "czerwonych piosenek", które miały przypominać o dawnym, kolektywnym trybie życia: "Miłość do matki i ojca jest niczym w porównaniu z miłością do Mao Zedonga!" Jeszcze nie tak dawno czonkowie frakcji lewicowych intelektualistów uważali Bo Xilaia za czołowego kandydata do ścisłego kierownictwa partii. Zhang Hongbing mówi, że chińskie szkolnictwo ponosi główną odpowiedzialność za tęsknotę za czasami autorytarnych rządów. - Szkoły nadal opuszczają lojalni poddani władz. Przypominają niewolników, wilczy pomiot - stwierdza Zhang.

Opowiada, że często mu się śni matka. W snach żyje, jest ciągle młoda, jak przed egzekucją. Syn bierze ją za rękę, pragnie jej tyle powiedzieć, ale nie jest w stanie wydusić z siebie jednego słowa. Matka przygląda mu się w milczeniu, a potem znika.

Przedmieścia Guzhen, dookoła wyrastają nowe bloki. W środku podwórka, porośniętego chwastami i tonącego w śmieciach znajduje się pokryty kurzem kopczyk ziemi, a przed nim kamień nagrobny. "Poniosła męczeńską śmierć w imię idei i przekonań" - informuje inskrypcja na płycie. Fang Zhongmou zabiły kule rewolucyjnego plutonu egzekucyjnego zaledwie rzut kamieniem od miejsca jej wiecznego spoczynku. W czasach rewolucji kulturalnej znajdowało się w tym miejscu szczere pole.

Zhang Hongbing upada na kolana, pochyla głowę, dotykając czołem zakurzonej mogiły. - Mamo, obiecuję, że ocalę twój los od zapomnienia! - woła Zhang klęcząc przy grobie. Potem wstaje, otrzepuje ziemię ze spodni. Znany, nieżyjący chiński pisarz Ba Jin już w 1986 roku postulował stworzenie muzeum rewolucji kulturalnej, oddającego hołd ofiarom prześladowań politycznych. Zhang Hongbing wierzy, że kiedyś powstanie taka placówka. Nie może w niej zabraknąć historii jego postępku.

- Jestem jednym z ówczesnych oprawców - mówi. - Ludzie mogą mną pogardzać, obrażać, przeklinać, ale powinni wiedzieć, co zrobiłem. Niech moje zaślepienie będzie dla nich przestrogą.

...

Jedna komuna do drugiej podobna kropka w kropke .
Poza tym pamietajmy dzis trwa rewolucja kulturalna na zachodzie ! Tu jest dopiero atak na normalnosc !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:09, 27 Kwi 2013    Temat postu:

Chiny: polityka jednego dziecka staje się niepotrzebna

Władze chińskie nie przewidują w najbliższym czasie wprowadzenia zmian w polityce jednego dziecka, choć - zdaniem ekspertów - staje się ona zbędna i nawet całkowite jej zniesienie nie spowodowałoby znacznego wzrostu liczby urodzeń.

W niektórych chińskich miastach, jak Jiashan w prowincji Hebei, przepisy już od lat zezwalają małżeństwom na posiadanie dwojga dzieci. Jednak duża część rodzin nie korzysta z tego prawa i decyduje się tylko na jednego potomka.

Według specjalistów wiele wskazuje na to, że chińskie społeczeństwo, podobnie jak rozwinięte społeczeństwa zachodnie, znalazło się już na etapie, na którym preferowany jest model rodziny z jednym, maksymalnie dwojgiem dzieci.

"Ludność miejska nie jest już zainteresowana posiadaniem większej liczby dzieci. Przypomina to sytuację krajów europejskich, gdzie nie ma polityki kontroli urodzeń, a mimo to przyrost naturalny jest bardzo niski. Na całym świecie modernizacja prowadzi do etapu, na którym rodziny stają się mniejsze" - powiedział PAP socjolog z Uniwersytetu Lingnan w Hongkongu, David Phillips.

Taką opinię potwierdzają opublikowane w ubiegłym tygodniu dane z Szanghaju, gdzie 92 proc. dzieci, jakie przychodzą na świat z pogwałceniem przepisów polityki jednego dziecka, rodzi się w rodzinach pracowników napływowych. Tylko 8 proc. takich "dodatkowych" dzieci to potomkowie zarejestrowanych obywateli tego miasta.

Według Phillipsa przyczyną niskiego przyrostu naturalnego w chińskich miastach są obecnie nie tylko przepisy, ale również "rosnące koszty utrzymania i edukacji, które sprawiają, że wielu ludzi woli zainwestować w jedno, ewentualnie dwoje dzieci, zupełnie jak w Europie".

"Polityka jednego dziecka skutecznie przyspieszyła ten proces. Małe rodziny są teraz bardziej akceptowane w społeczeństwie" - powiedział socjolog.

Wprowadzona w życie pod koniec lat 70. XX wieku surowa kontrola urodzeń miała na celu powstrzymanie olbrzymiego przyrostu naturalnego w Chinach oraz zaradzenie trapiącym kraj problemom społecznym i gospodarczym. Eksperci oceniają, że w ciągu ponad trzech dekad obowiązywania, polityka ta zapobiegła przyjściu na świat nawet 500 milionów dzieci.

Od tego czasu sytuacja w Chinach drastycznie się zmieniła, głównie w wymiarze ekonomicznym. Krytycy polityki planowania rodziny zwracają uwagę, że najważniejszym celem rządu nie powinno już być ograniczenie przyrostu naturalnego, ale raczej rozwiązanie stworzonych przez politykę jednego dziecka problemów, przede wszystkim szybkiego starzenia się społeczeństwa i dysproporcji płci. W efekcie obowiązywania tej polityki, ok. 15 proc. mieszkańców Chin ma ponad 60 lat, a na każde 100 dziewczynek rodzi się w tym kraju prawie 120 chłopców, co w dłuższej perspektywie może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji społecznych.

Jednak zdaniem ekspertów spowodowane polityką jednego dziecka zmiany demograficzne mogą okazać się niemożliwe do odwrócenia, a obecnie nawet całkowite zniesienie ograniczeń nie przyniosłoby znaczącego wzrostu liczby urodzeń. Według szacunków dyrektora centrum polityki społecznej think tanku Brookings-Tsinghua w Pekinie Wanga Fenga, zniesienie ograniczeń mogłoby wprawdzie wywołać 25-procentowy wzrost liczby urodzeń, ale po kilku latach spadłaby ona z powrotem do obecnego poziomu.

Również w opinii socjologa Davida Phillipsa zniesienie polityki planowania rodziny nie przyniosłoby istotnych zmian demograficznych ani w miastach, gdzie pary często wolą mieć tylko jedno dziecko, ani na wsi, gdzie prawo już teraz w wielu wypadkach przewiduje możliwość posiadania dwojga dzieci, a kary za łamanie ograniczeń są wielokrotnie niższe niż w miastach. Restrykcyjna polityka jednego dziecka dotyczy obecnie około 40 procent Chińczyków, głównie mieszkańców miast - twierdzą eksperci.

Zdaniem części analityków, jeżeli problemy demograficzne będą się pogłębiać, to chińskie władze mogą w przyszłości nie tylko znieść politykę jednego dziecka, ale nawet, wzorem Singapuru, wprowadzić zachęty do posiadania większej liczby potomków. "Nie byłbym zaskoczony, gdyby zrobili to w ciągu najbliższej dekady. Pewnie będą to robili selektywnie, celując w grupę najlepiej wykształconych, by mieli oni więcej dzieci" - ocenił w rozmowie z PAP Phillips.

Według danych Banku Światowego współczynnik dzietności, określający przeciętną liczbę dzieci przypadających na jedną kobietę, utrzymuje się w Chinach na poziomie 1,6, czyli podobnym do średniej w UE. W Hongkongu, gdzie kontrola urodzeń nigdy nie obowiązywała, jest on niższy i wynosi ok. 1,2.

!!!!

Maoizm spowodowal brak co najmniej pol miliarda ludzi ! A podejrzewam ze i 600 mln !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:05, 08 Cze 2013    Temat postu:

Peru: dożywocie dla Towarzysza Artemio, przywódcy Świetlistego Szlaku

Sąd w Peru skazał w piątek na dożywotnie więzienie Florindo Floresa, znanego bardziej jako Towarzysz Artemio, współzałożyciela i przywódcy maoistowskiej rebelii Świetlisty Szlak.

Ciążące na nim zarzuty dotyczyły terroryzmu, przemytu narkotyków i prania brudnych pieniędzy. Sąd nakazał mu także zapłacenie grzywny w wysokości 180 mln dolarów.

Skazany zamierza się odwoływać od wyroku.

Artemio złapano w lutym 2012 roku w dolinie Alta Huallaga, uważanej w latach 80. i 90. za bastion fanatycznej maoistowskiej rebelii, na której dziś wzorują się partyzanckie ugrupowania w Nepalu i Indiach. Stał na czele niedobitków partyzantki, która według peruwiańskich władz była znacząco zaangażowana w ochronę handlu kokainą.
Skazany był blisko związany z głównym przywódcą Świetlistego Szlaku, Abimaelem Guzmanem. Guzmana władze pojmały w 1992 roku. Jego aresztowanie i późniejsze skazanie na dożywocie istotnie przyczyniło się do rozbicia ruchu.

....

Slusznie ! Wreszcie !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:39, 08 Sie 2013    Temat postu:

Chiny: doniósł na własną matkę w czasach Rewolucji Kulturalnej - kobietę rozstrzelano

Hongbiao miał zaledwie 14 lat, gdy na początku Rewolucji Kulturalnej w Chinach oskarżył swoją matkę o negatywne komentarze kierowane pod adresem Mao Zedonga. Dwa miesiące później kobieta stanęła przed plutonem egzekucyjnym. Dziś 60-letni Zhang nie może sobie wybaczyć, do czego doprowadził niemal pół wieku temu.

Wywiad z Zhangiem, który jest obecnie prawnikiem w Anhui, publikuje "Dziennik Pekiński". Tego typu historie rzadko pojawiają się na łamach chińskich mediów, gdyż okres zainicjowanej przez Mao Zedonga Rewolucji Kulturalnej to wciąż temat zakazany i jedna z wielu nierozliczonych czarnych kart najnowszej historii.

Kampania ta, nazywana najtragiczniejszą w XX wieku, rozpoczęła się 1966 r. i trwała prawie dekadę. Kosztowała życie od kilku do kilkunastu milionów ludzi.

Matka Zhanga, tak jak wiele ofiar rewolucji, została pośmiertnie zrehabilitowana w 1980 roku. Zhang postuluje stworzenie muzeum ofiar Rewolucji Kulturalnej. Ten pomysł jednak jest nie do zaakceptowania dla chińskich władz.

>>>>

Komuna na calego . Satanizm .



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:10, 09 Wrz 2014    Temat postu:

Süddeutsche Zeitung

Dziewczyny Mao
Kai Strittmatter

Cztery urocze starsze panie opowiadają umyślnym zabójstwie – o 5 sierpnia 1966 roku. Rewolucja kultu­ralna zaczęła się od martwej dyrektorki szkoły. Rany do dziś są bardzo głębokie.

Był zwyczajny dzień. Dzień, w którym Mao Zedong pozostawił młodych ludzi ze swojego kraju w stanie kolektywnego szaleń­stwa. "Zbombardujcie kwaterę główną!" – wykrzyknął do nich. Był to dzień, kiedy została pobita na śmierć Bian Zhongyun, dy­rektorka szkoły, matka czworga dzieci. Wydarzyło się to 5 sierp­nia 1966 roku.

Był trup i była broń: drewniane nogi stołu, zaopatrzone w gwoź­dzie. Sprawcy do dzisiaj pozostali nieznani. Był również oskarży­ciel, ale żadnego sądu, który przyjąłby jego skargę. Kto bada wciąż tę sprawę, kto nie daje spokoju? Tą osobą jest mąż zabitej, Wang Jingyao, obecnie już starzec, wciąż jednak pochłonięty tam­tym morderstwem, które ukształtowało całe jego życie. Jest też grupa starszych mieszkanek Pekinu, większość z nich to emeryt­ki, napędzanych tamtą śmiercią sprzed niemal półwiecza, która ukazuje ich życie w całkiem innym świetle.

Przypadek Bian Zhongyun mógłby być sprawą kryminalną. Ale nie jest. To klucz do mrocznego rozdziału historii Chińskiej Repu­bliki Ludowej. Dlatego też są siły, które nie mają żadnego intere­su w wyjaśnieniu owej zbrodni.

Tych, którzy grzebią w przeszłości, jest jedynie garstka. I nawet w tej maleńkiej grupie istnieją różne fronty. Z jednej strony mąż, Wang Jingyao. – Zawsze wyglądałem przez to okno – mówił w 2006 roku w filmie, pokazującym go w jego starym mieszkaniu. – Kiedy żona wychodziła do biura, zawsze towarzyszyłem jej spoj­rzeniem. Gdy wracała, byłem szczęśliwy. Po jej śmierci nadal pa­trzyłem przez to okno. Każdego dnia.

W międzyczasie Wang się przeprowadził, nowego mieszkania już niemal nie opuszcza. – Prawda musi ujrzeć światło dzienne – mówi. – Jeśli tak się nie stanie, to znaczy, że żyłem na próżno.

Opowiada o krzyżu, jaki dźwiga, o odpowiedzialności. Nie tylko za siebie i za swoją rodzinę. – To walka dla dzieci – stwierdza. – Dzieci naszego narodu. Znowu są tak naiwne, tak łatwo je zwieść.

Wang ma 93 lata, czasem brakuje mu słów. – To walka przeciwko zapomnieniu.

Przynajmniej co do tego wszyscy się zgadzają.

Do herbaciarni niedaleko świątyni Yonghegong, tam, gdzie stary Pekin zachowuje się tak, jakby znowu się obudził, cztery kobiety przyniosły tego popołudnia swoje wspomnienia. Z daleka wyglą­dają jak urocze starsze panie gawędzące przy herbatce. Jest wśród nich urzędniczka, kierowniczka zakładu, profesorka prawa i lekarka.

Najstarsza, Liu Jin, miała wówczas dwadzieścia lat, najmłodsza zaś czternaście. Piją herbatę pu-erh, podawaną w małych porcela­nowych czarkach. Z taśmy płyną medytacyjne dźwięki fletu. – Pa­miętacie, jak Liu Jin ubierała się wtedy do szkoły? Nosiłaś znoszo­ne sukienki, z łatami.

Kobieta potwierdza, – To prawda, nigdy nie wkładałam zielone­go wojskowego munduru z pasem czerwonogwardzistek.

– Często biegałaś boso, bardzo cię podziwiałyśmy.

Obecna walka nie przychodzi im łatwo. Były przy tamtym zdarze­niu. To była ich szkoła, ich dyrektorkę zamordowano. To była ich rewolucja.

– Naszą szansę stanowiło naśladowanie rodziców, którzy wraz z Mao oswobodzili Chiny. Płonęłyśmy z zapału – mówi Liu Jin, krótko ostrzyżona kobieta w okularach bez oprawek. Jest najstar­sza w tym gronie, pierwsza zabiera glos, jak wtedy, gdy była prze­wodniczącą szkolnego samorządu. Włócznią rewolucji. Czy to była jej wina?

Nie należały do tych, którzy biją – mówią. Mimo to prosiły o prze­baczenie. Na początku tego roku zamówiły popiersie dyrektorki, kłaniały się przed nim. Zaprosiły fotografów. Chiny powinny wreszcie zacząć pamiętać. – To, co się z nami wówczas stało.

– Dzikie zwierzęta. Mówi to Wang Jingyao, mąż zamordowanej. Na stole kuchennym położył gazetę, pochyla się nad nią, dotyka twarzy na zdjęciu kłaniających się kobiet. – Ha! Liu Jin! Najgor­sza z nich. Wielka zbrodniarka. Wszystkie zostały uwiedzione i zatrute przez Mao. Ale czy to mają być przeprosiny? To tylko show.

On nie potrafi wybaczyć. Pracował wcześniej jako historyk, badał dzieje współczesnych Chin. Jego pasję stanowiły jednak innego ro­dzaju kroniki: Wang był zapalonym fotografem. Wyjmuje stare, czarno-białe zdjęcia. Zwłoki jego żony. Czwórka dzieci stojących przed nimi w szeregu. Dym z komina krematorium. – Chciałem wszystko zachować. Prawdziwą historię.

Było to pierwsze zabójstwo rewolucji kulturalnej. Akt, który otwo­rzył tamy dla orgii przemocy. W imię rewolucji, za aprobatą Mao Zedonga, bito na śmierć nauczycieli, topiono profesorów. To był czyn, po którym miały nastąpić tysiące, setki tysięcy, miliony po­dobnych. Zabitą była dyrektorka szkoły, a morderczyniami młode dziewczyny, jej uczennice. Nie tylko doprowadziły do jej śmierci, wcześniej przez wiele dni upokarzały ją i torturowały. Miejscem zbrodni okazała się jedna z najlepszych szkół w kraju.

Tutaj, do gimnazjum Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Pekinie, partyjna arystokracja wysyłała swoje córki. Uczyły się tu na przy­kład córki Denga Xiaopinga, wówczas sekretarza generalnego partii komunistycznej. Na zdjęciu w gazecie tuż obok Liu Jin po­chyla się kobieta o siwych włosach, która wygląda na starszą od pozostałych. To Song Binbin. Również ona, córka generała, cho­dziła do tej szkoły. W sierpniu 1966 roku na oczach miliona ró­wieśników wspięła się na Bramę Niebiańskiego Spokoju, by stać się wybranką wśród wybrańców. Wszyscy oni zostali wyłonieni przez Wielkiego Przywódcę, by bronić rewolucji przeciwko jej wrogom w partii i narodzie. Przeciwko swoim nauczycielom i ro­dzicom.

Trwająca dziesięć lat rewolucja kulturalna była diabolicznym po­sunięciem Mao Zedonga, którego jego partyjni towarzysze po sza­leńczym eksperymencie "wielkiego skoku" (1958-1961), zakoń­czonym śmiercią głodową 40 milionów ludzi, odsunęli na boczny polityczny tor. Władzę odzyskał potem z pomocą młodzieży. Li­czył się z faktem, że złamie tym samym kręgosłup dwóm pokole­niom młodych ludzi i pogrąży kraj w barbarzyństwie, z którego Chiny nie wydobyły się do dziś.

Młodzi podążyli za nim. Song Binbin, dziewczyna w grubych oku­larach i z warkoczem, dostąpiła zaszczytu wręczenia mu swojej bransoletki z napisem: "czerwonogwardzistka".

"Jak się nazywasz?" – zapytał Mao? "Binbin". "Co znaczy: wy­ksztalcona i zrownoważona?". "Tak". "To niedobrze – odparł. – Lepiej byłoby: Yaowu, żądna wojny". Od tej chwili stało się to nowym imieniem siedemnastolatki.

Dyrektorka Bian Zhongyun miała pięćdziesiąt lat, gdy została za­mordowana przez swoje uczennice. Była chłopską córką, komu­nistką. Dlaczego nagle miałaby się stać "kontrrewolucjonistką", nie wiedział nikt. Temu krajowi wówczas dawno już odebrano zdrowy ludzki rozum i zdolność logicznego myślenia. Chodziło przede wszystkim o występowanie przeciwko autorytetom, i to już wystarczało. W czerwcu partia zawiesiła zajęcia we wszyst­kich szkołach i uniwersytetach w kraju, studiować miało się teraz wyłącznie idee Mao Zedonga. Młodzi ludzie upajali się swoją nową misją.

23 czerwca odbyło się pierwsze posiedzenie krytykujące Bian. Grupa czerwonogwardzistów przypuściła szturm na mieszkanie jej rodziny. Zaczęli wieszać wszędzie, także w sypialni, gazetki ścienne z tekstem: "Bian, ty służalcza tyranko, trujący wężu, po­słuchaj, do cholery. Wydrzemy ci twoje psie ścięgna z ciała, wy­rwiemy psie serce i rozwalimy psią głowę".

Jiang Qing, żona Mao, ogłosiła w imieniu swego męża: "Kiedy do­brzy ludzie wymierzają razy złym, jest to sprawiedliwe". Uczen­nice chwyciły za pałki, skórzane pasy, noże.

Mąż Bian pamięta, jak jego żona wróciła do domu, pokazała mu swoje poranione plecy i powiedziała: "Umyję się teraz, a potem pozwolę zatłuc się na śmierć". Wang błagał ją, by uciekli, ale ona odparła: "Wracam. Niech mnie zabiją. Jestem niewinna".

Po południu 5 sierpnia 1966 roku uczennice zapędziły Bian i in­nych nauczycieli na szkolne podwórko. Nazwały ich "czarną bandą", kazały się czołgać, wylewały na ich głowy atrament, pole­wały ich wrzątkiem, okładały nogami wyrwanymi ze stołu, z któ­rych wystawały ostre gwoździe. Były to dziewczynki w wieku piętnastu, szesnastu, siedemnastu lat. Na chwilę zrobiły przerwę i kazały sobie przynieść lody na patyku. Potem zmusiły dyrektor­kę do czyszczenia toalety.

Bian była już słaba, opierała się o ścianę, opadała na podłogę, zo­stawiając krwawe smugi na kafelkach. Nastolatki wrzuciły ją na taczki – gdyby potem przez wiele godzin nie leżała w pełnym słońcu, być może zdołałaby przeżyć.

– Zobaczyłam, jak leży na wózku – opowiada pół wieku później, w herbaciarni, Feng Jinglan, która później została lekarką i za­częła też pisać powieści. – Miała pianę na ustach i była wysmaro­wana fekaliami.

Co wtedy zrobiła? – Bardzo się przestraszyłam i prędko odeszłam – odpowiada. By zrozumieć jej lęk, trzeba wiedzieć, że nie wszy­scy uczniowie należeli wówczas do rewolucyjnej awangardy. Feng Jinglan i Luo Zhi na przykład, siedzące dziś w herbaciarni, same były zwalczane przez swoje koleżanki. 5 sierpnia Feng mu­siała za karę za swoją "nienawiść wobec linii partii" umyć wszyst­kie okna w szkole. Luo Zhi mówi: – My dwie nie miałyśmy prawa uczestniczyć w wydarzeniach tamtego dnia.

Z razami i torturami było zaś tak: nie każdy się na to poważał. I nie każdy, kto miał wystarczającą odwagę, był do tego uprawnio­ny. Dyscyplinowanie wrogów klasowych było zarezerwowane dla członków "pięciu czerwonych rodzajów" .

Dwie pozostałe, Liu Jin i Li Hongyun, pochodziły z ciemnoczerwo­nych rodzin. Li, która dzisiaj jest profesorką prawa, miała wtedy dopiero czternaście lat, była więc za młoda. Ale Liu Jin, córka par­tyjnego sekretarza, przywódczyni, która w czerwcu 1966 roku po­wiesiła w szkole pierwszą ścienną gazetkę, zachęcającą innych uczniów do większego rewolucyjnego zapału? Gdzie była ona i jej przyjaciółka Song Binbin, najsławniejsza ze wszystkich czerwono­gwardzistek, kiedy ich dyrektorkę zakatowano na śmierć?

– Byłyśmy w pokoju nauczycielskim – mówi Liu Jin. – Zastana­wiałyśmy się, jak dalej prowadzić pracę rewolucyjną.

Morderczą orgię na szkolnym podwórku zorganizowały "sponta­nicznie" młodsze uczennice – twierdzą zgodnie wszystkie cztery kobiety. – Kiedy usłyszałyśmy, że biją nauczycieli, pobiegłyśmy na dół – opowiada Liu Jin. – Uważałam, że to jest złe, powiedzia­łam im, żeby przestały. Co mogłyśmy jeszcze zrobić? Walczyły przecież z czarną bandą. Nie mogłyśmy zabronić ludowi w uwol­nieniu się. Nigdy bym nie pomyślała, że to wszystko aż tak wy­rwie się spod kontroli.

Wróciły do pokoju nauczycielskiego i debatowały dalej. Kiedy po kilku godzinach znowu wyszły na podwórze, znalazły swoją dy­rektorkę nieprzytomną, leżącą na taczkach. Przerażone wysłały ją do szpitalu. Wkrótce po przybyciu tam Bian zmarła.

Co wydarzyło się potem?

– Byłam całkowicie zbita z tropu – mówi Liu Jin. – Świat się zawa­lił. Miałam pustkę w głowie. Czy to miała być rewolucja? Czyta­łam Marksa, Lenina, chciałam w ich książkach znaleźć odpo­wiedź. Ale jej nie znalazłam. Zaczęłam żałować tego, co się stało.

Ale wtedy jeszcze nie miała głębszych wątpliwości. Rewolucja do­piero co się przecież rozpoczęła. Dwa tygodnie później Liu Jin i jej przyjaciółka Song Binbin poszły pod Bramę Niebiańskiego Spokoju, by wiwatować na cześć Mao. Tego właśnie dnia Binbin miała zmienić imię na "Żądna Wojny".

Jeszcze w sierpniu 1966 roku w samym tylko Pekinie śmierć spo­tkała kolejnych 1772 ludzi. W dzielnicy Daxing na południu mia­sta w ciągu zaledwie pięciu dni zabito 325 osób. Najstarsza ofia­ra miała 80, najmłodsza 38 lat. Unicestwiono 22 całe rodziny, bo kiedyś były "prawicowe" albo "bogate". Można o tym przeczytać w książce "Rozgromić stary świat" pekińskiego historyka Bu We­ihua. Praca ta ukazała się Hongkongu, w Chinach nie można jej kupić.

Partia woli zapomnieć. "Wielki skok naprzód" Mao Zedonga na­zywa dziś wstydliwie "trudnymi latami". Rewolucja kulturalna to "dziesięć lat chaosu". A Mao, jak wyliczyła partia komunistycz­na krótko po jego śmierci, był "w 30 procentach zły, a w 70 dobry". Wspomnienia – działacze doskonale to wiedzą – mogą być dla nich niebezpieczne. Sprawcy, podobnie jak i ofiary, jesz­cze żyją i zajmują czołowe stanowiska w rządzie, gospodarce i społeczeństwie.

– Rząd chce, żebyśmy zapomnieli – stwierdza Li Hongyun, profe­sorka prawa. My mówimy: "nie".

Po objęciu władzy przez szefa partii Xi Jinpinga krytykowanie Mao stało się rzeczą jeszcze trudniejszą. Pod koniec zeszłego roku Xi wygłosił przemówienie, w którym rozkazał, by nie uży­wać sukcesów czasu reform do dyskredytowania zasług Mao Ze­donga. – Badanie rewolucji kulturalnej w Chinach to sprawa ogromnie problematyczna – mówi Daniel Leese, historyk i sino­log z uniwersytetu we Freiburgu, który analizuje brutalne zbrod­nie maoizmu. – Chińscy koledzy są przerażeni atmosferą, jaka pa­nuje w tej chwili na ich uniwersytetach.

Minęło parę lat, zanim cztery przyjaciółki zdecydowały się za­cząć tropić ówczesne morderstwo, czyn, który w pewnym mo­mencie ich życia znowu o sobie przypomniał. Z początku zareago­wały niechęcią, nieufnością. Jedna z nich – wspomina Liu Jin – zaatakowała ją ostro, pytając: "Co ty właściwie knujesz?". Pozosta­łe były równie przestraszone. "Nasze życie jest przecież dobre, po co grzebać w przeszłości?" – brzmiał jeden z komentarzy, jakie dostała przez internet Luo Zhi. Inna napisała, cytując ulubiony slogan partii: "Żyjemy teraz w harmonijnym społeczeństwie, a ty chcesz zniszczyć tę harmonię".

Czy chodziło o lęk sprawców przed wykryciem? To też. – Niektó­rzy z nich pełnią wysokie stanowiska, są ustawieni – zauważa wdowiec Wang Jingyao. Również dlatego nie może wybaczyć czterem koleżankom: bo nie chcą podać nazwisk winowajczyń.

Czy rzeczywiście je znają?

Cała czwórka milczy, uchyla się od odpowiedzi. Tak, "to prawdzi­wa tragedia", że sprawczynie nie przyznają się do swojej winy – uważa Liu Jin. Ale im nie chodzi w pierwszym rzędzie o sprawy osobiste. Chodzi o ich kraj. O przyszłość, którą jako naród kształto­wać można jedynie wtedy, gdy spojrzy się w twarz własnej prze­szłości. – To system jest podstawą całej tej historii – mówi jedna z nich. – To, że nie mamy państwa prawa – dodaje druga.

Dlaczego teraz, Liu Jin?

– Żal mnie wciąż nie opuścił. Musimy ustosunkować się do na­szych działań. Jak inaczej mielibyśmy jako naród iść dalej na­przód? Co mielibyśmy powiedzieć naszym dzieciom?

Dlaczego teraz, Li Hongyun?

– Ignorancja jest wielka, młodzież zupełnie nic nie wie. W niektó­rych restauracjach kelnerzy dla żartu ubrani są w mundury czer­wonogwardzistów. Na demonstracjach przeciwko Japończykom ludzie trzymali plakaty z Mao Zedongiem i niszczyli japońskie sa­mochody. Wielu tęskni za Mao. Obawiam się, że kolejna rewolu­cja kulturalna nie jest daleko. Jeśli nie będziemy uważać, ona się powtórzy.

Wang Jingyao wie: nie pozostało mu już wiele czasu. Przygoto­wał napis na swój grób: "Żył dla marzenia, za marzenie umarł". Chiny – mówi – potrzebują wolności. Przechowuje pudełko, w któ­rym ma schowany pukiel włosów swojej żony i jej odrapany zega­rek, który zatrzymał się na godzinie 3.40. Jest tam również ostat­nie ubranie Bian, to w którym zmarła, pełne zakrzepłej krwi i za­schniętego brudu.

To wszystko trafić ma kiedyś do muzeum rewolucji kulturalnej. Gdy nadejdzie już dzień, w którym będzie je można w Chinach otworzyć.

....

Komunizm w wersji Mao . Niezależnie od wersji satanizm . Dodatkowo nie zajęcie sobie sprawy że cywilizacja Chin szanuje starszych sam Konfucjusz tego nauczał . Więc tu mamy megaperwersje . Poniewieranie starszymi przez młodych to tam zło maksymalne ! Mao także tu był największym potworem ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:06, 18 Lis 2014    Temat postu:

Żonę tanio kupię - jak dysproporcja płci napędza handel żywym towarem w Chinach

Wiele z nich trafia do burdeli, choć prostytucja w Państwie Środka jest surowo karana, ale - co wyjątkowo zaskakujące - niektóre z dziewczyn są przeznaczone na żony. Z powodu polityki jednego dziecka w Chinach rośnie armia kawalerów. Za pięć lat liczba samotnych mężczyzn przekroczy 24 miliony. To oni będą napędzali proceder, który już teraz osiągnął gigantyczną skalę. W samym tylko 2013 roku policja rozbiła około pięć tysięcy grup przestępczych, trudniących się handlem żywym towarem, a za kraty trafiło 40 tysięcy osób. Aktywiści, którzy walczą z tym problemem, alarmują, że w dzisiejszych Chinach kobiety są "sprzedawane jak warzywa".

Na początku listopada ubiegłego roku chińscy internauci mogli wziąć udział w na pierwszy rzut oka typowej wirtualnej zabawie: wystarczyło wejść na konkretną stronę i wypełnić formularz, by wziąć udział w losowaniu. Później pozostało tylko czekać na łut szczęścia. Organizatorzy nie kusili jednak laptopem czy bonem na zakupy w supermarkecie, ale zwrotem kosztów wycieczki do Wietnamu. Brzmi nieźle? Sęk w tym, że dodatkowym warunkiem było znalezienie w czasie podróży… małżonki.

W zorganizowanej przez biuro matrymonialne zabawie pod hasłem "Nie płacz w Dzień Samotnych (święto obchodzone 11 listopada - red.). Jedź do Wietnamu i znajdź sobie żonę!" wzięło udział około 30 tysięcy mężczyzn. Nie do śmiechu było natomiast obrońcom praw człowieka, którzy przy okazji po raz kolejny przypomnieli: każdego roku tysiące kobiet (głównie z sąsiednich krajów) padają ofiarą handlarzy żywym towarem, a niekiedy nawet własnych krewnych, którzy za równowartość kilku tysięcy dolarów sprzedają je chińskim kawalerom.

24 miliony "przymusowych" kawalerów

Handel kobietami w celach matrymonialnych to jeden z najbardziej obrzydliwych bękartów osławionej polityki jednego dziecka, którą pekińscy włodarze wprowadzili pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, by zastopować gwałtowny przyrost naturalny. Potrzeba było ponad czterech dekad, prawie 200 milionów przymusowych sterylizacji i około 340 milionów aborcji, by władze zorientowały się, że ta metoda kontrolowania przyrostu ludności może i przynosi wymierne (czy też raczej: doraźne) korzyści, ale na dłuższą metę prowadzi do rozrostu i tak już nabrzmiałych problemów społecznych.

Czytaj więcej: Chiny liberalizują politykę jednego dziecka. Jakie będą konsekwencje?

Wśród nich coraz bardziej poczesne miejsce zajmuje największa na świecie dysproporcja płciowa: obecnie na 100 kobiet przypada około 120 mężczyzn. Jak szacują eksperci z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, oznacza to, że już za pięć lat w Państwie Środka będzie około 24 milionów kawalerów, którzy nie będą mieli najmniejszych szans na ożenek. Chyba że zdołają uciułać kilkadziesiąt tysięcy juanów (kilka tysięcy dolarów) i zdecydują się na ryzykowne pośrednictwo handlarzy żywym towarem. Ryzykowne, bo już dziś co jakiś czas media nagłaśniają historie kobiet z Wietnamu, Kambodży, Birmy, Korei Północnej czy Laosu, którym udaje się uciec z domu swojego "właściciela". W takich przypadkach "inwestycja" okazuje się więc chybiona. I niebezpieczna, bo zgodnie z artykułem 240. chińskiego kodeksu karnego za porywanie i handel kobietami i dziećmi grozi co najmniej 10 lat odsiadki (maksymalnie dożywocie), a w skrajnych przypadkach - kara śmierci.

Ile dokładnie kobiet jest sprzedawanych jak towar na chińskim rynku matrymonialnym - nie wiadomo. Mimo iż od co najmniej dekady media nagłaśniają historie tych, którym udało się uciec od męża (a niejednokrotnie: także oprawcy), władze w Pekinie nie prowadzą, a przynajmniej nie podają, oficjalnych statystyk. Wiadomo za to, że tylko w 2013 roku policja przeprowadziła akcje wymierzone w około pięć tysięcy grup przestępczych, trudniących się handlem żywym towarem, w wyniku których za kratki trafiło około 40 tysięcy osób. Ilu z nich miało na sumieniu transakcje z kawalerami z prowincji i ich rodzinami pozostaje natomiast wielką niewiadomą, bo kobiety sprzedaje się też jako niewolnice: czy to domowe, czy seksualne.

Mimo ryzyka, coraz więcej rodzin decyduje się na zakup żony dla swoich potomków. Po pierwsze (i najważniejsze) jest to po prostu najtańsze rozwiązanie. Niska "podaż" kobiet na matrymonialnym rynku wyśrubowała ceny tradycyjnego wiana, jakie pan młody musi uiścić w ramach rekompensaty za zabranie z córki z rodzinnego domu. Obecnie waha się ono od 10 tysięcy dolarów w najbiedniejszych regionach do nawet 24 tysięcy dolarów (w bogatej prowincji Zhejiang). Tymczasem na czarnym rynku żonę można kupić już za trzy tysiące dolarów.

Chinki skazane na wygodne życie

W przypadku wybrania legalnej drogi do małżeństwa na wianie wydatki się nie kończą. Z corocznych sondaży internetowych Chińskiego Stowarzyszenia Pracowników Społecznych wynika, że kobiety w Państwie Środka, zwłaszcza te zamożniejsze i lepiej wykształcone, coraz częściej traktują małżeństwo jak inwestycję. W ankiecie przeprowadzonej w 2011 roku (w której wzięło udział ponad 50 tysięcy osób) zdecydowana większość Chinek (92 proc.) stwierdziła gotowość do zalegalizowania związku pod warunkiem, że wybranek będzie miał stabilne źródło utrzymania. Dwa lata później nieco mniej, bo 77 proc. ankietowanych kobiet postawiło poprzeczkę jeszcze wyżej: kandydat na męża musi zarabiać nie tylko regularnie, ale i co najmniej dwa razy więcej niż deklarowano w poprzedniej ankiecie.

Radosław Pyffel, prezes Centrum Studiów Polska Azja, przyznaje, że zmiana priorytetów życiowych Chinek implikuje kolejne problemy. - Po prostu kalkulują, co się im bardziej opłaca. Ich celem nie jest emancypacja w zachodnim stylu, ale zapewnienie sobie wygodnego życia. A ponieważ sytuacja demograficzna temu sprzyja, właściwie nic nie muszą robić, by to osiągnąć - wyjaśnia prezes Centrum Studiów Polska Azja. Ubodzy chłopi uprawiający kawałek poletka na niemal odciętej od cywilizacji wiosce z wyścigu o jakąkolwiek małżonkę, a zwłaszcza dobrze sytuowaną, odpadają więc w przedbiegach. Ale, jak podkreśla Pyffel, nawet cudzoziemcy, którzy jeszcze niedawno byli uznawani za dobrą partię, mogą dostawać w nim zadyszki. - Kiedyś obcokrajowcy, zwłaszcza Europejczycy, w tym także Polacy, mieli u Chinek bardzo duże powodzenie. Dziś samo to, ze są mili, szarmanccy, "cywilizowani" już nie wystarcza. Oni też muszą "coś" posiadać - dodaje ekspert.

W praktyce, mimo wygórowanych oczekiwań, one też są ofiarami systemu. Bo, jak podkreśla Radosław Pyffel, chiński kij dysproporcji płciowych ma dwa końce. - Z jednej strony bez partnera pozostają bogate wykształcone kobiety, z drugiej - biedni niewykształceni mężczyźni. I nijak można połączyć ich w pary. To jednak trend ogólnoświatowy, nie tylko chiński. Z drugiej strony życie mężczyzn w Chinach jest dziś bardzo trudne, a to rodzi frustrację, bo trudno im znaleźć partnerkę, jeśli nie pochodzą z bogatej rodziny, nie mają samochodu i mieszkania - wyjaśnia ekspert. I dodaje, że problem dotyczy nie tylko biednych chłopów z zachodniej części kraju, ale też mieszkańców Szanghaju czy Pekinu.

Ci drudzy mogą skusić sąsiadki z prowincji w Wietnamie, Birmie czy Kambodży wyrwaniem z zaklętego kręgu biedy. W internecie aż roi się od agencji matrymonialnych, które zachwalają żony (na przykład) z Wietnamu jako "cnotliwe tradycjonalistki". - Mamy różnych klientów, od rolników, poprzez pracowników biurowych po ludzi, którzy wrócili z zagranicy - zapewnia w rozmowie z "China Daily" pracownik jednej z nich. Za ich usługi trzeba jednak słono płacić: od 30 do 60 tysięcy juanów (czyli od pięciu do 10 tysięcy dolarów). Mimo to chętnych nie brakuje.

Z małżeństwa międzynarodowego korzystają też kobiety - pod warunkiem, że zdecydowały się na nie z własnej woli. - Pod względem ekonomicznym życie w Chinach jest lepsze - przekonuje agencję AFP 30-letnia Nguyen Thi Hang, która zgodziła się na małżeństwo z 22-latkiem z prowincji Henan. - Krewni namawiali mnie na ślub z Chińczykiem. Powiedzieli, że oni bardzo dbają o swoje żony i że dzięki temu nie będę musiała tak ciężko pracować, że będę mogła cieszyć się życiem - wyjaśnia. Jej teść z kolei dodaje: - Znalezienie żony to niełatwe zadanie. (…) Wietnamskie kobiety są takie same jak my, są w stanie wykonać każdą pracę i pracują ciężko.

Chciałoby się rzecz: wilk syty i owca cała. Tylko że coraz więcej jest przypadków, gdy ta "owca" nie ma pojęcia, że jest ciągnięta do lasu.

Sprzedawane jak warzywa

Ofiarami handlarzy żywym towarem padają głównie młode kobiety: 20-, 30-latki, a nawet młodsze. Według KWAT (Kachin Women’s Association of Thailand), organizacji pozarządowej pomagającej Birmankom, które padły ofiarą handlu ludźmi, co czwarta z nich nie skończyła w momencie uprowadzenia 18 lat. Tu ponownie wkracza do akcji czysta kalkulacja: im młodsza kobieta, tym większe szanse, że da zdrowe potomstwo. - Mężczyźni zawsze chcą mieć zdrową, młodą kobietę, która może "produkować" dzieci. Kobiety naprawdę są postrzegane jako maszyny do rodzenia - stwierdza w rozmowie z "The Telegraph" Julia Marip, która kieruje oddziałem KWAT w prowincji Junnan. Wyjaśnia też, że sprowadzone nielegalnie do Chin kobiety są sprzedawane jak towar na rynku - często dosłownie. - Przemytnicy ubierają je w ładne sukienki, malują. To bardzo okrutne, bo one nie zdają sobie sprawy, co się dzieje i są szczęśliwe, nosząc ubrania, jakich nigdy nie miały na sobie. A w międzyczasie zostają sprzedane jak warzywa - wyjaśnia Marip.

Co się z nimi dzieje później, zależy od "właściciela". W najgorszej sytuacji są te, które trafiają do burdeli. Ale i z tych, które miały więcej szczęścia i zostały wydane za mąż, los nieraz okrutnie drwi. Jak z 22-letniej Birmanki, która w rozmowie z "China Daily" wyznaje, że jej "pan i mąż" przez pół roku regularnie gwałcił ją i bił. Albo 12-letniej Aby, którą wuj zabrał na wycieczkę do sąsiedniej prowincji Junnan. W jej przypadku kilka godzin zamieniło się w trzy lata gehenny - za sprawą 20 tysięcy juanów, które zainkasował wuj w zamian za oddanie jej chińskiemu małżeństwu jako żonę dla ich 20-letniego syna. Przez ten czas była bita, zakazywano jej też kontaktów z rodziną a nawet wychodzenia z domu. - Byłam zbyt młoda, by wyjść za mąż, gdy mnie kupili. Później powiedzieli mi, że muszę poślubić ich syna. W pewnym sensie miałam szczęście. Gdybym była o dwa, trzy lata starsza, już byłabym jego żoną - opowiada w rozmowie z "The Telegraph". Szczęście dopisało jej jeszcze raz, gdy w czasie rutynowej kontroli dokumentów policjanci zorientowali się, że jest cudzoziemką. Zabrali ją na komisariat, a gdy opowiedziała im swoją historię - odesłali do Birmy. - Poszli też do tej rodziny. Powiedzieli im: "Nie możecie kupować ludzi, to nie są zwierzęta". Zapytali, czy chcę wnieść przeciwko nim oskarżenie. Odpowiedziałam, że nie. Chciałam tylko o tym zapomnieć i wrócić do domu - wspomina dziewczynka. Z kolei Julia Marip z KWAT dodaje, że wiele kupionych jako żony kobiet decyduje się na inną formę ucieczki - taką najłatwiej dostępną, ale i ostateczną: popełniają samobójstwo, łykając śmiertelną dawkę pestycydów.

Rozwiązanie problemu

Choć winowajca numer jeden, czyli polityka jednego dziecka, już dogorywa (pod koniec ubiegłego roku władze w Pekinie zapowiedziały złagodzenie restrykcji dotyczących planowania rodziny, co w praktyce właściwie oznacza jej zniesienie), wyrządzone przezeń szkody będą długo odczuwalne. - Pamiętajmy, że Polska ma jeszcze niższy wskaźnik urodzeń niż Chiny, mimo iż u nas nigdy nie realizowano polityki jednego dziecka. Natomiast w przypadku Chin jest istotne, że występuje tam duża dysproporcja płciowa, która jest naturalną konsekwencją polityki jednego dziecka, bo - między innymi ze względów kulturowych i ekonomicznych - wszyscy woleli mieć chłopca niż dziewczynkę - wyjaśnia Pyffel.

Dodaje też, że na wymuszane przez państwo demograficzne trendy nakłada się też czysta ekonomia. - Z jednej strony dziś już ponad połowa ludzi mieszka w miastach, wielu z nich bogaci się, więc już nie tylko chcą egzystować, ale i konsumować, korzystać życia. Z drugiej - wychowanie dziecka, nawet jednego, jest bardzo kosztowne: dzieci rywalizują ze sobą, a rodzice są pod olbrzymią presją, by w ich rywalizację inwestować, opłacać kursy, zajęcia dodatkowe. Mimo iż nie ma już polityki jednego dziecka, a państwo wręcz zachęca do rodzenia większej ich liczby, niektórzy ludzie w ogóle rezygnują z dzieci, bo związane jest to ze zbyt wysokimi wydatkami, ryzykiem i presją - mówi Pyffel.

Prezes Centrum Studiów Polska Azja przyznaje, że Chiny po raz kolejny stoją naprzeciw nabrzmiałego problemu, na który nie ma prostego rozwiązania. A nawet te skomplikowane nie są w stanie mu podołać. - W Chinach, podobnie jak w całej Azji Wschodniej, sytuacja jest o tyle specyficzna, że ludzie zdecydowanie bardziej słuchają się władzy. Poza tym jest to kraj autorytarny, więc rząd dysponuje dużo większym wachlarzem mechanizmów wcielania w życie różnych polityk. Ale póki co nie do końca są one skuteczne. Mleko się już rozlało, dysproporcja między kobietami a mężczyznami jest ogromna - wyjaśnia Pyffel. Jego zdaniem sprowadzanie żon dla Chińczyków z zagranicy może być dobrym tropem - ale pod warunkiem, że będzie to polityka legalna, sankcjonowana i nadzorowana przez władze. - Już teraz na północy Chin bardzo popularne są małżeństwa zamożnych Chińczyków z Rosjankami. Być może wszystko pójdzie właśnie w tym kierunku, czyli importowaniu żon z zagranicy, ale w sposób bardziej cywilizowany, a rząd będzie pomagał w kojarzeniu par międzynarodowych. Póki co jednak tworzy się szara strefa, a na niektórych obszarach, zwłaszcza z daleka od wybrzeża, najpopularniejszym sposobem zdobycia żony jest porwanie albo jej kupienie - uważa ekspert.

We wrześniu władze zapowiedziały kolejną zmasowaną akcję przeciwko handlarzom żywym towarem. Jednak zdaniem Davida Feingolda, międzynarodowego koordynatora programu UNESCO ds. AIDS i Przemytu, kij tu nie pomoże. - Pomysł, że policja jest w stanie powstrzymać handlarzy żywym towarem jest niedorzeczny - stwierdza w rozmowie z "The Telegraph". Jego zdaniem lepiej użyć marchewki, a konkretnie: dokładnie przeorać pole, na którym ma ona wyrosnąć. - Należy rozwiązać problemy gospodarcze i społeczne, które popychają ludzi do migracji - wyjaśnia.

Jednak na to się nie zanosi, więc prawdopodobnie jeszcze długo przeciętnym obywatelom nawarzone przez biurokratów z lat 80. piwo będzie się odbijało czkawką.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

W ramach 8. Festiwalu Pięciu Smaków można obejrzeć film "Biała śmierć", który porusza tematykę czarnego rynku matrymonialnego w Azji Wschodniej. Więcej informacji na stronie:

[link widoczny dla zalogowanych]

Komunizm zniszczyl ten kraj straszliwie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:20, 29 Mar 2015    Temat postu:

Matrymonialna giełda w centrum Szanghaju
29 marca 2015, 09:26
Jak co niedzielę Park Ludowy w ścisłym centrum Szanghaju zapełnia się rodzicami szukającymi żon i mężów dla swoich dzieci. Młodzi Chińczycy nie zgadzają się już jednak na aranżowane małżeństwa i chcą sami decydować o swoim życiu.

Wzdłuż alejek zdesperowani rodzice rozkładają parasole, do których przyczepiają wypisane ręcznie na kartach A4 ogłoszenia opisujące zalety ich synów i córek oraz wymagania, jakie stawiają kandydatom na synowe i zięciów. Ponad ich głowami widać wznoszące się tuż obok parku drapacze chmur, symbole chińskiego postępu i otwierania kraju na świat, w tym słynny, ukończony w 2003 roku biurowiec Tomorrow Square. Mało które miejsce tak dobitnie ukazuje głębokie zmiany światopoglądowe, jakie zaszły w Chinach w ostatnich dekadach, i olbrzymi kontrast pomiędzy tradycją a nowoczesnością.

"Dziewczyna urodzona w 1986 roku, wzrost: 1,67 metra, dostojny wygląd i usposobienie, zamieszkała w pobliżu parku Changfeng, rodzice żyją. Wymagania: urodzony między 1982 a 1986 rokiem chłopak, zameldowany w Szanghaju, pracujący w mieście na stałe, z własnym mieszkaniem, nietykający papierosów ani alkoholu, którego rodzice żyją" - to jedno z setek takich ogłoszeń.

Do ojca opisanej w nim dziewczyny podchodzi starsza kobieta. Po krótkiej, rzeczowej wymianie zdań, mężczyzna wyciąga z kieszeni kopertę ze zdjęciem córki i pokazuje je kobiecie. Wymieniają się numerami telefonów. Być może coś z tego wyjdzie, choć szanse są małe, bo młodzi Chińczycy niechętnie odnoszą się już do aranżowania małżeństw przez rodziców.

Mimo to niektórzy rodzice przychodzą do Parku Ludowego co tydzień od wielu lat. Bez skutku.

- Już siedem lat mieszkam obok parku i w każdą niedzielę tutaj spaceruję. Widzę ludzi, którzy od siedmiu lat regularnie przychodzą szukać małżonków dla swoich dzieci. Nic z tego nie wychodzi, ale ich to nie zniechęca - mówi około 35-letni pracownik wysokiego szczebla w firmie motoryzacyjnej Ji Qianshan.

- Kiedy dzieci osiągną określony wiek, powiedzmy 25 lat, rodzice stają się bardzo niespokojni i nalegają, by jak najszybciej znalazły małżonków - opowiada mężczyzna. Jego zdaniem każda metoda znalezienia żony jest dobra, ale "najważniejsze, czy kochasz tę dziewczynę, czy nie".

Ji, który 14 lat temu znalazł sobie żonę bez niczyjej pomocy, dodaje, że na małżeństwie naciski rodziców wcale się nie kończą. Potem rodzice żądają, by jak najszybciej mieć dzieci. - Nie zamierzam popychać swoich dzieci do małżeństwa. Sam czułem się bardzo niekomfortowo pod presją rodziców i nie zamierzam robić tego samego mojej córce - oświadcza.

Giełda matrymonialna w Parku Ludowym dzieli się na sektory - osobny dla zameldowanych w Szanghaju, dalej całe Chiny, a za rogiem "kącik zamorski". Tam przychodzą rodzice Chińczyków mieszkających za granicą, zwykle w Anglii, USA czy Japonii. Niektóre ogłoszenia są nawet po angielsku lub japońsku.

Jedno z nich opisuje kobietę mieszkającą w Londynie, wykładowcę akademicką z tytułem doktora prestiżowej londyńskiej uczelni. Stojący obok kartki pogodni, elegancko ubrani staruszkowie - rodzice dziewczyny - wyjaśniają, że szukają dla niej męża mieszkającego w Wielkie Brytanii. Może to być Chińczyk, może być obcokrajowiec. Przychodzą do parku od trzech lat, ale nikogo jeszcze nie znaleźli.

Poza "kącikiem zamorskim" większość rodziców na obcokrajowca się nie zgadza. - Nie zgadzam się, bo nie lubię, i koniec - mówi jeden z nich. Wielu w ogóle nie chce rozmawiać. Fakt, że ich córki i synowie wciąż nie założyli rodzin, nie jest dla nich powodem do dumy. Dotyczy to zwłaszcza córek, które osiągając wiek mniej więcej 25 lat, stają się w Chinach "shengnu" - kobietami, które pozostały. To coś jak stare panny, ale z naciskiem na brak perspektyw zamążpójścia. Według chińskiej encyklopedii internetowej Baidu Baike w samym Pekinie w 2009 roku było 550 tys. takich kobiet.

W parku funkcjonują również agencje matrymonialne. - Mężczyźni rejestrują się za darmo, kobiety muszą zapłacić 500 juanów (300 zł), bo kobiet mamy więcej - tłumaczy prowadząca jedną z takich agencji kobieta. Przy rejestracji pyta o wiek, wzrost, wykształcenie, zarobki i czy kandydat posiada własne mieszkanie. Następnie dopytuje o wymagania względem partnerki - jakie roczniki wchodzą w grę, minimalny wzrost i wykształcenie oraz czy musi być ładna, czy może być brzydka. Większość osób na jej liście zarejestrowali rodzice - wyjaśnia.

Pytana o skojarzone przez siebie pary, które rzeczywiście się pobrały, pokazuje gruby notes. Przy niektórych nazwiskach widnieje zielony znak, oznaczający ślub. W przypadku zawarcia małżeństwa nie trzeba nic agencji dopłacać, jedynie "co łaska" w tzw. czerwonej kopercie - dodaje swatka.

Jeszcze na początku XX wieku, gdy Chinami rządziła dynastia Qing, rodzice mieli nad dziećmi całkowitą kontrolę. Przed ślubem pary młode zwykle nie miały ze sobą kontaktu, a pojęcie randki było zupełnie nieznane. Małżeństwa aranżowali rodzice, którym pomagały profesjonalne swatki. Decyzja należała wyłącznie do nich, a młodzi nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia.

Choć małżeństwa aranżowane są od 1950 roku nielegalne, zdaniem dyrektora centrum studiów nad kulturą tradycyjną ze Wschodniochińskiego Uniwersytetu Pedagogicznego w Szanghaju Tiana Zhaoyuana obyczaj ten miał swoje dobre strony. "W rzeczywistości swatki odgrywały bardzo ważną rolę, szukając odpowiedniej partii o podobnym statusie społecznym. Prowadziło to do stabilnych, zdrowych małżeństw - ocenił badacz. - Była ona również mentorką, która uczyła niedoświadczoną młodą parę, jak się zachowywać i doceniać się nawzajem, by w małżeństwie wszystko szło gładko".

Z Szanghaju Andrzej Borowiak

...

Komuna zrobiła tam piekło . To skutki polityki ,,demograficznej" .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 20:33, 30 Mar 2015    Temat postu:

Chińskie "czarne dzieci" - miliony, które znalazły się poza systemem przez politykę jednego dziecka
Małgorzata Gorol
30 marca 2015, 17:55
Publiczne szkoły czy dotowana opieka zdrowotna nie są dla nich. Nawet kupienie biletów na pociąg może być problemem. Mowa o chińskich "czarnych dzieciach", czyli osobach, których rodzice złamali zasady polityki jednego dziecka i nie stać na związane z tym kary. Bez rejestru urodzin i zameldowania zwanego hukou są niczym "nielegalni" mieszkańcy własnej ojczyzny. Jak ocenia serwis The Diplomat, ich sytuacji nie poprawiło nawet złagodzenie jakiś czas temu restrykcyjnego prawa.

Obecny system hukou, czyli rejestr gospodarstwa domowego, został ustanowiony w 1958 r. i miał zapobiegać niekontrolowanemu przemieszczaniu się ludności między obszarami wiejskimi a miastami. Był to czas, gdy na potęgę tworzono na wsiach komuny ludowe, które miały przynieść komunistycznym Chinom wielki dostatek. Zamiast tego przyniosły głód i gospodarczy dołek. Ale książeczki hukou, zawierające podstawowe informacje o obywatelach, przetrwały. Zresztą, już dużo wcześniej prowadzone były podobne spisy.

Cały system był wielokrotnie przez media określany mianem chińskiego apartheidu, który dzielił społeczeństwo na klasy wiejską i miejską (chiński rząd zapowiedział w zeszłym roku reformę, mającą zniwelować te rozróżnienia). Ale co z tymi, którzy w ogóle nie zostali zarejestrowani? To właśnie od tego dokumentu uzależnionych jest wiele praw, pozwala on też na wyrobienie dowodu tożsamości. Brak certyfikatu urodzin i hukou to problemy z korzystaniem z ubezpieczenia społecznego, dostępem do publicznej edukacji, rządowych posad czy służby w wojsku, a nawet możliwością wzięcia ślubu i założeniem rodziny.

Tymczasem według przeprowadzonego w 2010 r. spisu powszechnego 13 mln Chińczyków znalazło się całkowicie poza systemem. Serwis The Diplomat, który pisał niedawno o - jak je określił - "ukrytych dzieciach", nie ma wątpliwości: w przypadku większości rodzice złamali zasady polityki jednego dziecka. Niestety, ich fatalnej sytuacji nie zmieniła wprowadzona 1,5 roku temu zmiana surowych zasad.

Ukryte "czarne dzieci"

Tragiczne konsekwencje prowadzonej przez chińskie władze od końca lat 70. ubiegłego wieku polityki jednego dziecka nie są tajemnicą. Zasadę wprowadzono z obaw przed przeludnieniem, ale jej stosowanie stało się przyczyną wielu przymusowych aborcji (nawet w późnych miesiącach ciąży), zabijaniem nowo narodzonych dziewczynek czy handlem "nadprogramowymi" dziećmi przy zagranicznych adopcjach. Z czasem zaburzone zostały proporcje płciowe w Chinach, gdzie na 116 mężczyzn przypada 100 kobiet (średnie proporcje to 105:100). W efekcie chińskim kawalerom zaczęło brakować kandydatek na żony we własnym kraju. To tylko przyczyniło się do kolejnej patologii - handlu kobietami.

Przez lata o zgodę na odstępstwo od surowego prawa mogły się ubiegać małżeństwa ze wsi, gdy ich pierwsze dziecko było dziewczynką, lub pary, które same nie miały nigdy rodzeństwa. Nawet niezamężne matki, choć rodziły tylko raz, musiały się liczyć z karami.

Mimo restrykcji niektórzy rodzice nie chcieli rezygnować z drugiego czy kolejnego dziecka. Ich decyzja oznaczała jednak wysokie grzywny - często wielokrotność rocznych pensji rodziców. W ubiegłym roku głośno było o przypadku chińskiego reżysera Zhang Yimou, który doczekał się pięciorga pociech. Musiał przez to zapłacić komisji planowania rodziny ok. 900 tys. euro.

A ci rodzice, których nie było stać na opłacenie takich kar finansowych? To właśnie ich maluchy nazywane są "czarnymi dziećmi" (heihaizi) - nie są one zarejestrowane w systemie hukou, a w przyszłości czeka je z tego powodu cały szereg kłopotów.

Zmiany bardziej na papierze

Wydawało się, że nadzieja dla takich osób przyszła w 2013 r., gdy chińskie władze złagodziły obowiązujące przepisy. Zgodnie z tym małżeństwa, z których choć jedna osoba była jedynakiem, mogą już starać się o drugie dziecko.

Według The Diplomat nie są to jednak wystarczające zmiany. Serwis zwraca uwagę na to, że łagodniejsze przepisy de facto nie przynoszą rewolucji dla rodzin wiejskich, które już wcześniej mogły się starać o kolejne dziecko, niezamężnych matek czy też par, które mają więcej niż dwoje dzieci. Co więcej, prawo nie działa wstecz, a więc cała rzesza "drugich dzieci", które pojawiły się na świecie przed 2013 r., nadal jest poza systemem, a ich rodzicom grożą grzywny. W ocenie The Diplomat dzieje się tak, ponieważ lokalne władze czerpią korzyści z polityki jednego dziecka, przetrzymując dokumenty potwierdzające ich tożsamość dopóki rodzice nie zapłacą. A władze centralne przymykają na to oko.

Nie będą tego jednak mogły robić tego w nieskończoność. Bo tak jak przed trzema dekadami obawiano się przeludnienia, tak teraz zagrożeniem dla Państwa Środka staje się dziura demograficzna - po prostu ktoś musi pracować na emerytury starszych Chińczyków. Po zmianach z końca 2013 r. chińskie władze oczekiwały, że rocznie z tego powodu będzie przybywać ok. 2 mln dzieci więcej niż wcześniej. Tymczasem, jak podaje agencja AFP, urodziło się ich zaledwie o 470 tys. więcej. Tylko co dziesiąta rodzina, która mogła zdecydować się na drugie dziecko, skorzystała z tego prawa.

Właśnie dlatego chiński premier Li Keqiang zapowiedział, że władze zastanawiają się nad dalszymi zmianami w polityce jednego dziecka. Może Pekin przypomni sobie także o już będących na świecie, ale nielegalnie urodzonych Chińczykach.

Małgorzata Gorol, Wirtualna Polska

...

Horror komunizmu .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:27, 09 Cze 2015    Temat postu:

W Chinach kwitnie handel dziećmi. Winna polityka jednego dziecka
Aneta Wawrzyńczak
9 czerwca 2015, 11:28
O skali tego procederu świat dowiedział się w 2003 roku, kiedy chińska policja odkryła w bagażniku jednego z samochodów 28 niemowląt - otumanionych lekami, żeby nie płakały, poupychanych w nylonowych torbach. Od tamtej pory skala handlu małym żywym towarem w Państwie Środka wcale nie zmalała. Wręcz przeciwnie.

- Był słodkim, posłusznym chłopcem - mówi w rozmowie z BBC o swoim synu Xiao Chaohua z Huizhou, 320-tysięcznego miasta w chińskiej prowincji Guangdong. - Kiedy chciał pożyczyć pieniądze na jakiś smakołyk, żartowałem: a kiedy oddasz? Odpowiadał: kiedy dorosnę, oddam pieniążki. Kupię ci dobry samochód, bmw albo mercedesa.

Był luty 2007 roku, Xiao pracował w swoim małym butiku z ubraniami w dzielnicy przemysłowej Huizhou. Kilka godzin wcześniej wraz z żoną i 5-letnim synem Xiaosongiem byli na pobliskiej plaży, maluch stawiał zamki z piasku i pluskał się w wodzie. - Był bardzo szczęśliwy. Zrobiłem mu mnóstwo zdjęć komórką - wspomina Xiao w rozmowie z BBC. Po powrocie do butiku maluch poprosił ojca o garść drobnych, w pobliskim sklepie chciał kupić swój ulubiony przysmak - słodkie mleko. Razem z nim poszła jego 10-letnia siostra Xiao Lu. Ale wróciła sama. Rozstali się pod sklepem, bo mały Xiaosong chciał porozmawiać z kolegą.

Jego ojciec od razu wyruszył na poszukiwania, wezwał też policję. Funkcjonariusze tylko wzruszyli ramionami. "Syn został zapewne porwany i wywieziony do innego miasta" - usłyszał zrozpaczony ojciec. Xiao wziął więc sprawy w swoje ręce, po kilku godzinach przytargał na posterunek mężczyznę który już wcześniej kręcił się wokół jego syna. Jednak po krótkim przesłuchaniu został wypuszczony, później ulotnił się jak kamfora.

Xiao mimo to się nie poddał, wysupłał obłędną jak na jego warunki kwotę ośmiu tysięcy dolarów, by nadać w ogólnokrajowej telewizji ogłoszenie o zaginięciu syna. Bez odzewu. - Nie miałem żadnego planu. Po prostu oszalałem. Chodziłem wszędzie tam, gdzie byli ludzie, gdzie był jakikolwiek tłum - opowiadał Xiao brytyjskiej telewizji. W ciągu roku zjechał całą prowincję Guangdong. Wieszał plakaty na przystankach autobusowych, dworcach kolejowych i w centrach handlowych, oferował nagrodę za jakąkolwiek informację. W końcu sprzedał sklep, kupił vana, córkę odesłał do dziadków i od kilku lat jeździ po całym kraju w jednym tylko celu: by odnaleźć syna.

Wszystko na nic. Xiaosong przepadł jak kamień w wodę.

Takich "kamyczków" każdego roku w Chinach jest około 20 tysięcy - tak przynajmniej podaje BBC w oparciu o szacunki amerykańskiego Departamentu Stanu (bo rząd w Pekinie oficjalnych statystyk nie prowadzi, a przynajmniej ich nie ujawnia). A trzeba przecież wziąć poprawkę na to, że rzeczywiste liczby mogą być nawet kilkukrotnie wyższe, jak to zawsze na czarnym rynku bywa. Na tym chińskim, towarem pierwszej potrzeby stały się właśnie dzieci.

Skutek polityki jednego dziecka

Handel dziećmi to kolejny tragiczny skutek polityki jednego dziecka, po m.in. selektywnych aborcjach, dzieciobójstwie i sprowadzaniu dla samotnych kawalerów żon-niewolnic z zagranicy. Najbardziej pożądani (a więc i najdrożsi) są oczywiście chłopcy, ich faworyzowanie przez wieki zakorzeniało się w chińskiej tradycji, kulturze, a także gospodarce. I nawet nowe komunistyczne władze, które o 1949 roku chwyciły za ideologiczne motyki, nie były w stanie tego wyrugować.

O tym akcie chińskiego dramatu pod tytułem "Polityka jednego dziecka" świat usłyszał w 2003 roku, kiedy policja w prowincji Guangxi odkryła w bagażniku 28 niemowlaków, otumanionych lekami (żeby nie płakały), poupychanych w nylonowych torbach. Jedno z dzieci już nie żyło. Przemytnicy zostali pojmani, przywódcy gangu skazani na śmierć. Surowe wyroki nie zniechęciły przestępców. Po prostu przenieśli się do internetu. O skali zjawiska może świadczyć chociażby to, że w czasie największej jak dotąd akcji wymierzonej w handlarzy małym żywym towarem, którą chińska policja przeprowadziła w lutym ubiegłego roku, uratowano 382 dzieci, a aresztowano - prawie trzy razy więcej (blisko 1,1 tysiąca osób).

Obecnie czarnorynkowe ceny za chłopców wahają się od 10 do 16 tysięcy dolarów, dziewczynkę można dostać już za połowę tej kwoty. Chętnych do zapłacenia astronomicznej jak na chińskie realia kwoty nie brakuje. Niektóre dzieci trafiają więc w ręce lokalnych mafii, które wykorzystują je do żebrania na ulicach albo pracy w fabrykach tekstylnych, zdecydowana większość zostaje sprzedana nowym rodzicom.

W ten sposób instynkty rodzicielskie zaspokajają bezpłodne pary - tak z kraju, jak i z zagranicy, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych - którym dłużą się i nużą żmudne procedury adopcyjne. Albo zyskują upragnionego syna te, których po prostu nie stać na płodzenie kolejnych dzieci z nadzieją, że wreszcie urodzi się wymarzony syn. Taki właśnie argument podawał w rozmowie z "Beijing Times" Zhu Shouqi, który kupił noworodka z sąsiedniej prowincji. Jak wyjaśniał, zdecydował się na ten desperacki (i drogi, bo kosztujący go ponad 9,5 tys. dol.) krok, gdyż jako ojciec trzech córek pragnął również syna, a na loterii matki natury miał przecież tylko 50 proc. szans.

Nie zawsze dzieci padają ofiarą porwań, tak jak miało to miejsce w przypadku małego Xiaosonga. Często to sami rodzice decydują się na rozpaczliwy krok i sprzedają własne potomstwo. Reporterzy BBC skontaktowali się z matką, która wystawiła swoją 8-miesięczną córeczkę na sprzedaż za 32 tysiące dolarów. - Chociaż łamie mi to serce, chcę zapewnić jej lepsze życie - tłumaczyła. Przesłała też zdjęcie dziewczynki - jeszcze razem z jej bratem bliźniakiem. Jak zapewniła, chłopiec znalazł już wcześniej nabywcę. Przy sobie chciała (lub mogła) zostawić tylko 3-letnią córkę. Brytyjska telewizja dotarła też do 23-letniej Zhang Qingqing, która stanęła na głowie, by odnaleźć swoich biologicznych rodziców. Tylko po to, żeby zapytać ich, czemu sprzedali ją za równowartość 100 dolarów.

Walka z wiatrakami

W 2007 roku, na konferencji zorganizowanej w indyjskim Hajdarabad przez Fundusz Ludnościowy Narodów Zjednoczonych (UNFPA), autorzy raportu na temat skutków polityki jednego dziecka w Chinach przewidywali, że w kolejnych latach doprowadzi ona do "natężenia zachowań aspołecznych i przemocy, a w konsekwencji stanie się zagrożeniem dla długofalowej stabilności i zrównoważonego rozwoju chińskiego społeczeństwa". Prężnie rozwijający się czarny rynek handlu dziećmi jest tego smutnym dowodem.

Władze w Pekinie oficjalnie zdają sobie z tego sprawę - i próbują walczyć tym walczyć. W marcu 2013 roku zainicjowały drugą poświęconą walce z handlem ludźmi ośmiolatkę (na lata 2013-2020). Największą innowacją jest wprowadzenie testów DNA (dla rodziców zaginionych dzieci i odbijanych przez policję maluchów) i przechowywanie ich w ogólnokrajowej bazie. To niby spory krok naprzód, ale w przełożeniu na chińskie realia może się okazać jedynie dreptaniem w miejscu.

- W ciągu dekady nastąpiła znacząca poprawa, ale nie sądzę, by dotyczyło to lokalnej policji - stwierdził Charlie Custer, filmu dokumentalnego "Living With Dead Hearts", w rozmowie z "The Guardian". Tajemnicą poliszynela jest przecież to, że skorumpowani urzędnicy i policjanci dorabiają na boku, między innymi przymykają oczy na handel dziećmi, a nawet bezpośrednio w nim uczestnicząc.

W proceder zaangażowani są zresztą nawet pracownicy sierocińców i lekarze w szpitalach położniczych. "The Guardian" opisywał historię matki, która urodziła w Fuping (prowincja Shaanxi) chłopca, ale opiekująca się nią i dzieckiem lekarka Zhang Suxia przekonywała ją i jej męża, by zostawili chłopca w szpitalu, bo dziecko jest ciężko chore i lada moment i tak umrze. - Ufaliśmy jej, ponieważ była z tej samej wioski, co mój ojciec i od początku prowadziła ciążę mojej żony - wyjaśniał w rozmowie z "Beijing Times" ojciec chłopca.

Gdy jednak poprosili o pokazanie im syna, lekarka stanowczo odmówiła. To wzbudziło ich podejrzenia. Tym razem policja okazała się kompetentna: po przeprowadzeniu dochodzenia okazało się, że Zhang i sześciu innych lekarzy z miejscowego szpitala współpracowali z dwoma handlarzami żywym towarem, oferując im zdrowe noworodki po 3,5 tys. dol. Ci z kolei sprzedawali je dalej z trzykrotnym przebiciem.

Na kolejne przeszkody w walce z nielegalnym procederem zwraca uwagę Pi Yijun, profesor w Instytucie Prawa Karnego na Uniwersytecie Nauk Politycznych i Prawa. - Problemem jest to, że gdy dziecko ginie, rodzice idą, rozmawiają z policją, a ta musi ocenić, czy dziecko się tylko zgubiło, czy zostało porwane. Aby uznać je za porwane lub zaginione, muszą upłynąć co najmniej 24 godziny, tymczasem te 24 godziny są najbardziej kluczowe - zauważa w rozmowie z "Guardianem".

Historii z happy endem jest niewiele. O wielkim szczęściu mogą mówić rodzice porwanego i sprzedanego do adopcji 2-latka, którego nowi rodzice zwrócili pośrednikowi, gdy tylko odkryli, że chłopiec ma astmę. Jako wybrakowany towar maluch trafił do sierocińca. Jego pracownik rozpoznał go na zdjęciu zamieszczonym w internetowej bazie zaginionych dzieci prowadzonej przez fundację Suishou Public Welfare Fund.

Władze w Pekinie co prawda już kilka lat temu utworzyły specjalny oddział do walki z handlarzami dziećmi, ale zdecydowanie większy nacisk powinny położyć na śledzenie podejrzanych agencji internetowych, oferujących pośrednictwo w adopcji. Rząd w Pekinie mógłby oddelegować jakiś procent swoich internetowych cenzorów, by zajęli się śledzeniem stron, na których przeprowadza się nielegalne adopcje. W końcu Alibaba, czyli chiński odpowiednik Allegro, zatrudnia dwa tysiące pracowników tylko po to, by anulowali podejrzane aukcje.

Wreszcie - aktywiści zwracają uwagę, że działania władz nie są symetryczne. Z jednej strony handlarzom, przemytnikom i pośrednikom, jeśli uda ich się pojmać, sądy wymierzają bez mrugnięcia okiem kary śmierci. Z drugiej - ludziom kupującym na czarnym rynku dzieci grożą co najwyżej trzy lata za kratkami. Xiao Chaohua wierzy, iż zaostrzenie kar sprawi, że potencjalni rodzice adopcyjni dwa razy się zastanowią, zanim zdecydują się na nielegalną adopcję. Bo taki prosty, ludzki argument, że swoje szczęście rodzinne budują na czyimś wielkim dramacie, jakoś w Chinach do nikogo nie trafia.

...

To jest potworny komunizm.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 8:52, 07 Maj 2018    Temat postu:

50. rocznica Rewolucji Kulturalnej w Chinach
ostatnia aktualizacja:
17.05.2016 13:16

Mija 50 lat od wybuchy Rewolucji Kulturalnej w Chinach. O tym tragicznym okresie w historii tego kraju i jego konsekwencjach ciągnących się do współczesności mówił w Świecie w Południe prof. Bogdan Góralczyk, sinolog i politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
AUDIO 1 plik
 22'08 
17.05.16 Prof. Bogdan Góralczyk: „Humbejwini zwalczali swoich nauczycieli, autorytety i wszystko ci się da. Zniszczono całą kulturę, oświatę i naukę (…)”.

Rewolucja Kulturalna w Chinach wybuchła 16 maja 1966 roku. Objęła cały naród i kraj. Podczas tych tragicznych wydarzeń zginęło ponad 2 miliony ludzi.– Zniszczono całą kulturę, oświatę, naukę i wprowadzono do kraju anarchię i chaos. Robili to młodzi ludzie, których termin humbejwin przeszedł nawet do języka polskiego. Humbejwini to ci zaciekli, którzy zwalczają swoich nauczycieli, autorytety i wszystko co się da. Rewolucja Kulturalna w Chinach przyniosła niebywałe cierpienia moralne, psychiczne i psychologiczne. Ten naród długo się z tego nie potrafił podnieść i nie wiem, czy dźwignął się do dziś – mówił gość Polskiego Radia 24.

Jak przypomniał prof. Bogdan Góralczyk, 17 milionów humbejwinów zostało zesłanych na wieś. Kiedy wrócili zrozumieli jak wielki błąd młodości zrobili. Zrozumieli, że zostali wykorzystani przez władzę. Próbowali się zrehabilitować, jednak trauma narodu widoczna jest w Chińczykach do dziś.
– Naród chiński pod względem kośćca moralnego i bardzo pokiereszowanej psychiki chyba jeszcze nie dojrzał – powiedział politolog.
Audycję prowadziła Agata Kasprolewicz.
Polskie Radio 24/dds

...

Cywilizacja chinska zostala calkowicie zniszczona. Wycieta w pień! Nie ma juz Chin znanych z historii. Pamietajcie ze to co nazywacje Chinami nimi nie jest! Jest to twor komuny. Nowotwor wrecz. Wiec jak ktos jedzie do Chin poznac,, Chiny" to poznaje cos innego! Dlatego ja nie mowie na to Chiny zeby nie falszowac.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:59, 22 Lip 2018    Temat postu:

Dzieciństwo i młodość przyszłego dyktatora komunistycznych Chin może przerazić każdego, kto się z nią zapoznaje. Już bowiem w tym wczesnym okresie życia w człowieku tym ujawniły się wyjątkowo patologiczne cechy charakteru: posunięty aż do najdalszych skrajności egoizm, brak poczucia odpowiedzialności za swoje czyny, nie liczenie się z potrzebami psychicznymi innych ludzi (nawet szczególnie bliskimi) czy gotowość do zniszczenia własnego kraju „w imię jego przemiany”. Doprowadziły one w przyszłości do śmierci milionów ludzi w czasie jego rządów. Pozostaje tylko wyrazić ubolewanie, że tego typu odpychający człowiek doszedł ostatecznie do władzy w swoim kraju, który rządził przez 27 lat (1949–1976) na zgubę swoich rodaków.

Zostawił po sobie pisma.

Podczas lektury od razu wzbudzają one silny niesmak i sprzeciw, ich podstawą jest bowiem przeświadczenie Mao, że jego własne „ja” jest najważniejszym punktem odniesienia. W tym miejscu warto zacytować długi ustęp owych „złotych myśli” przyszłego dyktatora Chin:

Nie zgadzam się z przekonaniem, że człowiek zachowuje się moralnie, jeśli motywem jego działań jest chęć dopomożenia innym. Moralności nie trzeba definiować w odniesieniu do innych (…) Ludzie tacy jak ja chcą (…) zaspokoić w pełni swoje serca, a czyniąc to, postępują zgodnie z najcenniejszymi kodeksami moralnymi. Oczywiście, są inni ludzie i rzeczy na świecie, ale istnieją tylko w odniesieniu do mnie. (...) Ludzie tacy jak ja mają obowiązki tylko wobec siebie; nie mamy żadnych zobowiązań wobec innych. Należy kierować się wyłącznie rachubą własnych interesów, nie zaś chęcią podporządkowania się jakimś zewnętrznym kodeksom etycznym lub tak zwanym poczuciem odpowiedzialności.

Mao odrzucał także pojęcie odpowiedzialności wobec przyszłych pokoleń:

Niektórzy twierdzą, że odpowiadają przed historią. Nie wierzę w to. Interesuje mnie tylko własny rozwój (…). Mam swoje pragnienie i chce je spełnić. Nie jestem odpowiedzialny przed nikim innym. Dobre imię po śmierci nie może mi sprawić żadnej radości, ponieważ należy do przyszłości, nie zaś do mojej rzeczywistości.

Mao w 1911 roku (domena publiczna). Grozę budzi szczególnie jego pogląd na zmianę sytuacji w kraju:

Jak mamy zmienić [Chiny]? Kraj trzeba zniszczyć, a następnie przekształcić. (…) To odnosi się do kraju, narodu i ludzkości (…) a również wszechświata (…) Ludzie tacy jak ja pragną destrukcji, ponieważ po zniszczeniu starego wszechświata powstanie nowy. Czyż to nie lepiej?

W przytoczonych tekstach Mao ujawnił swoje podstawowe cechy charakteru i światopoglądu, które nie zmieniły się do końca jego życia i stanowiły złowieszczą zapowiedź jego stylu sprawowania władzy.

...

,,Cnota" egoizmu to nawet jest ideologia wspolczesnego USA. To brzmi jak pisma satanisty LaVeya. Bo to jest antyewangelia. Dokladnie odwrotnie niz Jezus. Jednakze niestety odrzucenie Chrystusa w Chinach było powszechne totez i wpuscili szatana. Skutkiem tego,, ubylo" 700 mln ludzi.

Kazdy rewolucjonista jest taki. Zniszczyc swiat i urzadzic go... PO MOJEMU!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:24, 28 Lip 2018    Temat postu:

Historyk aresztowany za napisanie prawdy o maoistowskim ludobójstwie

Lhamjab A. Borjigin, historyk i publicysta zajmujący się dokumentowaniem zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Komunistyczną Partię Chin ma nie lada kłopoty. Władze postanowiły, że będą go ścigać za „separatyzm” i „sabotowanie jedności narodowej”. Wszystko przez jego książkę, w której opisał ofiary rewolucji kulturalnej.
Wielka Proletariacka Rewolucja Kulturalna, zapoczątkowana przez Mao Zedonga w 1966 roku, miała poprowadzić kraj w kierunku nowego modelu komunizmu. Zamiast zreformować ustrój i gospodarkę, stała się przyczyną gigantycznego kryzysu i klęski głodu, która pochłonęła mnóstwo ofiar. Prześladowano inteligentów, nauczycieli, niszczono zabytki kultury, jednak najbrutalniej występowano przeciwko prawdziwym i wyimaginowanym kontrrewolucjonistom. Lhamjab A. Borjigin zajmuje się zbieraniem świadectw z tego okresu (lat 1966-1976). 19 lipca został on poinformowany, że władze państwowe przygotowują się do osądzenia go. Wszystko przez książkę sprzed kilkunastu lat.
W 2006 roku badacz, zajmujący się dokumentowaniem historii mówionej, dotyczącej chińskiej Mongolii Wewnętrznej, opublikował pracę poświęconą chińskiej rewolucji kulturalnej. Jak podkreśla, nie zrobił niczego więcej ponad opisanie losu mongolskiej mniejszości etnicznej zamieszkującej Chiny w tym okresie.
Groźna książka
Książka jest owocem dwudziestu lat badań oraz rozmów ze świadkami i zawiera między innymi opisy tortur ofiar. Co ciekawe, jak czytamy na stronie zlokalizowanego w Nowym Jorku Southern Mongolia Human Rights & Information Center (SMHRIC), by umożliwić weryfikację informacji, Lhamjab A. Borjigin podał numery telefonów i inne dane kontaktowe do świadków, z którymi rozmawiał.
Od czasu publikacji książka stała się bestselerem wśród mniejszości mongolskiej w Chinach i w Mongolii oraz zyskała ogromną popularność w mediach społecznościowych. Jak możemy przeczytać w materiale opublikowanym przez SMHRIC, historyk w oświadczeniu audio stwierdził, że:
Pięciu policjantów z Biura Bezpieczeństwa Publicznego zapukało do moich drzwi i powiedziało mi, że moja książka „Chińska Rewolucja Kulturalna” jest identyfikowana jako promująca separatyzm narodowy i podważająca harmonię etniczną. Na początku odmówiłem rozmowy w języku chińskim i domagałem się, aby oni mówili po mongolsku, jako, że to był mój dom i mongolski jest oficjalnym językiem autonomicznego regionu. Jeden z nich zaczął mówić po mongolsku.
Później historyk odmówił podpisania jakichkolwiek dokumentów, podkreślając, że to Chińczycy odpowiadają za zachwianie równowagi etnicznej w związku z wymordowaniem dziesiątek tysięcy Mongołów. W swoim dziewiętnastominutowym oświadczeniu podkreślił jeszcze, że ma nadzieję, że jakiś odważny i doświadczony prawnik mu pomoże. W tej chwili Lhamjab A. Borjigin przetrzymywany jest w areszcie domowym.
Źródła informacji:
1. China Holds Ethnic Mongolian Historian Who Wrote ‚Genocide’ Book , rfa.org [dostęp 25.07.2018].
2. Southern Mongolian writer faces charges of „national separatism” and „sabotaging national unity”, smhric.org [dostęp 25.07.2018].

...

Potwory. Zbrodnie KPCH trudno przeoczyc.
W 1950 bylo ludzi
Chiny 550 mln
Indie 380
Teraz zas tyle samo 1400! Indie zaczynaja wyprzedzac!
Czyli Chiny powinny miec 2100 a maja 1400.
Gdzie 700 mln ludzi?
Przy czym statystyki byly szereg lat TAJNE! Ukrywali obnizki zaludnienia gdy na swiecie szybko roslo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 12:27, 22 Wrz 2018    Temat postu:

„Dopełniali zbrodni, zjadając swoje ofiary”.Kanibalizm w komunistycznych Chinach

Mimo obietnic komunistów proklamowanie Chińskiej Republiki Ludowej nie oznaczało dla obywateli Państwa Środka końca cierpień. Już wkrótce głód pchnął wielu z nich do sięgnięcia po ludzkie mięso. Kanibalizm nie zniknął też później - z aktu desperacji zmienił się jednak w metodę zemsty (...)

...

W ogole maoizm to kanibalizm...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:52, 29 Wrz 2018    Temat postu:

Ile osób zabił Mao Zedong?
@HaHard twojahistoria.pl #swiat #hahard #historia #chiny #iiwojnaswiatowa #dalekiwschod
Kilkudziesięcioletnie rządy Mao Zedonga utopiły Chiny w morzu krwi. Każdego dnia ginęli zarówno przeciwnicy polityczni Wielkiego Sternika, jak i osoby całkowicie niezaangażowane w politykę. Nikt nie mógł być pewny jutra. Czy to możliwe, że wszystko to stało się za sprawą jednego człowieka?

KOMENTARZE (6) : najstarszenajnowszenajlepsze

HaHard 14 godz. temu +2
Z uwagi na fakt, iż wystąpił problem z dostępem do artykułu poprzez WWW twojahistoria.pl, poniżej zamieszczam jego treść:

Kilkudziesięcioletnie rządy Mao Zedonga utopiły Chiny w morzu krwi. Każdego dnia ginęli zarówno przeciwnicy polityczni Wielkiego Sternika, jak i osoby całkowicie niezaangażowane w politykę. Nikt nie mógł być pewny jutra. Czy to możliwe, że wszystko to stało się za sprawą jednego człowieka?
Masakra na placu Tiananmen w 1989 roku pochłonęła życie kilku tysięcy Chińczyków. Władza nie miała oporów, by przeciwko swoim obywatelom sięgnąć po karabiny i czołgi. Jej brutalność wstrząsnęła światem. A jednak, jakkolwiek źle to zabrzmi, w porównaniu z tym, co działo się w Państwie Środka w połowie XX wieku, był to zaledwie mało znaczący epizod. Dopóki władza w kraju należała do Mao Zedonga, ofiary liczyło się w milionach.
Pogrom za pogromem
Tuż po zwycięstwie komunistów nad Kuomintangiem w 1949 roku chińscy rolnicy dostali od nowych władz propozycję. W zamian za obalenie miejscowych przywódców obiecywano im kawałek ziemi. Zachęceni w ten sposób chłopi ruszyli na domostwa „posiadaczy”. Bili ich, upokarzali, torturowali i zabijali. Ziemia pochłonęła dwa miliony istnień ludzkich.
Mao i jego ludzie bezwzględnie zabrali się do utrwalania swojej dominacji w kraju. Przez Chiny co i rusz przetaczały się kampanie, których celem było wyeliminowanie „elementów kontrrewolucyjnych”. Wrogów zaczęto wkrótce szukać także w szeregach partii. Sam Przewodniczący wyznaczył nawet normę, ilu należy zabić: jednego na każdy tysiąc.
W takich warunkach każdy mógł okazać się winny. Nie tylko dorośli: kilkuletnie dzieci również bywały oskarżane o szpiegostwo. Nieszczęśnicy, którzy trafiali do więzień, masowo znikali bez wieści. W sumie do końca 1951 roku zginęły kolejne dwa miliony ludzi.

Kiedy Mao proklamował powstanie Chińskiej Republiki Ludowej, wydawało się, że w targanym wojną domową państwie wreszcie nastanie pokój.
W 1951 ruszyły kolejne akcje, w tym „trzech anty” – przeciw korupcji, marnotrawstwu, biurokracji kadr państwowych i partyjnych oraz „pięciu anty” – przeciw łapówkarstwu, oszustwom, unikaniu podatków, naruszaniu obowiązków służbowych i ujawnianiu tajemnic państwowych. Jednocześnie propagowano tak zwaną „reformę myślenia”, zgodnie z którą inteligencja miała zostać podporządkowana biurokracji. Masowe aresztowania, zsyłki do obozów reedukacji, więzienie, morderstwa – tak właśnie wyglądała codzienność w wielu regionach Państwa Środka. Efekt? Jak poprzednio: miliony ofiar…
Masakra w Tybecie
Nie należy też zapominać o rozpoczętej 7 października 1950 roku interwencji wojsk chińskich w Tybecie. Choć Tybetańczycy uważali się za niepodległy naród, Mao był innego zdania i dał Armii Ludowo-Wyzwoleńczej rozkaz do „pokojowego wyzwolenia” ich terytorium. Atak okazał się skuteczny i „uratowani” sąsiedzi znaleźli się pod opieką Przewodniczącego.

Po kilku latach komunistycznych rządów Tybetańczycy mieli już dość. W 1959 roku w Khamu we wschodniej części kraju wybuchło powstanie. Niestety w starciu z armią chińską niepodległościowcy nie mieli szans. Wysłane przez Pekin wojsko bez trudu zdobyło Lhasę, w której broniło się 20 tysięcy ludzi, uzbrojonych niejednokrotnie tylko w strzelby i noże. Zginęło wówczas od 2 do 10 tysięcy z nich. Bunt tłumiono zresztą krwawo w całym regionie. Dalajlama uciekł do Indii. Wkrótce w jego ślady poszło od 60 do 100 tysięcy rodaków.

Duchowy i polityczny przywódca narodu opowiadał potem, że jego rodacy: „nie tylko byli rozstrzeliwani, ale i katowani na śmierć, krzyżowani, paleni, topieni, okaleczani, głodzeni, duszeni, wieszani, gotowani, grzebani żywcem, ćwiartowani, ścinani”. Istotnie, Chińczycy bezwzględnie odnosili się do ludności zajętego terytorium. Uważali tybetańską cywilizację za „zacofaną, brudną i bezużyteczną” i uznali, że należy ją zniszczyć. Burzono więc klasztory, niszczono Święte Księgi i obrazy Buddy.
Szacuje się, że podczas chińskiej okupacji straciło życie kilkaset tysięcy Tybetańczyków. Stanowiło to od 10 do 20 procent populacji mieszkańców Dachu Świata.

Wielki Skok Naprzód
Pod koniec lat 50. Mao postanowił też przyspieszyć przemianę Chin w gospodarcze supermocarstwo. Rozkazał, by całe społeczeństwo skupiło się na produkcji przemysłowej i wytwarzało stal i żelazo. Jesienią 1958 roku zarządził, by jeszcze przed końcem roku wyprodukowano dwanaście milionów ton stali. Jego plan zakładał, że z każdym kolejnym rokiem produkcja będzie gwałtownie wzrastać. Wierzył, że w 1962 roku jej poziom sięgnie stu milionów ton. Ale to nie koniec: Mao obliczył, że za parę lat Chińczycy będą wytwarzać rocznie siedemset milionów ton stali, a więc więcej, niż wszystkie inne kraje razem wzięte!
udostępnij

HaHard 14 godz. temu +2
@HaHard:

W ramach Wielkiego Skoku Naprzód, jak przewodniczący nazwał swój nowy program, w całym kraju jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać dymarki. Masowo budowano ceglane piece. Wystarczyło rzekomo napalić w nich drewnem albo węglem, a potem wrzucić złom metalowy, by metal stopił się i przekształcił w „stal”.
Miliony chłopów oderwano od ich zajęć. Stali się „producentami” stali. To, że wytwór był parszywej jakości, ani Mao, ani jego apologetów nie interesowało. Rolnicy, zajęci nową pracą, nie mieli jednak czasu, by uprawiać pole czy hodować bydło. Nie mogli też protestować, bo każdy wyraz dezaprobaty był surowo karany. Produkcja żywności zaczęła gwałtownie spadać.

Bardzo szybko w kraju zapanował głód. Zagościł pod każdą strzechą. Doprowadzeni do ostateczności ludzie posuwali się nawet do kanibalizmu. Rosła liczba samobójstw. Władza była jednak pełna optymizmu. Z całego kraju napływały w końcu raporty świadczące o rekordowych zbiorach – niemal wszyscy zarządcy fałszowali statystyki. W efekcie Mao twierdził nawet, że jest nadwyżka żywności. A skoro tak, to zdecydowano, aby „nadmiarowe” tony ziarna zostały wykorzystane do produkcji alkoholu etylowego na paliwo.
Tymczasem ludzie głodowali i umierali, więc urzędnicy wpadli na kolejny pomysł. Zarządzono wojnę z „czterema plagami” – komarami, muchami, wróblami i szczurami. Uważano, że to właśnie wróble i szczury wyjadają ziarno. W to nowe przedsięwzięcie został zaangażowany cały naród. Ustalono wręcz normy, ile sztuk tych „niebezpiecznych” zwierząt każdy powinien codziennie zabić.

Czy Mao wiedział, jakie są konsekwencje jego polityki? Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Niewiele sobie jednak z tego robił. Stwierdził nawet, że „śmierć bywa korzystna”, bo „zwłokami można użyźniać ziemię”.
Dokładne określenie, ile osób zginęło na skutek polityki Wielkiego Skoku, jest niemożliwe. Nikt wówczas nie prowadził statystyk. Szacunkowe liczby zaczynają się od 20 milionów ofiar. Torbjørn Færøvik w książce „Mao. Cesarstwo cierpienia” powołuje się na ustalenia holenderskiego sinologa Franka Diköttera, z których wynika, że „nienaturalną śmiercią” mogło umrzeć nawet 45 milionów ludzi. Większość zginęła z głodu. Innych, co najmniej dwa i pół miliona, zamordowano albo zamęczono na śmierć. Jeszcze inni – od jednego do trzech milionów – popełnili samobójstwo.

Rewolucja kulturalna
W wyniku katastrofalnych skutków Wielkiego Skoku pozycja Mao w partii zdecydowanie osłabła. Od 1962 roku realna władza trafiła w ręce Liu Shaoqi. Stopniowo zaczęto odchodzić od dogmatycznej polityki Przewodniczącego, który jednak nie poddawał się. Szykował odwet… w postaci kolejnych „reform”. Już w maju 1966 roku utworzono specjalną Grupę do spraw Rewolucji Kulturalnej. Jej zadaniem była „walka z zakamuflowanymi antysocjalistycznymi działaczami burżuazyjnymi ukrytymi w strukturach partii”. Znaleźli się w niej najbardziej radykalni działacze partyjni. Machina ruszyła. Rozpoczęły się czystki.

Mao z całej siły zachęcał Chińczyków do wszczęcia buntu przeciwko starej kulturze i zwyczajom. Narzędziem do realizacji tych planów stała się młodzież. Uczniowie szkół średnich i studenci tworzyli ślepo oddane swojemu przywódcy jednostki Czerwonej Gwardii. Cel był jeden: zniszczenie starego porządku. Najpierw zaatakowano nauczycieli i profesorów. Bito ich, maltretowano i zabijano. Wielu nie wytrzymywało ciągłych szykan. Mieszkańcy wielu miast codziennie z przerażeniem obserwowali, jak ich sąsiedzi skaczą z dachów.
Piątego sierpnia 1966 roku pojawiło się słynne wezwanie do młodzieży: „Bombardować sztaby!”. Studenci byli zachwyceni.

Po latach życia w szarej rzeczywistości, pełnej restrykcji, mogli dać upust swoim frustracjom. Nie mieli żadnej litości. Stopień, w jakim ich umysły zostały zatrute ideami Mao, pokazuje historia zabójstwa Bian Zhongyun – nauczycielki i wicedyrektorki szkoły żeńskiej w Pekinie. W książce „Mao. Cesarstwo cierpienia” Torbjørn Færøvik przypomina ten jeden z pierwszych aktów rewolucyjnej przemocy.
Kobieta padła ofiarą wielu oskarżeń, wysuwanych przez uczennice. Najpoważniejsze dotyczyło tego, że „sprzeciwiała się przewodniczącemu Mao”. Zaczęło się od tego, że w marcu 1966 roku w Pekinie miało miejsce kilka niewielkich trzęsień ziemi. Zhongyun wydała instrukcję, by w przypadku kolejnych wstrząsów tektonicznych uczennice natychmiast opuściły sale lekcyjne. Jedna z nich zapytała, czy nie należy zatrzymać się na chwilę, żeby zabrać portret Mao wiszący nad tablicą.
udostępnij

HaHard 14 godz. temu +2
@HaHard:

Wicedyrektorka zawahała się i powiedziała tylko, że ewakuacja powinna nastąpić tak szybko, jak to możliwe. Dziewczęta uznały te słowa za zdradę. 5 sierpnia wykonały wyrok: przez wiele godzin biły i poniżały swoją ofiarę. W końcu porzuciły ją w damskiej toalecie, gdzie zmarła.
Do prawdopodobnie największej masakry z czasów rewolucji kulturalnej doszło w rodzinnej prowincji Mao, w Hunanie. Stanęły tam naprzeciwko siebie dwie frakcje czerwonogwardzistów, liczące ponad siedem tysięcy młodych ludzi uzbrojonych w siekiery, noże i strzelby. Krew lała się strumieniami. Ofiary wrzucano do wyschniętych studni, żeby umarły z głodu. Całe grupy „wrogów ludu” wysadzano za pomocą dynamitu. Pozostałych palono żywcem. Wielu zatłuczono na śmierć na oczach tłumów.
Kraj z każdym miesiącem coraz bardziej pogrążał się w rewolucyjnym amoku. Przemoc i gwałt szerzyły się wszędzie, w szkołach, w miejscach pracy, nawet w fabrykach broni. Niszczono sprzęty, dewastowano muzea, burzono zabytki. Wszystko, co stare, musiało przecież zostać unicestwione. W procesie tego „oczyszczania” zginęło około 5 milionów ludzi.

Laogai – ta nazwa, oznaczająca chiński odpowiednik sowieckiego Gułagu, przez dziesięciolecia budziła w Państwie Środka przerażenie. Reżim Mao już pod koniec lat pięćdziesiątych stworzył system kilku tysięcy obozów karnych. Były rozsiane po całym kraju. Największe zajmowały obszar o wielkości kilkuset kilometrów kwadratowych. Otaczano je wysokimi murami zwieńczonymi drutem kolczastym, który nierzadko był pod napięciem. Teren pozostawał zazwyczaj pod obserwacją strażników czuwających na wysokich wieżach. Z takiego miejsca nie było ucieczki.
Dziewięćdziesiąt procent wszystkich skazanych stanowili więźniowie polityczni. Wielu z nich czekało na proces po kilka lat. Dziesiątki, a może i setki tysięcy ludzi lądowały w obozach bez najmniejszego powodu. Panował tam tłok i głód. Brak higieny powodował rozprzestrzenianie się pcheł i wszy.

Do tego dochodziły wymyślne tortury, takie jak wielogodzinne kucanie na wiadrze na odchody, rażenie prądem, nieustanne bicie kijami bambusowymi, pasami, czy pałkami. Więźniowie musieli też ciężko pracować, by wyrobić dzienne normy. Jeśli ktoś sobie nie radził, zmniejszano mu jeszcze i tak niewielkie racje żywnościoweCi, którzy przeżyli to piekło, najgorzej wspominają jednak wielogodzinne zebrania poświęcone samokrytyce i indoktrynacji. Osadzonych zachęcano, by się nawzajem kontrolowali i denuncjowali. Wielu, pozbywając się resztek człowieczeństwa, godziło się na ten układ. Inni popełniali samobójstwa. Także tu skala ofiar była przerażająca. Szacuje się, że w obozach pracy śmierć poniosło od 15 do nawet 27 milionów osób.

Czy można ustalić, ile osób zginęło podczas rządów Mao Zedonga? Dokładnej liczby nie poznamy pewnie nigdy, ale pewne jest, że ofiary należy liczyć w dziesiątkach milionów. Prawdopodobnie jego pomysły kosztowały życie około 70 milionów ludzi. Przewodniczący jednak nawet pod koniec życia niczego nie żałował. Może jedynie faktu, że nie w pełni zrealizował swoje plany…

...

O jedno zero za mao. Bilans ludnosci jest jasny. Brakuje 700 mln...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133736
Przeczytał: 52 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 16:21, 31 Gru 2023    Temat postu:

Od spisu ludności do władzy nad umysłami - cesarskie Chiny

Starożytne Chiny są dla nas tyleż ciekawe co zagadkowe. Państwo środka od zawsze rządziło się nieco innymi zasadami niż inne cywilizacje świata. Kontrola lud...

...
Dla mnie nie są zagadkowe. Żeby było śmieszniej swego czasu miałem większą wiedzę o CHRL niż o Sowietach. Ponieważ w 1968 nastąpiło zerwanie między Pekinem a Moskwę w PRLu cenzura pozwoliła pisać o CHRL prawdę! I wszystkie wielkie skoki i rewolucje kulturalne były opisane w PRLu dokładnie a np. o zbrodniach sowieckich nie było nic!
Więc komunizm to ja znam akurat w wersji Mao jako ten główny a sowiecki dopiero po 89 można było poznać więc zanim wydrukowali książki to był rok 1995.
Taki numer. To dla was jest zagadkowe tymczasem to jest świat z Barei! Dokładnie są gospodarze domów którzy pilnują ludność tylko że nie jest tak zabawnie ostatnio wprowadzili nadzór elektroniczny...
No i to jest społeczeństwo stadne!!! Jak wszystkie nie łacińskie czyli przypominam jest odpowiedzialność zbiorowa! A jednostka może sprowadzić ,nieszczęście' na ogół bo rozgniewała demony stad każdego trzeba pilnować. Stąd komunizm miał łatwo bo jest to system stadny. Nic tajemniczego! Po prostu nie macie wiedzy...

A dawne Chiny zostały zamordowane. Nie ma ich! Kulturę chińska maoiści wycięli do zera! To jest praktycznie obecnie tylko komuna.

Generalnie zasada jest prosta. Przodkowie Chińczyków stworzyli wadliwa cywilizacje gdzie demony np. można rzekomo przekupić żeby ci pomoagaly! Toż to jest satanizm!
Taoizm czy buddyzm to są elity 1% ! Masy to po prostu byli animisci. Czary wróżby horoskopy obłęd.

Kilka razy odrzucili chrystianizację i skutkiem tego ściągnęli sobie demony właśnie komunizmu. Obecny syf to nic innego niż skutek odrzucenia Boga. Bo odrzucenie Boga to wezwanie szatana.

Pozytywne jest to że piekło maoizmu pozwoliło im odkupić grzechy i to cierpienie pozwoliło wielu nawet osiągnąć Niebo. Na ogół jednak czyściec ale potem też Niebo! Bóg gdy dopuszcza jakiś maoizm to zawsze jest z tego dobro.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy