Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
,,Mamo, nie płacz. Niedługo będę w Niebie"
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 21:36, 18 Paź 2017    Temat postu:

Ośmioletnia dziewczynka zjawiła się sama w aptece. To, co chciała kupić, rozczuliło farmaceutę do łez
Redakcja | 07/01/2017
Shutterstock
Komentuj

1

Udostępnij 4k    

Komentuj

1
 




Dzieci nieustannie nas zaskakują...


K
tóż z nas nie zrobiłby wszystkiego, aby pomóc choremu krewnemu, nawet gdyby miał oddać wszystkie swoje oszczędności lub gdyby miał się zadłużyć? Prawdą jest, że dbanie o zdrowie wymaga od nas bardzo dużych wydatków. A przecież nie wszystkich stać na dobrą opiekę medyczną.

Chociaż Tess ma zaledwie osiem lat, doskonale wie, co to znaczy. Mieszkająca w Stanach Zjednoczonych dziewczynka ma chorego braciszka. Kiedyś usłyszała rozmowę rodziców zaniepokojonych zdrowiem synka. Mówili, że przypadek Andrew jest ciężki i aby przeżyć, potrzebuje bardzo drogiej operacji.
Czytaj także: (Dlaczego) siostra jest najlepszą przyjaciółką chociaż na co dzień nie możesz jej znieść

Jednak rodziców nie było stać na taką operację. Tato Tess czuł się zupełnie bezradny, stwierdził nawet, że „jedynie cud mógłby uratować Andrew”. Słysząc to, dziewczynka natychmiast wpadła na pomysł, jak rozwiązać problem brata.


Proszę o cud

Udała się do swojego pokoju i otworzyła kuferek. Wyjęła z niego wszystkie monety i dokładnie przeliczyła, żeby wiedzieć ile ma pieniędzy. Następnie wyszła z domu, nikomu nic nie mówiąc. Przeszła sześć kwartałów aż wreszcie dotarła do celu – lokalnej apteki.

Poczekała na swoją kolejkę, jednak farmaceuta nawet nie zwrócił na nią uwagi – była tak mała. Wtedy Tess zaczęła tupać i pochrząkiwać, ale dopiero wówczas, gdy położyła na ladzie przyniesione monety, mężczyzna ją zauważył.

Farmaceuta, rozdrażniony jej zachowaniem, zapytał:

– Czego ty chcesz? Nie widzisz, że rozmawiam właśnie z bratem, którego już dawno nie widziałem?
Czytaj także: Nie ma rąk i nóg, ale jest starszym bratem na medal. Zobaczcie sami!

Tess odpowiedziała bez zwłoki:

– Ja też mam brata. On jest bardzo chory i przyszłam kupić dla niego cud.

Farmaceuta zmieszał się, usłyszawszy taką prośbę. Tess postanowiła mu wszystko wytłumaczyć:

– Mój brat ma na imię Andrew i coś strasznego rośnie mu w głowie. Mój tato mówi, że tylko cud może go uratować. Dlatego chciałabym się dowiedzieć, ile kosztuje cud.

Nagle zachowanie mężczyzny uległo radykalnej zmianie i już spokojnie odpowiedział:

– Przepraszam, ale my tutaj nie sprzedajemy cudów. Niestety, nie mogę ci pomóc.

Tess nalegała:

– Bardzo proszę, ja mam pieniądze. Jeśli to za mało, przyniosę więcej. Proszę mi tylko powiedzieć, ile to kosztuje!
Czytaj także: W papierach jestem niewidomy, ale widzę cuda


Ile kosztuje cud?

Wtedy włączył się do rozmowy brat aptekarza, zapytał dziewczynkę, jakiego typu cudu potrzebuje. Tess, mocno przyciskając do siebie skarbonkę, odpowiedziała:

– Tego ja nie wiem. Ale musi być operowany, a mój tato nie może zapłacić, więc ja zapłacę za niego.

Mężczyzna zapytał Tess, ile ma pieniędzy i dziewczynka nie zwlekając odpowiedziała:

– Dolara i osiemnaście centów, to wszystko co mam.

Mężczyzna uśmiechnął się i odpowiedział:

– Cóż za zbieg okoliczności! To dokładna cena cudu, jakiego potrzebuje twój brat!

Brat aptekarza przyjął pieniądze, schował je i odprowadził Tess do domu. Gdy dotarli na miejsce, poszedł porozmawiać z rodzicami dziewczynki. I to wówczas nastąpił zwrot akcji.

Mężczyzna był neurochirurgiem. Wzruszony postawą dziewczynki, zaproponował, że zoperuje Andrew bez wynagrodzenia. Rodzice byli w szoku i zapytali, jaka byłaby cena takiej operacji, gdyby lekarz nie zaofiarował swej pomocy.

Siostra chłopczyka roześmiała się – przecież nawet ona wiedziała, że operacja kosztowała dolara i jedenaście centów!

...

Dobro juz od dziecka!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 12:58, 21 Paź 2017    Temat postu:

Czego dowiedzieliśmy się, gdy Jonathan zaczął mówić
Cerith Gardiner | 01/04/2017
Zdjęcie dzięki uprzejmości Chantal Bryan.
Kilkuletni Jonathan z mama Chantal i siostrami.
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Ma 10 lat, jest niepełnosprawny. Od niedawna, dzięki determinacji swojej mamy porozumiewa się ze światem, a to co mówi jest niezwykłe. Przeczytajcie.


W
yobraź sobie życie w świecie, w którym jesteś pozbawiona głosu. Siedzisz, patrzysz, rozumiesz, co się do ciebie mówi, ale w żaden sposób nie jesteś w stanie wyrazić swoich myśli, idei, opinii czy nawet odrobiny poczucia humoru. Gorzej, większość ludzi zakłada, że nie jesteś w stanie tych rzeczy nawet doświadczyć.

Tak do niedawna wyglądało życie dziesięcioletniego Jonathana Bryana. Dwa lata temu jego matka, Chantal odkryła sposób na porozumiewanie się z synem. Historia Jonathana podnosi na duchu, kryje się w niej prawdziwa siła wewnętrzna mądrego i kochającego chłopca oraz determinacja całej rodziny, by „przywrócić mu głos”. I to jaki głos!
Czytaj także: Metoda Montessori zmieniła moje podejście do wychowania dzieci



Jonathan był wcześniakiem. Urodził się w 36. tygodniu ciąży przez cesarskie cięcie wykonane po tym, jak Chantal uległa wypadkowi samochodowemu. Jej łożysko oddzieliło się od ściany macicy, pozbawiając dziecko dopływu tlenu. Prognozy nie były dobre: Jonathan urodził się z niewydolnością nerek. Badania mózgu wskazywały, że chłopiec może być ciężko upośledzony, niezdolny mówić, chodzić czy jeść. W poście poświęconym historii Jonathana, Chantal pisze o reakcji jednego z lekarzy, który powiedział: „To jeden z najgorszych skanów mózgu, jakie radiolog kiedykolwiek widział”. Chantal i jej mąż Christopher, pastor anglikański, rozmawiali ze specjalistami o zaprzestaniu terapii, ale, jak ujmuje to Chantal: „W naszym synku było coś, co nie dawało nam spokoju. Rozumne spojrzenie. W środku ktoś był. W końcu Jonathan wrócił do domu, jednak regularnie był hospitalizowany z powodu niewydolności nerek. Przed czwartymi urodzinami chłopiec dostał nową nerkę, ale w wyniku powikłań wdała się poważna infekcja, przez którą Jonathan musiał być na stałe podłączony do tlenu”.

Walka trwała.

Rozumne spojrzenie… Kilkumiesięczny Jonathan. Zdjęcie dzięki uprzejmości Chantal Bryan

Z pozoru odcięty od świata, cierpiący na mózgowe porażenie dziecięce, z niesprawnymi płucami, Jonathan został zapisany do szkoły specjalnej, gdzie scharakteryzowano go jako dziecko „z wieloma poważnymi trudnościami w nauce”. Według Chantal to właśnie jest źródłem problemu, przynajmniej w jej ojczystej Anglii: dzieci niekomunikujące się językowo i niesprawne fizycznie są niesprawiedliwie wykluczane, chodzą do szkół głównie, by ktoś się nimi zajmował. Tu zaczyna się niesamowita opowieść matki i syna.
Czytaj także: Chcieli go abortować, bo prawie nie miał mózgu. Dziś chodzi do szkoły

Pewnego dnia, kiedy rodzina wróciła z letnich wakacji, a rodzeństwo bawiło się razem w dużym namiocie w ogródku, miałam szansę dłużej porozmawiać z Chantal. Zapytałam ją między innymi o to, jak radzi sobie np. podczas wyjazdów, biorąc pod uwagę, że Jonathan wymaga całodobowej opieki. Wytłumaczyła mi, że zawsze na wszelki wypadek zostają stosunkowo blisko domu. Jonathan towarzyszy rodzinie podczas przechadzek na swoim trójkołowym wózku. Stało się dla mnie jasne, że pomimo poważnej niepełnosprawności, chłopiec jest integralną częścią rodziny, niekoniecznie z uwagi na swoje dodatkowe potrzeby, ale właśnie opisywaną przez Chantal niesamowitą osobowość.
Odblokować się

Pomimo niepełnosprawności Jonathan był zawsze żywo zainteresowany światem zewnętrznym i skory do nauki. Wyrazem twarzy był w stanie przekazać proste i jasne komunikaty jak „tak” czy „nie”. Właśnie ta umiejętność pozwoliła na przełamanie milczenia.

Już od wczesnych lat Jonathan chciał się uczyć i spędzać czas w miejscowej szkole dla dzieci specjalnych. Chociaż Chantal była oczywiście bardzo szczęśliwa, że fizyczne potrzeby jej dziecka są zaspokojone, czuła, że czegoś mu brak w kwestii rozwoju intelektualnego. Kiedy chłopiec miał 7 i pół roku, zdecydowała się na krok, który odmienił świat Jonathana i całej rodziny. Postanowiła uczyć go w domu, codziennie przez ponad godzinę, przed rozpoczęciem lekcji.

Zdjęcie dzięki uprzejmości Chantal Bryan.

Bliska praca z Jonathanem pozwoliła zobaczyć, czy może on nauczyć się rozpoznawać litery. Chantal przytrzymywała mu lekko głowę, by pomóc w nauce czytania i pisania. Okazało się, że Jonathan był w stanie wskazywać na przytwierdzone do dużej, plastikowej tablicy słowa i frazy. Chantal zauważyła też, jak wiele radości daje mu możliwość nauki. Próbowali wykorzystać oprogramowanie śledzące ruchy gałek ocznych, które pozwala na komunikację, okazało się to niewystarczającym rozwiązaniem: maszyna nie nadążała za spojrzeniem Jonathana z uwagi na rozbieżnego zeza oraz wpływ leków na jego sprawność ruchową. Jednak próba ta udowodniła, że Jonathan jest w stanie wybierać i grupować litery, by tworzyć słowa. Chantal zdecydowała się stworzyć dla niego system fonemów, słów i liter, z których chłopiec mógł tworzyć przy pomocy ruchów oczu i mrugnięć dłuższe konstrukcje. (To bardzo uproszczony opis mechanizmu, który Chantal rozwinęła dla Jonathana korzystając z rad Marion Stanton, nauczycielki, która zajmuje się dziećmi ze złożonymi problemami komunikacyjnymi. Więcej szczegółów można zaleźć na blogu o Jonathanie.)
Czytaj także: Najtrudniejsza decyzja młodego małżeństwa. Mogli nie przyjąć córeczki

Kiedy powiedziałam Chantal, że musi mieć anielską cierpliwość, poprawiła mnie: „Nie cierpliwość, a determinację. Daleko mi do ideału”.

Jej starania zaczęły przynosić rezultaty. Rodzina zdecydowała, że Jonathan będzie uczył się tylko w domu przez następnych 5 miesięcy, a potem pójdzie do normalnej szkoły podstawowej na cztery popołudnia w tygodniu, do szkoły specjalnej będzie zaś przychodził raz w tygodniu, żeby spotkać się ze swoim najlepszym przyjacielem, którego według Jonathana również można „odblokować”. Tak zaczęła się przygoda.
Mocny i zdecydowany głos

Chantal zorientowała się, że słownictwo jej syna jest dość zaawansowane, z jednej strony dzięki wielu książkom, które rodzice czytali mu podczas jego długiej choroby. Jej tablica okazała się niewystarczająco skomplikowana, by mógł wyrazić to, co czuje. Szybko zauważyła, że woli sam literować, a wkrótce także tworzyć całe zdania, które zaskoczyłyby niejednego nauczyciela szkoły podstawowej. Świat Jonathana zmienił się – nareszcie mógł wyrazić swoje myśli, których nie komunikował przez długie 9 lat. To, o czym mówi świadczy o jego spostrzegawczości i zdolności do pogłębionej refleksji. Jak wyjaśnił mamie: „Obserwuję ludzi i modlę się, patrzę i widzę”. Przez lata doszedł do wielu przemyśleń, które niekoniecznie są typowe dla dzieci w jego wieku.

Rodzina na górskiej wycieczce. Zdjęcie dzięki uprzejmości Chantal Bryan.

Jonathan mógł wreszcie powiedzieć, jakich rzeczy nie lubi. Wyznał na przykład, że „to jak myjecie mi twarz jest strasznie frustrujące”. „Po raz pierwszy był też w stanie prosić o różne rzeczy” – wspomina Chantal, przywołując obraz Jonathana literującego mozolnie „chcę brata”.

Jonathan powiedział też, że chciałby „codziennie piec, już zawsze”, bo jak tłumaczy „kocha piec dla innych ludzi i czynić ich szczęśliwszymi”. Ta pasja, którą rozwinął dzięki rodzinie wskazuje, jak wyjątkowym jest dzieckiem, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że Jonathan nie jest w stanie jeść stałych pokarmów i jest karmiony przez rurkę. Wydaje się być chłopcem o ogromnym sercu i niesamowitym podejściu do życia, wykorzystującym do granic to, co zostało mu dane. Mimo ograniczeń ruchowych bierze również udział w szkolnych lekcjach tańca. Przyjaciele pomagają mu poruszać ramionami, dzięki czemu czuje się, jakby tańczył.
Ogród Jezusa

Jedną z piękniejszych rzeczy, które Jonathan mógł opowiedzieć swoim rodzicom była jego wizyta w ogrodzie Jezusa. Wyrastając w religijnej rodzinie, miał możliwość „poznać Jezusa”, jednak dopiero stworzenie systemu tablic pozwoliło jego mamie zadać mu ważne pytania.

Co można powiedzieć do syna po 9 latach milczenia? – pyta mnie, śmiejąc się. Jedną z pierwszych rzeczy, o które zapytała było: – Co jest dla ciebie najważniejsze w życiu? Odpowiedź Jonathana była zaskakująca: Mama, tata, Jezus i siostry.

Zapytany o to, jak po raz pierwszy dowiedział się o Jezusie, chłopiec podzielił się z nimi poruszającą historią: „Kiedy chorowałem, trafiłem do Domu Bożego. Wspinałem się po drzewach, a moje ciało było sprawne”.

Chantal i jej mąż połączyli ten incydent z doświadczeniem śmierci klinicznej, przez które przeszedł kilka lat wcześniej. „Jonathan lubi opowiadać o swoim pobycie w ogrodzie Jezusa, o tym, jaki jest tam szczęśliwy, przytacza też wiele szczegółów dotyczących dziecka, które tam spotkał” – tłumaczy Chantal. Pamięta też, że spotkany tam chłopiec miał na imię Noah. Tak samo miało na imię dziecko, które mieszkało w ich poprzedniej parafii i zmarło nagle na nowotwór mózgu.

Zdjęcie dzięki uprzejmości Chantal Bryan.

Chociaż rodzina sporo rozmawiała z nim o Niebie, w czym nie ma nic zaskakującego, biorąc pod uwagę, że chłopiec znalazł się kilka razy na granicy życia, Chantal mówi, że jego opisy są „świeże” i zupełnie niestereotypowe. Kiedy zapytała go skąd wiedział, że to właśnie ogród Jezusa, odpowiedź Jonathana była zaskakująco prosta i rzeczowa: „Ponieważ miałem sprawne ciało i zapytałem ludzi”.

Radość, jakiej Jonathan doświadczył w ogrodzie Jezusa wpłynęła na jego podejście do życia. Podczas swojego ostatniego poważnego epizodu chorobowego, napisał: „Wkrótce tam wracam, nie mogę się doczekać”.

Trudno sobie wyobrazić, jak ciężko musiało być rodzinie widzącej te słowa. Jonathan doświadczył tam wolności. Chantal rozumie jego radość i chce dla niego jak najlepiej, jednak siłą rzeczy ich samych smuci myśl o jego „powrocie do ogrodu”. „Najważniejsze, że Jonathan nauczył się być zadowolonym, a to coś, czego nie potrafi wielu z nas. Rozmawiamy z nim sporo o wierze i modlitwie” – komentuje mama.

Jonathan uwielbia modlić się na głos, używając swojej tablicy. Jego metoda jest wyjątkowa: „Nie myśli, używając słów, ale emocji, kolorów i rytmów. Modlitwa jest dla niego celowym działaniem, chłopiec zaprasza Jezusa do rytmu swojego życia i przynosi zdjęcia ludzi, w których intencji się modli. W listopadzie Jonathan podejdzie do bierzmowania. Chantal nie wie, ile zostało im jeszcze czasu” .

Pytam Chantal, czy religijność jej syna wpłynęła na jej stosunek do Boga.
Czytaj także: Modlitwa za dzieci. Do codziennego odmawiania



„Moja relacja z Bogiem jest głębsza, chyba nie mogłaby być inna, mając Jonathana za syna! Zaraz po urodzeniu, kiedy był bardzo chory, byłam blisko pytania Boga: «Dlaczego?» Nie, «dlaczego ja», ale dlaczego to małe dziecko, które tak bardzo cierpi. Bóg zesłał mi wtedy obraz, który został ze mną. Bóg ojciec spoglądający na syna na krzyżu ze łzami w oczach mówiącego: wiem. Podążam za Bogiem, który wie. Wie, jak to jest mieć syna, który cierpi i wie, czym jest cierpienie. Nie ma konfliktu między moją wiarą, a tym co mnie spotkało” – odpowiada. Chantal mówi także wiele o nadziei oraz o oczekiwaniach, które mamy wobec swoich dzieci, a także o tym, jak obecność Jonathana stała się dla niej prawdziwą lekcją życiową: „Bycie człowiekiem sprowadza się do bycia kochanym i kochania”.
Chłopiec z misją

Jonathan jest teraz skupiony na jednym celu. Na portalu change.org stworzył petycję. Chciałby, żeby dzieci takie jak on mogły zyskać dostęp do edukacji z prawdziwego zdarzenia. Marzy, by ludzie przestali postrzegać niepełnosprawność jako coś, co uniemożliwia naukę i rozwój.

Wystosował listy do przedstawicieli rządu, którzy odpowiadają za stanowienie prawa dotyczącego dzieci ze specjalnymi potrzebami. Jonathan wierzy, że to jego misja, jedna rzecz, którą chce zrobić przed śmiercią. Skontaktował się z mediami i sam napisał komunikat prasowy. Chciałby wpłynąć na postawy ludzi, pomóc im dostrzec, że dzieci takie jak on są zdolne realizować swoje pasje.

Jeśli zaś chodzi o jego młodsze siostry, Jonathan opowiada im o wierze i spisuje swoje myśli i wskazówki z myślą o czasie, gdy już go z nimi nie będzie. Czujny starszy brat.

Zapytaliśmy Chantal, czy Jonathan byłby skłonny napisać modlitwę dla nas i naszych Czytelniczek i Czytelników. Oto ona:

„Ojcze nasz,

Dziękuję, że kochasz dzieci takie jak ja, dajesz nam siłę, odwagę i pokój w naszym życiu. Wiedzieć, że oczekujesz nas w Niebie przynosi mi wielką radość. Proszę, pomóż wszystkim dzieciom takim jak ja odnaleźć swój głos, by mogły lepiej wyrażać to, czego chcą.

W imię naszego Pana Jezusa Chrystusa,
Amen”.

Jonathan Bryan – lat 10

Jeśli chciałabyś wiedzieć więcej o Jonathanie, na jego blogu, „Life Adventures of awesome Jonathan”, znajdziesz dodatkowe informacje. Możesz tam też zostawić dla niego wiadomość pod wpisem.

...

Wychowanie dziecka z ciezkimi wadami ciala czy umyslu to po prostu zadanie specjalne dla wybranych i tak to traktujcie. Gdy Jezus niedlugo powroci wszyscy oni ukaza sie w pelni sprawni. Po prostu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 23:17, 25 Paź 2017    Temat postu:

8-letni Antonio umiera na raka: „Mamo, Matka Boża przyszła po mnie”
Aleteia Italia | 25/10/2017
©Iotiperdono
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


„Mamo, kiedy pomyślę, ile Jezus wycierpiał na krzyżu, moje cierpienie wydaje mi się niczym”.


O
to wzruszająca opowieść włoskiej mamy o chorobie jej synka, który zmarł na raka, ale był szczęśliwy, że odszedł z „Drogą Matką Bożą”, która towarzyszyła mu do końca.


Dodatkowa kanapka dla głodnych

Antonio Terranova urodził się w 2004 roku w Palermo we Włoszech. Odszedł 23 lutego 2013 roku. Miał tylko 8 lat.

Można powiedzieć, że w dniu jego urodzin Jezus zstąpił z nieba. Był dzieckiem zdrowym i żywym, o blond włosach i niebieskich oczach, które w miarę jak rósł stawały się bardziej zielone. Był inteligentny i bardzo sympatyczny. Jako małe dziecko interesował się innymi dziećmi, zwłaszcza tymi najbardziej nieszczęśliwymi.

Każdego ranka przed pójściem do szkoły sprawdzał, czy ma dodatkową kanapkę, by móc podzielić się nią, jeśli któreś z dzieci będzie potrzebowało.

Podczas lekcji informatyki i angielskiego profesorowie sadzali go obok Alicji albo Enrico, dwojga dzieci, które miały problemy w szkole, nie radziły sobie z komputerami, ciągle coś psuły i czasem nie nadążały. Cierpliwie i delikatnie wyjaśniał im wszystko, poprawiał tak, by nauczyciel niczego nie zauważył.
Czytaj także: Ona umierała, a on stał pod krzyżem. Jego żona będzie błogosławioną


Straszna nowina i „Jezu, ufam Tobie”

21 maja 2011 roku okazało się, że Antonio wymaga przeszczepu wątroby. Zdiagnozowano u niego guz wielkości 10 cm, który uniemożliwiał normalne życie. Zaczęła się długa seria badań i pobyty w szpitalu.

Od początku lekarze byli pesymistami. Do tego stopnia, że nie chcieli wpisać go na listę oczekujących na przeszczep. Byliśmy zrozpaczeni, ale natychmiast zaczęliśmy się modlić. Modliliśmy się dzień i noc. Tworzył się łańcuch modlitw i postów, dołączało do niego wiele osób. To było niewiarygodne.

W centrum przeszczepów nauczyliśmy się koronki do Bożego Miłosierdzia, której nigdy potem nie opuszczaliśmy. Każdego popołudnia schodziliśmy do szpitalnej kaplicy, by ją odmówić. Antonio chciał być tam z nami codziennie i też odmawiać różaniec. Na końcu modlitwy milkł, patrzył na nas i mówił: „Zapomnieliście powiedzieć bardzo ważną rzecz: «Jezu, ufam Tobie»”.

Na początku każdego ranka, kiedy pielęgniarki przychodziły pobrać krew, zaczynał płakać. Kiedy słyszał, jak inne dzieci płaczą, mówił mi przez łzy: „Mamo, idź je pociesz, zajmij się nimi, żeby już nie płakały”. Kiedy przychodziła jego kolej, wciąż przejmował się innymi dziećmi.


Jezu, gdzie jesteś?

Pobrania krwi, tomografia komputerowa, wizyty lekarzy… To wszystko było dla niego torturą, dla nas też. Pewnego poranka Antonio wziął krzyż świętego Benedykta, ścisnął go mocno przed sobą i zaczął głośno krzyczeć: „Jezu, gdzie jesteś? Zawsze w Ciebie wierzyłem, ale jeśli teraz mi nie pomożesz, przestanę w Ciebie wierzyć”.

Scena rozegrała się na oczach pielęgniarek i rodziny. Nikt nie mógł go uspokoić. Ale powoli zdawał się akceptować sytuację i w końcu powiedział mi: „Mamo, bądź spokojna”.
Czytaj także: Przestałam czuć jego ruchy… Poruszające świadectwo mamy, która straciła dziecko w 37 tygodniu ciąży


Operacja się udała, ale…

Piętnaście dni po pierwszej hospitalizacji, ku zdumieniu zespołu lekarskiego przyszła wiadomość o dawcy wątroby do przeszczepu. Cierpiałam bardzo, nie umiałam się cieszyć, bo mój syn miał wyzdrowieć, ale inne dziecko, niespełna 11-letnie właśnie umarło na oczach bezradnych rodziców z powodu tętniaka mózgu. Dziecko, za które nawet nie mieliśmy czasu się pomodlić. W swoich modlitwach prosiłam o uzdrowienie mojego syna, ale w sercu czułam mocno ciężar śmierci tego dziecka, której czułam się przyczyną.

Przeszczep trwał 11 godzin. Operacja się udała. „Można by powiedzieć, że to jego wątroba – powiedział z niedowierzaniem chirurg. – To było prostsze niż się spodziewaliśmy”.

Piętnaście dni później wróciliśmy do domu pełni nadziei na nowe życie. Ale… niestety, to nie był koniec. Kilka dni później, po kontrolnym badaniu, odkryliśmy, że są przerzuty do płuc. Antonio został skierowany na oddział onkologii dziecięcej na cykl 20 chemioterapii.


Jezus tak blisko

Dni mijały, Antonio zaczął pytać: „Jak to możliwe, że ludzie nie wierzą w Jezusa, a ja czuję Jego bliską obecność?”. Pewnego dnia, o trzeciej po południu, po odmówieniu koronki do Miłosierdzia Bożego popatrzył na mnie uważnie. Zapytałam, co się stało. Odpowiedział: „Mamo, nie mów nic, módl się nadal, bo on odejdzie”.

Modliliśmy się nadal, potem powiedział: „Mamo, Matka Boża tu była. Widziałem ją w twoich oczach, przyszła mnie pobłogosławić”. Powiedział, że… z kielichem, tym samym kielichem, który rozpoznał później w dłoniach księdza, który dawał komunię jego ojcu podczas naszej wizyty w sanktuarium Matki Łez w Syrakuzach.

„A wiesz, co zrobiła Maryja? Mówiła do mnie, ale nie głosem, tylko mówiła w moim sercu, mówiła do mnie: teraz ufam wam”. Antonio nie wiedział, że w modlitwach mówiłam zawsze Maryi, by mi ufała, że ja też ufam jej.


Lourdes. Podróż nadziei

Wierzyliśmy, że Antonio wyzdrowieje, ale nagle sytuacja wymknęła się spod kontroli i choroba zaczęła szybko postępować. Rzadko się skarżył, tak rzadko, że gdy pewnego dnia pielęgniarka zobaczyła, jak płacze, powiedziała nam: „Antonio zachowuje się wreszcie jak dziecko, dotąd był jak dorosły”.

Dodawał nam odwagi. Któregoś dnia powiedział mi: „Mamo, dlaczego się martwisz, bądź spokojna, Maryja powiedziała mi, że to się wkrótce skończy”. Zapytałam, czy rozmawia często z Matką Bożą, odpowiedział, że tak, że ona mówi do niego w jego sercu. I więcej nie chciał już o tym opowiadać.

Pod koniec listopada 2012 roku stan zdrowia Antonia pogorszył się i onkolog uprzedził nas, że naszemu synowi został miesiąc życia. Postanowiliśmy pojechać do Lourdes. Podróż nadziei. Niełatwa. Przyjechaliśmy do Marsylii, wieczorem syn stał się dziwny, jakby dusza zaczęła w nim dygotać. Bardzo cierpiał, ale mimo to miał jakieś „piękne uczucie”.

„Tato, tato – mówił – jakie piękne uczucie, jakbym był w niebie, czuję ciepło w brzuchu i to jest przyjemne, mam ochotę tańczyć, śpiewać, krzyczeć. Tato, czuję się dobrze i będę się modlił, żebyś też mógł poczuć to, co ja”.

Po tysiącu perypetii dotarliśmy do Lourdes, gdzie Antonio modlił się za innych, ale nie za siebie. Kiedy mu przypomnieliśmy, że przyjechał modlić się o uzdrowienie do Matki Bożej, odpowiedział, że zrobi to później.
Czytaj także: Kiedy umiera dziecko… Czy naprawdę „wszystko będzie dobrze”?


Anioły sprzątają nasz dom

Zaczęliśmy nieustającą modlitwę, ale niestety wróciliśmy do domu z pustymi rękami. Nadeszło Boże Narodzenie, Nowy Rok i sytuacja się pogarszała. Nie mogliśmy złagodzić jego strasznych cierpień. W przeddzień święta Trzech Króli zostaliśmy na noc u mojej szwagierki.

To była straszna noc, nie zmrużyłam oka, ale nad ranem syn powiedział do mnie: „Mamo, jakie piękne uczucie! Jezus i Maria są u nas. Jezus jest ubrany w brązową szatę, ma linę przypiętą do ubrania, są też anioły, mamo, one sprzątają nasz dom, czyszczą wszystko. Ktoś dzwoni do drzwi, to Andre (kuzyn), chce wejść”.

W tym czasie Antonio nie brał żadnego leku, który mógłby spowodować halucynacje albo podobne objawy. Nie przechodził chemioterapii.

Jezus na krzyżu

Po południu przekonaliśmy go, byśmy pojechali do szpitala, gdzie, po nie wiem ilu dniach cierpienia, mógłby wreszcie odczuć ulgę. Gdy już nie cierpiał, wyszedł na korytarz wyczerpany, usiadł i zaczął płakać.

„Antonio – zapytałam – nigdy dotąd tak nie płakałeś i teraz, kiedy dobrze się czujesz, zaczynasz płakać?”. Odpowiedział: „Mamo, kiedy pomyślę, ile Jezus wycierpiał na krzyżu, moje cierpienie jest przy tym niczym”.

Poczułam, że umieram. Pytałam siebie, dlaczego mój syn mówił to do mnie, do mnie, która do tej pory widziała w krzyżu tylko przedmiot do zawieszenia na ścianie i przed którym modliła się w kościele. Wściekłam się i powiedziałam, że jego cierpienie wcale nie jest mniejsze niż Jezusa, ale popatrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Nie rozumiesz”. Nie nalegałam.


Załamanie i powrót sił

Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Antonio był w coraz gorszym stanie i już nie mogliśmy poradzić sobie z jego bólem. Pewnego dnia nie chciał już nikogo widzieć, czego dotąd nie było. Zawsze chciał być otoczony przyjaciółmi i rodziną.

On, który do tej pory nas pocieszał, zaczął mówić, że Jezusa tu nie ma, bo mu nie pomaga, nie ma sensu się modlić. To się od czasu do czasu zdarzało, ale trwało krótko i szybko prosił Jezusa o przebaczenie, odnajdywał zaufanie do niego. Ale tym razem był naprawdę zniechęcony.

Któregoś popołudnia przyszedł do nas ojciec Marco Lupo z kościoła Acquasanta, do którego chodziliśmy z grupą modlitewną. Usiadł obok niego, rozbawił go, potem zaczęli się modlić, prosząc Ducha Świętego o wsparcie. Antonio już się nie skarżył i znów zaczął nas pocieszać.
Czytaj także: Wybór Ewy. Kiedy ryzykujesz własne życie dla życia dziecka


Wartość cierpienia dziecka

Pewnego dnia uklęknął, choć bardzo cierpiał i powiedział do mnie ściskając pięści: „Mamo, to nic, jeśli teraz Jezus mnie nie wyleczy, w każdym razie wiem, że przez moje cierpienie on uzdrawia dzieci w szpitalu”.

Nie dowierzałam i zadawałam sobie pytanie, co takiego się stało. Dlaczego mój 8-letni syn mówi w ten sposób, a ja, jego mama nie rozumiem? Ja, która nie byłam w stanie znieść bólów porodowych i wybrałam cesarkę, nie rozumiałam, jak może to wszystko znieść. Ta siła nie mogła pochodzić tylko od niego samego. Ode mnie też nie pochodziła, ale ja też ją czułam i pomaga mi to wszystko znieść do dzisiaj. Tylko Bóg może to zrobić, jedynie On.

Któregoś dnia znalazłam syna leżącego na łóżku z przymkniętymi oczami. Z kimś szeptem rozmawiał, mówił, robił pauzę – jakby czekał na odpowiedź i znów zaczynał: „Chciałbym tu zostać… pauza… jeśli on chce”. Zapytałam, z kim rozmawia. „Z nikim, mamo” – odpowiedział.


Chrystus jako jedyny pokarm

Przez dwa ostatnie miesiące Antonio nie żywił się niczym oprócz Eucharystii. Kiedy przychodził ksiądz z Najświętszym Sakramentem, pytałam jak Antonio przyjmuje komunię, gdy wydawało się, że jest w śpiączce. Kiedy duchowny mówił: „Antonio, ciało Jezusa”, chłopiec nagle otwierał oczy i usta i odpowiadał „Amen”.

Nie dowierzaliśmy, ale tyle razy zdaliśmy sobie sprawę, że mieliśmy u siebie niebo, mieliśmy Jezusa. Pewnego poranka ojciec Antonio d’Anna, nasz proboszcz zapytał go: „Antonio, chcesz Jezusa?”. Antonio podnosząc oczy ku Najświętszemu Sakramentowi, zaczął mówić:

„Jezu, Jezu, wybacz mi, wybacz mi, Jezu. Chcę Jezusa, oddaj mnie Jezusowi”. Mój mąż i ja byliśmy głęboko poruszeni. Co można było wybaczać naszemu synowi? Ksiądz też był poruszony. Postawił pudełko z hostiami na jego brzuszku. Antonio się uspokoił i zaczął mówić: „Dziękuję Jezu, znów czuję to ciepło, dziękuję. Tato, to właśnie to czułem w Lourdes”.

Po przyjęciu komunii uspokajał się. Przez nasz dom przewijali się księża, chcieli go poznać, posłuchać, co mówi. Niektórzy prosili nawet, byśmy pozwolili im pobyć sam na sam z Antonio w jego pokoju, a następnie wychodzili z płaczem. Antonio chciał, byśmy powtarzali słowa koronki do Miłosierdzia Bożego. Chciał, byśmy ją śpiewali i często w nocy budził mnie mówiąc, że musimy ją odmówić.


Matka Boża z Medjugorie

Dwa dni przed tym, jak dołączył do Jezusa i Najświętszej Panienki w niebie, ktoś przyniósł nam naturalnych rozmiarów figurę Matki Bożej z Medjugorie, która pielgrzymowała po kościołach w Palermo i na prowincji. Kobieta, która ofiarowała figurę Maryi powiedziała mi, że nie trafiła ona nigdy dotąd do prywatnego mieszkania. To nie było przewidziane.

Kiedy tamtego dnia, gdy wszyscy już sobie poszli, podeszłam do syna i zapytałam: „Antonio, po co przyszła do nas Matka Boża?”. Otworzył oczy i patrząc na mnie, powiedział: „Mamo, przyszła po mnie”.

Dwa dni później, w sobotę 23 lutego 2013 roku o 13.55 Antonio poszedł do nieba z Matką Bożą. Panie… Nie pytamy Cię, dlaczego go zabrałeś, ale dziękujemy Ci, że nam go dałeś.
Czytaj także: Śmierć dziecka – czy to może mieć jakiś sens?

Artykuł pochodzi z włoskiej edycji portalu Aleteia

...

To jest po prostu wspaniale! Nie piekniejszych opowiesci niz przemiana dziecka w Chrystusa!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 13:20, 03 Lis 2017    Temat postu:

„Boziu, daję Ci w prezencie mojego Spidermana, ale…”. Dziecięca ofiara poruszyła internet
Aleksandra Gałka | 03/11/2017

@BelenBonnard/Twitter
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Pewna nauczycielka szkoły podstawowej w miasteczku Guayaquil (w Ekwadorze) znalazła w nietypowym miejscu – na ołtarzu w szkolnej kaplicy – małą zabawkę, Spidermana. Zaczęła już wzdychać nad niefrasobliwością swoich uczniów, kiedy dostrzegła po chwili, że figurka pod pachą ma wetkniętą karteczkę.

Rozwinęła ją i przeczytała treść liściku:

Boziu, daję Ci w prezencie mojego Spidermana, ale wylecz mojego dziadziusia z raka.


„Ach, te dzieci!”

Nauczycielka religii Sol Yturralde w rozmowie z ACI Prensa wspomina moment odnalezienia zabawki z poruszającą prośbą:


W środy i piątki uczestniczymy we mszy w szkole. Pewnego dnia weszłam do kaplicy, aby przygotować wszystko dla księdza. Jednak wchodzę i widzę tego Spidermana na ołtarzu. Moją pierwszą reakcją było: „ach, te dzieci!”. Podeszłam i zobaczyłam papierek pod pachą. Przeczytałam to, wzruszyłam i zalałam się łzami.

[ߘ�Ҕ] Una amiga es profesora en una escuela y hoy entró a la capilla y encontró esto en el altar: pic.twitter.com/wCdaLduuFY

— Belen Bonnard (@BelenBonnard) October 26, 2017

Czytaj także: Mama, tata i dzieci klękają razem do modlitwy… i co dalej?


Ofiara ze Spidermana viralem

Nauczycielka znalazła Spidermana 25 października. Zdecydowała się zrobić mu zdjęcie i udostępnić je w sieciach społecznościowych. Natychmiast stało się viralem, docierając do tysięcy ludzi.

Sol nie spodziewała się, że jej post dotrze do tak ogromnej liczby osób. Relacjonuje, jak zaczęła czytać setki, tysiące komentarzy internautów. Nie mogła uwierzyć w to, jak wielu było poruszonych szlachetnością dziecka:


Zadziwia mnie, kiedy patrzę na to, jak Pan działa przy pomocy dzieci – mówi katechetka.

Kobieta dodała także, że zaskoczyła ją szczególnie ta „zdolność do poświęcenia, oddania za drugiego, oddania skarbu w imię miłości”, ale także „prostota dziecięcej miłości”.


Ile razy prosimy Boga o wiele rzeczy i nie jesteśmy gotowi zaoferować nic w zamian! Kiedy pojawia się taki akt, jak ten, dostrzegasz zdolność wyrzeczenia się siebie, włącznie z tym, co się lubi, w imię miłości do drugiego – podsumowała nauczycielka w rozmowie z ACI Prensa.

...

Dzieci znakomicie wiedza o co chodzi nawet male! To dorosli maja problemy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 20:07, 09 Lis 2017    Temat postu:

Ten nieuleczalnie chory chłopiec miał tylko jedno marzenie…
Dominika Cicha | 09/11/2017
Arun Police/Facebook
Komentuj

Udostępnij
Komentuj

Na dobry początek 7-letni Danny aresztował wandala, który rysował po samochodzie.


D
anny Herbert od zawsze chciał być policjantem. Wyobrażał sobie, że tropi złodziei, nosi kaburę z pistoletem, zapina przestępcom kajdanki i pędzi po ulicach na służbowym motocyklu. Niestety, zawodowym policjantem nie zostanie. Urodził się z bardzo rzadką wadą – atrezją płucną. Jego krew nie może być swobodnie pompowana do płuc, a to prowadzi do niedotlenienia.
Czytaj także: Dwie i pół tony! Po co dzielnicowemu aż tyle nakrętek?

Mama nieuleczalnie chorego chłopca zgłosiła się do fundacji Make a Wish. Jej wolontariusze (podobnie jak w polskiej fundacji Mam marzenie) starają się spełniać marzenia dzieciaków – żeby choć raz poczuły się wyjątkowe i zapomniały o szpitalu.


Dzień z życia policjanta

Udało się wszystko zorganizować i Danny na jeden dzień przemienił się w posterunkowego z prawdziwego zdarzenia. Na początek „aresztował wandala”, który rysował po samochodzie. Razem ze starszym aspirantem Markiem Clothierem założył mu kajdanki i zamknął przestępcę w celi.









Najmłodszy posterunkowy policji w hrabstwie Sussex kontrolował także prędkość kierowców na drodze. Dostał prawdziwą policyjną czapkę i odblaskową kamizelkę.









„Kiedy w sprawie Danny’ego skontaktowała się ze mną organizacja Make a Wish, bardzo chciałem, żeby udało się zrealizować jego marzenie. Wsparcie i entuzjazm, jakie okazywali moi koledzy było niesamowite. Wszyscy staraliśmy się, żeby ten dzień był tak wyjątkowy, jak to możliwe” – mówi Marc Clothier.
Czytaj także: Czapki z głów! Policyjna eskorta dla duszącego się noworodka

W końcu Danny zwiedził też zakamarki komendy głównej, zrobił kilka odcisków palców, zakolegował się z policyjnymi psami i… wylądował na dywaniku u samego szefa Gilesa Yorka.


Mama chłopca, Fran, była wzruszona postawą policjantów. Jak napisała na Facebooku, Danny codziennie wspomina tę wyjątkową przygodę. „Dziękuję wam z głębi mojego serca. Nie da się opisać, jak bardzo jestem wdzięczna. To było naprawdę coś niezwykłego”.


Źródło: sussex.police.uk

...

To jest życie PRAWDZIWE!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 9:54, 12 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Ostatni taniec z umierającą córeczką. "Chcemy mieć jak najwięcej wypełnionych miłością wspomnień"
Ostatni taniec z umierającą córeczką. "Chcemy mieć jak najwięcej wypełnionych miłością wspomnień"

Wczoraj, 11 listopada (18:12)

Trudno powstrzymać łzy oglądając wzruszające nagranie tańca Kevina McGuire’a z małą Millie - ostatniego tańca ojca z córką. Millie nie ma jeszcze dwóch lat, jest śmiertelnie chora. Lekarze nie dają jej szans. Tym tańcem Kevin McGuire się z nią żegna.

Na filmie widać kochającego ojca trzymającego w ramionach kruche ciałko chorej córeczki. To ich ostatni, pożegnalny taniec.

Trudno powstrzymać łzy mając świadomość, że dla Millie nie ma ratunku. Urodziła się z uszkodzonym mózgiem i zaburzeniami metabolicznymi kości.

W przyszłym miesiącu ma obchodzić drugie urodziny. Została właśnie umieszczona na oddziale paliatywnym.

Pogodziliśmy się już z myślą, że stracimy Millie, ale nie poddajemy się, chcemy mieć jak najwięcej wypełnionych miłością wspomnień. Kiedyś dotarło do mnie, że nigdy nie zatańczę z moją córką na jej urodzinach, balu maturalnym, czy na weselu - mówi Kevin McGuire.

On, jego żona i dwójka starszych dzieci: 19-letni Tom i 10-letnia Annie od dnia narodzin małej Millie wzięli sobie za cel okazywanie jej każdego dnia całej swojej miłości.

Zawarliśmy wtedy pakt, że Millie będzie zawsze na pierwszym miejscu, a każdy jej dzień będzie wypełniony miłością. Dlatego nie zobaczysz na naszych buziach łez. Mimo swojego krótkiego życia, Millie dała nam wiele szczęścia - dodał ojciec dziewczynki.

(j.)

...

To jest najwspanialsze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 11:03, 13 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
"Najgrubsze niemowlę na świecie". Ma tylko 10 miesięcy, a waży tyle co 9-latek
"Najgrubsze niemowlę na świecie". Ma tylko 10 miesięcy, a waży tyle co 9-latek

Dzisiaj, 13 listopada (07:23)

"Początkowo myślałam, że to dlatego, iż mam dobre mleko" - mówi matka 10-miesięcznego Luisa Manuela Gonzalesa z Meksyku. Chłopczyk waży teraz 28 kg. Lekarze na razie nie są w stanie powiedzieć, co powoduje tak gwałtowny przyrost wagi u chłopca.

Luis ważył 3,5 kg, gdy się urodził - czyli tyle, ile przeciętny noworodek. Gdy miał trzy miesiące, ważył już 10 kg. Jego matka, Isabel Pantoja, przyznaje, że początkowo myślała, iż chłopiec przybiera na wadze, ponieważ jej pokarm jest bardzo wartościowy. W pewnym momencie rodzina zaczęła się jednak niepokoić stanem Luisa.

Rozpoczęło się poszukiwanie diagnozy. Lekarze podejrzewali, że chłopiec może mieć zespół Pradera-Williego, który powoduje, że osoba nieustannie odczuwa głód. Wykluczyli jednak to podejrzenie. Chłopczyk nie je bowiem więcej niż jego rówieśnicy.

Rodzice cały czas szukają odpowiedzi na pytanie, co dolega Luisowi. Chłopczyk kilka razy w tygodniu jest w szpitalu na testach krwi. To tak bardzo boli, gdy widzę, jak pielęgniarka szuka jego żył między fałdami tłuszczu - przyznaje matka malucha.


Pojawiła się jednak nadzieja, że lekarze postawią w końcu diagnozę. Jedna z lekarek przypuszcza, że kłopoty chłopczyka mogą wynikać z tego, że jego matka źle odżywiała się w ciąży i nie dostarczała płodowi odpowiednich składników. Z tego powodu został zaburzony jego metabolizm. Chirurg wysłała już próbki tkanek Luisa do Stanów Zjednoczonych i czeka teraz na wyniki badań. Gdyby potwierdziły się jej podejrzenia, chłopiec musiałby dostawać zastrzyki z hormonów.


Z powodu swojej wagi chłopczyk nie raczkuje, ma nawet problemy z siadaniem. Rodzice przyznają, że mają problem z noszeniem go. Kłopoty sprawia też znalezienie odpowiedniego wózka dla Luisa. Jeden już się złamał z powodu wagi niemowlaka.

"Daily Mail"

(mpw)

...

Juz od malego cierpienie. Grzech pierworodny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:26, 16 Lis 2017    Temat postu:

Nie mogę sprawić, żeby te dzieci nie umarły. Ale mogę je adoptować, żeby nie umierały samotnie
Ewa Rejman | 16/11/2017
Cori Salchert/Facebook
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Cori Salchert była pielęgniarką i matką ośmiorga dzieci. Kiedy zapadła na przewlekłą chorobę, okazało się, że musi zrezygnować z pracy zawodowej. Pytała Boga, czego od niej oczekuje. Krótko później otrzymała telefon, który zmienił jej życie.


D
zwonili pracownicy szpitala, którzy znali wcześniejsze zaangażowanie Cori w opiekę nad dziećmi hospicyjnymi i chcieli coś jej zaproponować. Na oddziale przebywała dwutygodniowa dziewczynka, urodzona z poważną wadą mózgu, nierokującą nadziei na przeżycie. Jej rodzice, odkrywszy chorobę dziecka, pozostawili ją w szpitalu, nie nadając jej nawet imienia.


Dziewczynka, która żyła 50 dni

Cori, razem z mężem i pozostałymi dziećmi, postanowili przyjąć do siebie dziewczynkę. Mała Emmalynn – od tej pory miała już imię – żyła przez 50 dni. Niemal cały ten czas spędziła na rękach Cori, jej męża lub któregoś z ich dzieci. Nawet w nocy nie zostawiali jej samej, tulili ją na zmianę całymi godzinami. Tego wieczoru, kiedy Emmalynn umarła, Cori czuwała przy niej razem ze swoją córką. Trzymając ją na rękach śpiewały jej cicho piosenkę „Jezus mnie kocha”. Dziewczynka nie cierpiała, nie bała się i przede wszystkim – nie była samotna.
Czytaj także: Żyła przez 5 dni. W tym czasie zdążyła zmienić życie swoich rodziców

Cała rodzina żegnała Emmalynn z wielkim bólem. Cori do tej pory mówiąc o niej płacze, bo tęskni i jednocześnie uśmiecha się – bo czeka na spotkanie po drugiej stronie.

Krótko później państwo Salchert otworzyli swój dom dla kolejnego dziecka.


Umierające dziecko. Dar miłości

W ich życiu pojawił się czteromiesięczny Charlie cierpiący na chorobę mózgu, która zwykle powoduje śmierć przed drugim rokiem życia. Chłopiec musi być przez cały czas podłączony do specjalistycznej aparatury, ale jego nowi rodzice postarali się o wózek, w którym mogą zabierać go na spacery i o łóżko, na którym mogą leżeć razem z nim i go przytulać. Charlie – wbrew prognozom medycznym – nadal żyje. Cały czas jest otoczony miłością.
Czytaj także: Henio żył rok. To był najpiękniejszy rok w naszym życiu

Ta miłość nie przyszła jednak ani łatwo, ani natychmiastowo. Choroba Charliego sprawiła, że chłopiec nie może w żaden sposób kontaktować się z otoczeniem, ma nienaturalnie wywrócone oczy, wykręconą sylwetkę.

Dokonałam wyboru, żeby go kochać. Działać tak, jak chciałam czuć. To nie wydarzyło się w ciągu jednej nocy, ale Bóg dał mi, całej naszej rodzinie, głęboką miłość do tego chłopca. Teraz, kiedy całuję jego policzki, moje serce wypełnia się uwielbieniem, które czasem doprowadza mnie nawet do łez. To dar, który otrzymałam prosto z serca Boga – pisze Cori na swoim profilu na Facebooku.





Dom dla siedmiorga umierających dzieci

Aktualnie rodzina opiekuje się też czternastoletnim TBearem będącym w podobnym stanie, co Charlie. Łącznie w ich domu w ciągu kilku lat znalazło schronienie siedmioro terminalnie chorych dzieci. Cori w tekście opublikowanym na stronie today.com pisze: „To błogosławieństwo, być częścią ich życia, mieć możliwość ulżyć im w cierpieniu, opiekować się i kochać mimo że w swoim stanie nie mogą nawet odwdzięczyć się uśmiechem”. W innym miejscu dodaje: „Zbyt wiele osób nie robi nic, ponieważ wiedzą, że nie mogą zrobić wszystkiego i nie mogą uratować każdego. Chociaż nie mogę pomóc każdemu dziecku, jestem szczęśliwa mogąc polepszyć życie chociaż tych kilku”.
Czytaj także: 8-letni Antonio umiera na raka: „Mamo, Matka Boża przyszła po mnie”


Czy pomoc nie jest czymś normalnym?

Cori i jej mąż Mark spędzają większość dni na zmienianiu pieluch, podawaniu lekarstw, przekładaniu dzieci z boku na bok, żeby uniknąć odleżyn, sprawdzaniu respiratorów, przygotowywaniu mieszanek odżywczych. Nie mają jak wyjechać na wakacje. „Dlatego właśnie uczyniliśmy nasz dom miejscem, w którym chcemy być i z którego nie chcemy nigdzie uciekać” – pisze Cori i dodaje, że spełniły się jej nastoletnie marzenia o „domu z otwartymi drzwiami”, do którego znajomi i (jeszcze) niezbyt znajomi przychodzą porozmawiać, popłakać, podzielić się radością.

Na wyrazy podziwu dla ich pracy Cori odpowiada zdziwieniem. Na Facebooku pisze: „Oboje uznaliśmy, że opieka nad chorymi dziećmi to coś, co jesteśmy w stanie zrobić. Dlaczego ma to być czymś niesamowitym? Czuję się zmieszana. Czy okazywanie współczucia tym, którzy są w potrzebie i wymagają pomocy nie jest czymś normalnym”?

...

Jak zwykle jest to wspaniale.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:45, 21 Lis 2017    Temat postu:

Marzył, żeby przeżyć jeszcze jedne święta. Jego Boże Narodzenie odbyło się w listopadzie
Marlena Bessman-Paliwoda | 21/11/2017
Jacob Thompson’s Journey/Facebook
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Rodzice w październiku dowiedzieli się, że ich dziewięcioletni syn nie dożyje Bożego Narodzenia. Postanowili zrobić wszystko, by spędzić razem ostatnie święta. W ten pomysł zaangażowało się ponad sto tysięcy ludzi.


C
ztery lata wcześniej rodzice małego Jacoba Thompsona dowiadują się, że ich pięciolatek cierpi na neuroblastomę – rzadki nowotwór dziecięcy. Od tego czasu ich życie dzieli się na to w domu i na to w szpitalu.

Mały Jacob dzielnie znosi chorobę. Ma swoje zainteresowania i ulubione bajki czy zwierzęta. Najbardziej lubi kolor pomarańczowy i pingwiny, dlatego nazywany jest pomarańczowym pingwinkiem. Ten kolor i znak pingwina towarzyszy mu cały czas.





Ostatnie święta Jacoba Thompsona

W październiku 2017 roku rodzice dowiadują się, że ich dziewięciolatek najprawdopodobniej nie dożyje Bożego Narodzenia (ma już bowiem neuroblastomę czwartego stopnia, czyli nowotwór rozsiany po węzłach chłonnych, innych organach i kościach). Co robią w takim wypadku?

Postanawiają zorganizować ostatnie święta, które spędzą razem. Przystrojono jego salę świątecznymi ozdobami, a w CNN pojawiła się prośba mamy chłopca, by przysyłać chłopcu karki z życzeniami. Tylko do 10 listopada dostał ich ponad 66 tysięcy z całego świata.
Czytaj także: Jak zawiodłem się na Bogu, a On zawiódł się na mnie. Wiara z rakiem w tle

Jacob dostawał nie tylko kartki, ale także filmiki z nagranymi życzeniami. Właśnie na taki pomysł wpadli między innymi strażacy z Miami:






Poszczególne zawody lub grupy łączyły się, aby małemu chłopcu powiedzieć „Wesołych Świąt” jeszcze w listopadzie. Kartki napływały od weteranów, policjantów, dzieci ze szkół, nauczycieli. Wysyłano Jacobowi zdjęcia z oznakami świąt z każdego kontynentu. Chłopca w szpitalu odwiedził nawet żywy pingwin, o co postarali się pracownicy ogrodu zoologicznego.

Jak zaznacza tata Jacoba, kartki, które otrzymał, wszystkie wiadomości, nagrania, życzenia utrzymywały chłopca w dobrym nastroju. Swoje ostatnie dni życia spędził radosnym otwieraniu kolejnych kartek i prezentów z rodzicami, z uśmiechem na twarzy.






Jacob zmarł w niedzielę, 19 listopada 2017 roku. 13 listopada za sprawą rodziny, personelu szpitala Meine Medical Center i tysięcy ludzi dobrej woli przeżył swoje ostatnie święta Bożego Narodzenia.

Rodzice chłopca dziękują wszystkim za każdą modlitwę, ale też proszą o coś więcej: „Zrób coś dla innych. Oddaj krew, użyj swoich talentów, by dać schronienie, jedzenie lub radość tym, którzy tego potrzebują – pamięci Jacoba”.

...

Wiele dobra z tego wyniklo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 1:02, 22 Lis 2017    Temat postu:

Każde dziecko z autyzmem jest inne. Zobacz ich "Światy"
Dzisiaj, 21 listopada (19:35)

"Nie szukałem sensacji, zależało mi na tym, by skupić się na jednej rzeczy i ją postarać się pokazać. Było to zatrzymanie się tych dzieci we własnych światach" - mówi RMF FM autor niezwykłej wystawy o dzieciach z autyzmem, Jan Jurczak. "Jeśli znasz jedno dziecko z autyzmem, znasz... jedno dziecko z autyzmem. Każde z nich jest inne" - podkreśla w rozmowie z Grzegorzem Jasińskim mama Mateusza, jednego z bohaterów zdjęć. "Mam nadzieję, że to co zostało pokazane, zachęci ludzi którzy są laikami w temacie autyzmu do tego, by przyjrzeć się temu bliżej" dodaje Katarzyna Rybicka, wiceprezes fundacji Autyzm Up.
Zajęcia grupowe
/Jan Jurczak /

Dla pana ta wystawa jest owocem długiej pracy, owocem pewnej podróży do świata, którego pan wcześniej nie znał...

Jan Jurczak: Tak można powiedzieć, samo zebranie materiału zajęło mi rok. Na początku trudno było wejść w ten świat. Jest on po prostu inny...

Co było największą niespodzianką?

JJ: Największym zaskoczeniem? Próbowałem znaleźć dla siebie słowa, żeby zrozumieć, dlaczego tam jest inaczej i te słowa to: "brak ciepła"...

Jak się to odczuwa?

JJ: Odczuwa się to jako brak emocji w dzieciach, które odwiedzałem. Może nie należy tego nazywać brakiem emocji, tylko nieadekwatnym ich wykorzystaniem. Może w ten sposób. Zwykle nie reagują na przywitanie...
Światy
/Jan Jurczak /

A to się w miarę upływu czasu zmieniało?

JJ: Nie, nie zmieniało się. To było dla mnie pewnym ułatwieniem. Zawsze, gdy fotografuje się ludzi, uważają jak wyjdą na zdjęciach. A tu dzieci nie reagowały na aparat, na moją obecność. To po prostu było inne...

To nie byłoby możliwe bez pomocy rodziców, bez akceptacji rodziców, ale też bez czegoś więcej, bez zaproszenia ze strony rodziców...

Katarzyna Rybicka: Ja miałam wątpliwości, czy wpuścić Janka do naszego domu, do naszego prywatnego życia. Zaufałam, że nie zrobi nam krzywdy.

Miała pani okazję go najpierw poznać, zanim wpuściła go pani do domu...

KR: Wszystko zaczęło się wcześniej. Janka zaangażowaliśmy do naszego projektu. Szukaliśmy fotografa, który pomógłby nam nakręcić teledysk świąteczny, taką kartkę świąteczną. I zaangażowaliśmy Janka. Janek przyszedł do nas do szkoły, nakręcił kartkę. I tak jak mówi, był w szoku, trafił w świat którego nie rozumiał. I ja myślałam po tym projekcie - a kartka świąteczna okazała się szałem i została przyjęta z wielkim entuzjazmem - że skończymy na tym. A po kilku tygodniach Janek do mnie zadzwonił i powiedział, że chciałby tam wrócić, że chciałby mieć możliwość wejścia i fotografowania dzieci. I pomyślałam sobie: wrócił. Czyli dostrzegł coś w naszych dzieciach. Janek powiedział, że nie widzi emocji w tych dzieciach, ja tych emocji widzę masę, oni są przepełnieni emocjami. Myślę, że to dlatego, że ja w tym świecie jestem już 10 lat i wiem, jak czytać różne rzeczy, Janek się pewnie dopiero uczy.

Jak ta nauka idzie? Czy projekt ma ciąg dalszy? czy wystawa jest podsumowaniem, zamknięciem, czy otwarciem na jeszcze nowe wrażenia i emocje?

JJ: Trochę to było tak, że zostałem poproszony, by postawić kropkę. Ja bardzo bym chciał do tego wracać, bo wcale nie uważam, żeby to było skończone. Mam nadzieję, że jeszcze będę miał coś do dopowiedzenia. O emocjach chyba najładniej powiedzieć, że to jest po prostu inny sposób wyrażania emocji. Nie brak uczuć, ale inny sposób wyrażania, do którego - jak Kasia powiedziała - trzeba przywyknąć, nauczyć się.
Światy
/Jan Jurczak /

Te zdjęcia na tej wystawie, to nie są wszystkie, nie tylko w oczywistym sensie liczebnym, ale także tematów, o których była mowa. Nie wszystkie sytuacje, z którymi pan miał do czynienia, zostaną pokazane...

JJ: Zostałem poproszony, by nie fotografować dzieci w trakcie napadów agresji, co jest problemem dla rodziców. Ja to w pełni zaakceptowałem, nie szukałem sensacji, nie chciałem tego fotografować. Zależało mi na tym, by skupić się na jednej rzeczy i ją postarać się pokazać. Było to zatrzymanie się dzieci we własnych światach. Stąd też nazwa wystawy...

Jaką część całego obrazu ta wystawa pokazuje?

KR: Ja myślę, że ta wystawa pokazuje całe spektrum. Takie jest moje odczucie. Czy pokazuje cały świat ludzi z autyzmem? Nie. To jest niewykonalne. Tak jak pokazanie na przykład całego mojego świata byłoby zadaniem nie do wykonania. Ale to co zostało pokazane, mam nadzieję, zachęci ludzi którzy są laikami w temacie autyzmu do tego, by przyjrzeć się temu bliżej...



Mateusz z Mamą
/Jan Jurczak /


Popatrzmy na konkretne zdjęcia, bo pani jest bohaterką niektórych z nich, wraz z synem. Na tym zdjęciu odrabiacie lekcje...

KR: Jesteśmy u nas w domu, w mieszkaniu, jest to sytuacja codzienna. Mateusz odrabia lekcje, potrzebuje w tym wsparcia. Robimy to razem...

A fotograf siedział na kanapie i czekał...

JJ: No trochę tak to wyglądało. Nasiedziałem się u Kasi w domu, za co bardzo chciałbym podziękować. To chyba nie było na początku łatwe, a dużo dla nas obojga znaczyło...

A kto się musiał bardziej przyzwyczaić, pani, czy syn?

KR: Ja. Wydaje mi się, że Mateusz nie miał z tym żadnego problemu.

A czekał na takie spotkania? Wyczuwała pani, że coś w jego zachowaniu się zmieniało, gdy miał się pojawić gość, a potem pewnie już trochę przyjaciel?

KR: Była to dla niego atrakcja. Do nas do domu rzadko przychodzą nowe osoby? Więc, była to dla niego atrakcja. Tutaj na jednym ze zdjęć jest większa grupa dzieci, które - wiem od terapeutów ze szkoły, że czekały i ich zachowanie zmieniało się, gdy wchodził Janek. One się starały dobrze wypaść.

Czyli na swój sposób stał się pan trochę terapeutą...

JJ: Wolałbym słowo: atrakcją...

To odrabianie lekcji zawsze tak wygląda?

KR: Tak. Jest dość rutynowe.

Ile trwa dziennie?

KR: To zależy ile Mateusz ma lekcji, na ile one wymagają mojego wsparcia. Bo są czasami zadania, z którymi mój syn sobie radzi bez mojego siedzenia przy nim. Myślę, że pół godziny do godziny, nie dłużej.
Przyjaciele
/Jan Jurczak /

To podejdźmy teraz do zdjęcia na którym Mateusz jest razem ze swoim przyjacielem. To nie jest scena tak zupełnie typowa. Dla niego tak, ale dla dzieci autystycznych nie. Mówi się, że dzieci z autyzmem...

KR: ... nie mają przyjaciół. Tak, że dzieci z autyzmem się nie przyjaźnią. Historia Mateusza i Janka zaczęła się 10 lat temu. Myślę, że to jest ciekawa historia, może ktoś będzie chciał to opisać. Oni spotkali się w przedszkolu, później uczyli się w edukacji wczesnoszkolnej, teraz są w szkole podstawowej. I oni się przyjaźnią. To nie jest definicja przyjaźni, którą my znamy. To jest relacja. Myślę, że to jest bardzo silna relacja. Oni się wspierają. To jest rzadkie, że dzieci z autyzmem mają kolegę z autyzmem, rosną z nim równolegle i dochodzą razem do jakiegoś wieku, pełnoletniego. Dlatego, że my rodzice często przenosimy dzieci z jednej placówki do drugiej, jest bardzo duża rotacja. A oni idą przez 10 lat razem i może dzięki temu mogą zaobserwować zmiany w sobie, pewnie się jakoś porównują. Ja myślę, że to jest bardzo cenne w ich życiu, że mają siebie.
W białych doniczkach
/Jan Jurczak /

Jak pan fotografował ich w takich wspólnych sytuacjach?

JJ: Ja starałem się zawsze wyodrębnić każdą osobę, ale akurat w tym przypadku oni byli przy sobie razem, że to mi pasowało. Niektóre zdjęcia wiszą tu przy sobie i to jest taka zabawa w łączenie zdjęć. Najlepiej zostawiać to wrażliwości oglądających osób, ale to połączenie bardzo lubię, więc mogę o nim powiedzieć. Tu jest zdjęcie dwóch białych doniczek z kwiatkami, chłopcy mają białe koszulki. I trochę łączą się te białe koszulki kwiatków i białe koszulki chłopców.

Tu mamy to zdjęcie większej grupy dzieci. To w szkole, na zajęciach?

KR: To jest zdjęcie u nas w szkole, dzieci mają chyba jakieś zajęcia grupowe, bo jest ich więcej.

Jak bardzo te dzieci się różnią? tak jak wszystkie dzieci? Trzeba jak rozumiem wyczulić się na te różnice miedzy nimi. Rodzice pewnie wyczuwają je bardzo dobrze...

KR: Jest takie popularne stwierdzenie, że jeżeli zna pan jedną osobę z autyzmem, to zna pan... jedną osobę z autyzmem. Każda osoba z autyzmem jest inna. Oni żyją trochę w cieniu swojej diagnozy, nie zauważamy często tego, że oni maja temperament, mają swój charakter. na przykład Laura tu na zdjęciu jest megapozytywną dziewczyną. Laura jest megapozytywną dziewczyną z autyzmem. Tobi, który jest bardzo rozgadany jest... gadatliwym człowiekiem z autyzmem. Każdy z nich ma swój własny temperament, własną osobowość, bardzo złożoną, tak jak ludzie neurotypowi. Bardzo różnią się między sobą, tak jak my różnimy się między sobą.
Światy
/Jan Jurczak /

Czyli rodzice, którzy nauczyli się czytać swoje dziecko - z autyzmem - potrafią tez lepiej czytać inne dzieci z autyzmem. To spektrum emocji, charakteru też się przed państwem otwiera...

KR: Myślę, że mamy już inny stopień wrażliwości. Ale to nie jest tak, że ja poznając Laurę od razu wiedziałam, o co jej chodzi. ja poznałam Laurę i dopiero wiem, o co chodzi. Każdego z dzieci, które trafia do nas do szkół uczę się na nowo. Z dzieckiem, które znam lata, mogłabym zostać, spędziłabym z nim czas, ponieważ znam jego zachowania, wiem, jak funkcjonuje. Natomiast w przypadku dziecka, które dopiero do nas przyszło, musiałabym je dopiero poznać.

A jak uczył się tych dzieci pan, spędzając z nimi dużo, ale jednak zdecydowanie mniej, czasu? Mimo wszystko trwało to rok...

JJ: Jak już się przebrnie przez tę ścianę inności, to bardzo widać, że świat każdego dziecka jest inny. Laura za każdym razem, jak przychodziłem, podbiegała i ściskając mi rękę mówiła dzień dobry. Każde z dzieci ma taką ładną, swoją "rzecz". I to naprawdę, niejedną. Trzeba użyć chyba tego słowa, że to jest piękne. Mateusz na przykład, jak idzie chodnikiem, najpierw zahacza o jedną stronę, potem drugą, chodzi takim zygzakiem. Zawsze prowadzi, zna na pamięć całą drogę i zawsze idzie bardzo szybko z przodu. Każde z dzieci ma swoje zachowania.

Co będzie dalej? Jak się będą zmieniać?

KR: Cały czas myślimy o ich przyszłości i o tym, by byli jak najbardziej samodzielni. Może za 10 lat Janek już nie będzie przyjeżdżał do mnie do domu, tylko przyjedzie do domu, czy mieszkania, w którym Mateusz będzie mieszkał samodzielnie. To jest moje marzenie. Nie wiadomo co będzie, zakładajmy dobre scenariusze...
Katarzyna Rybicka i Jan Jurczak
/Grzegorz Jasiński, RMF FM /

Wystawę można zobaczyć w godzinach otwarcia Instytutu Psychologii UJ. 7.00-21.00, od poniedziałku do piątku na pierwszym piętrze, przy ulicy Ingardena 6 w Krakowie. Będzie tam do 22 grudnia. Wstęp wolny.
Grzegorz Jasiński

...

Cierpienie dzieci naprawde nas uszlachetnia gdy je ogladamy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:19, 26 Lis 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
"Daliście Jacobowi radość". Rodzina zmarłego 9-latka dziękuje internautom
"Daliście Jacobowi radość". Rodzina zmarłego 9-latka dziękuje internautom

1 godz. 18 minut temu

Ta historia poruszyła tysiące internautów na całym świecie. 9-letni Jacob Thompson z USA od blisko czterech lat chorował na neuroblastomę (nowotwór współczulny układu nerwowego). Chłopiec i jego rodzice wiedzieli, że prawdopodobnie Jacob nie dożyje do świąt Bożego Narodzenia. Dlatego poprosili internautów, by przysyłali do niego świąteczne pocztówki. Chłopczyk zmarł tydzień temu.

Jacob Thompson zachorował na neuroblastomę w 2014 roku. W październiku tego roku lekarze powiedzieli jego rodzicom, że chłopiec ma przed sobą zaledwie miesiąc życia. Wtedy rodzina postanowiła, że specjalnie dla chłopca zorganizuje wcześniej święta Bożego Narodzenia.

Rodzice poprosili internautów, by przysyłali do Jacoba świąteczne kartki. Na ten apel zareagowały tysiące osób na całym świecie. Do szpitala, w którym leżał 9-latek nadeszły tysiące kartek. Do akcji włączyli się też celebryci, m.in. Arnold Schwarzenegger.

Chłopiec zmarł w ubiegłą niedzielę. Jego rodzina podziękowała wszystkim, którzy przysłali mu kartki i pozdrowienia. Daliście Jacobowi radość, a nam siłę, by optymistycznie spojrzeć w przyszłość. Dziękujemy, że wzięliście udział w podróży naszego synka - napisali na Facebooku rodzice 9-latka.

CNN

(mpw)

...

On dal im wiecej niz oni jemu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:41, 28 Lis 2017    Temat postu:

Mam na imię Matylda i mam 7 lat. Mój tata ma raka
Dominika Cicha | 28/11/2017

Materiały prasowe
Udostępnij
Komentuj

Drukuj

Matylda lubi balet i karate. Do niedawna skomplikowane figury ćwiczyła w zabawach z tatą. Ale 50-letni Robert Szlęk, który zawsze pomagał ludziom, teraz sam potrzebuje pomocy.

„Nie chcę, żeby umarł. To przecież mój tata i kocham go z całego serca” – mówi Matylda. Jej tata jest lekarzem rodzinnym, geriatrą i pediatrą. Jeszcze półtora miesiąca temu pędził na sygnale ulicami Krakowa. Pracował w karetkach, biorąc na siebie odpowiedzialność za ratowanie pacjenta.

Niedawno usłyszał diagnozę: ostra białaczka szpikowa. Dobrze wiedział, co to oznacza. Właśnie przechodzi drugą chemioterapię, a jego nazwisko znalazło się na liście oczekujących na przeszczep. Zostały mu może 3 miesiące…
Czytaj także: Jak zawiodłem się na Bogu, a On zawiódł się na mnie. Wiara z rakiem w tle


#TATAmaRAKA

„Jeśli tata umarnie, urnę z prochami będziemy zabierać ze sobą, aby zawsze był z nami” – mówi Matylda w rozmowie z dziennikarką styl.pl. Ale na razie robi wszystko, żeby do tego nie doszło. Nie może sama oddać tacie szpiku, więc postanowiła zachęcić do tego jak najwięcej dorosłych. Wymyśliła wyjątkowy spot.

„Mam na imię Matylda. Mam 7 lat. Chciałabym, żebyście kiedyś poznali mojego tatę Roberta. On teraz jest bardzo chory na białaczkę. A kocham go z całego, całego, najcalszego serca” – mówi, kreśląc różowe, kredowe serce.







To filmik promujący Wielką Akcję Ślinienia Patyczków, która odbędzie się 2 i 3 grudnia w Krakowie. Zorganizowali ją rodzina i przyjaciele Roberta, wraz z Fundacją DKMS (Baza Dawców Komórek Macierzystych). Żeby jak najwięcej osób się o niej dowiedziało, brat Matyldy, 14-letni Kacper, pisze kredą na chodnikach #TATAmaRAKA.


Wielka Akcja Ślinienia Patyczków

Jak można przyłączyć się do Wielkiej Akcji Ślinienia Patyczków? Wystarczy, że osoba między 18 a 55 rokiem życia zgłosi się do stoiska Fundacji DKMS (spis lokalizacji znajdziecie na stronie tatamaraka.pl). Na miejscu trzeba wypełnić ankietę i poślinić patyczek higieniczny. Cała procedura zajmie 15 min. „To nic nie boli!” – przekonuje Matylda.

Jeśli nie mieszkacie w Krakowie, możecie zostać potencjalnymi dawcami szpiku wypełniając formularz przez internet i odsyłając patyczki pocztą. Wszystkie informacje znajdziecie na stronie dkms.pl. Tam też przeczytacie np. o mitach związanych z dawstwem szpiku.
Czytaj także: Spotkałam się z człowiekiem, który ma twarz mojego męża


Jak wygląda oddawanie szpiku?

Jeśli okaże się, że Wasz genetyczny bliźniak czeka właśnie na przeszczep, dostaniecie telefoniczną informację. Następnie – jeżeli podtrzymacie decyzję – zostaniecie dokładnie przebadani i skierowani na pobranie komórek macierzystych szpiku.

Jak podkreślają organizatorzy Wielkiej Akcji Ślinienia Patyczków, sami jeszcze niedawno kojarzyli całą procedurę z wielką igłą wbijaną w kręgosłup. Nic bardziej mylnego.

Prawda jest taka, że istnieją dwie metody pozyskania krwiotwórczych komórek macierzystych. Pierwsza z nich to pobranie komórek macierzystych z krwi obwodowej. Metoda ta stosowana jest w 80% przypadków. Zazwyczaj wiąże się ona z jednodniową wizytą w klinice pobrania. (…) Drugą metodą jest pobranie komórek macierzystych z talerza kości biodrowej. Metoda ta wiąże się z 2-3 dniowym pobytem w szpitalu ze względu na konieczność znieczulenia ogólnego – piszą.

W Polsce co godzinę jedna osoba dowiaduje się, że jest chora na białaczkę. Dla wielu z nich przeszczep to jedyna szansa.

...

Dzieci tez cierpia bo rodzice chorzy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:17, 07 Gru 2017    Temat postu:

Umierający chłopiec miał tylko jedno marzenie: spotkać Luke’a Skywalkera
Dominika Cicha | 07/12/2017
Image supplied by Capital Pictures/EAST NEWS
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



„Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi” trafi na ekrany kin dopiero za kilka dni. Ale Luke Skywalker już dziś doprowadzi Was do wzruszenia!


W
szystko zaczęło się od amerykańskiego scenarzysty, Eda Solomona. Synek jego przyjaciela umierał z powodu nieuleczalnej choroby. Chłopiec miał jeszcze tylko jedno marzenie: spotkać Luke’a Skywalkera, jednego z głównych bohaterów Gwiezdnych wojen.

Czułem, że to ja muszę wykonać telefon – jestem jedynym znajomym tej rodziny, który pracuje w przemyśle filmowym. Nie znam Marka, więc zadzwoniłem do jego agenta. Wytłumaczyłem mu, że ten kochany chłopiec codziennie ogląda „Gwiezdne wojny” i chciałby spotkać nie Marka Hamilla, ale raczej bohatera, którego on zagrał (choroba trawiła umysł chłopca do tego stopnia, że nie był w stanie zrozumieć, że Luke jest postacią fikcyjną) – tłumaczył na Twitterze.

Agent nie podzielał jednak entuzjazmu Solomona. Obiecał, że przekaże prośbę Hamillowi, ale polecił nie robić sobie większej nadziei.

„90 sekund później zadzwonił do mnie sam Mark Hamill, który od razu się zgodził i podał swój adres domowy” – napisał scenarzysta.
Czytaj także: Johnny Depp zrobił chorym dzieciom fantastyczną niespodziankę!

Aktor – a właściwie Luke Skywalker – spotkał się z chorym chłopcem i przez kilka godzin cierpliwie odpowiadał na jego pytania. Także wtedy, gdy po raz kolejny się powtarzały. „Nawet gdy piszę o tym teraz, mam łzy w oczach. Był współczujący, uprzejmy i cierpliwy. Dla tego chłopca i jego rodziny to spotkanie było wszystkim” – stwierdza Solomon.

A co o wzruszającym spotkaniu myśli sam Luke Skywalker? To znaczy… Mark Hamill? „Nie ma piękniejszego dźwięku niż śmiech dziecka” – stwierdza na Twitterze. – O wiele bardziej wolę odwiedzać szpitale niż programy talk-show. Ta historia rozdziera serce, ale jest inspirująca. Sprawia, że w porównaniu z nią moja kariera wydaje się trywialna. Mam nadzieję, że będę mógł robić więcej”.

...

Sztuka i kultura jak widac maja do odegrania wielka role. Dlatego musza byc dobre.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 14:01, 15 Gru 2017    Temat postu:

Maciuś, śpiący królewicz. Odszedłeś bez zapowiedzi…
Anna Salawa | 15/12/2017

Archiwum prywatne
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Kiedy jest nam bardzo źle, przypominamy sobie słowa Twojej siostry. Dzień po Twoim odejściu, z troską zaczęła się o Ciebie dopytywać. Czy w niebie miałeś już śniadanie, czy nie musisz jeść już przez rurę w nosku, czy jak mieszkasz z Aniołkami to znaczy, że jesteś zdrowy?

8 grudnia 2015. Papież w Watykanie otwiera Drzwi Święte Roku Miłosierdzia, a w naszym życiu otwiera się zupełnie nowy, nieznany etap. Na rutynowym badaniu USG lekarz stwierdza, że w Twojej małej główce brakuje wielu ważnych narządów, że jeśli w ogóle urodzisz się żywy, to będziesz bardzo chory i cierpiący. W jednej sekundzie mój stan błogosławiony zamienia się w stan wielkich lęków i niepewności. Ciągle dotykam brzucha, nerwowo sprawdzam, czy się jeszcze ruszasz.

Mario czy już wiesz, kim okaże się syn, twój mały chłopiec… – śpiewa Kuba Badach w tamte adwentowe dni. Bo my już wiemy. Wiemy, że choć nie mieliśmy jeszcze okazji się z Tobą przywitać, prawdopodobnie wkrótce będziemy musieli się z Tobą żegnać…


Papież Franciszek przytula Twoją główkę

1 kwietnia 2016. Tak, prima aprilis to najlepsza data na Twoje urodziny. Jeszcze dzień wcześniej lekarze dawali Ci 10% szans, że urodzisz się żywy. Dziś dostajesz 8 punktów w skali Apgar i masz się całkiem nieźle. Po raz pierwszy pokazujesz, jak bardzo lubisz sobie żartować z diagnoz lekarskich. Pierwszy i nie ostatni. W nas odradza się nadzieja. U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe – czytamy w tamtych dniach w Ewangelii… I kurczowo łapiemy się tych słów.

Lipiec 2016. Razem z pielgrzymami z całego świata śpiewamy: Wznoszę swe oczy ku górom, skąd. Przyjdzie mi pomoc; Pomoc od Pana, wszak Bogiem On. Miłosiernym jest! W tym międzynarodowym tłumie Ty… prawdopodobnie najmłodszy wśród pielgrzymów. Modlimy się o cud. Bo skoro Pan pozwolił przyjść Ci na świat, chyba nie po to, żebyś na nim cierpiał… – tłumaczymy sobie po ludzku. Modli się również sam papież Franciszek. Mocno przytula Twoją małą, chorą główkę i błogosławi Ciebie, Twoją starszą siostrzyczkę i nas…
Czytaj także: Gdzie szukać pomocy po stracie dziecka?


Boże, po co cierpienie tych najmniejszych?

Jesień 2016. Boże, mój Boże… czemuś mnie opuścił – to jedyna modlitwa, jaka w tym czasie przechodzi nam przez gardło. Jedni rodzice chodzą z dziećmi na plac zabaw – my codziennie biegamy po lekarzach i rehabilitacjach. Inne matki mogą karmić swoje pociechy piersią, my walczymy, żeby w ogóle dać Ci jeść. Nie potrafisz ssać i każdy Twój posiłek trwa godzinami. I jeszcze te infekcje, które ciągle zatrzymują nas w szpitalu. Nie ma w nas zgody na Twoją chorobę. Jest złość, coraz większe zmęczenie. Boże, po co cierpienie tych najmniejszych? – krzyczymy z żalem… Odpowiedź nie przychodzi.

6 grudnia 2016. Świat obdarowuje się prezentami z okazji mikołajek, a my dostajemy nasz najpiękniejszy, ale też najtrudniejszy prezent. Z oddziału onkologii Centrum Zdrowia Dziecka, po tygodniach w szpitalach, wreszcie wracamy do domu. Trafiamy pod opiekę Warszawskiego Domowego Hospicjum Dziecięcego. Pod koniec listopada po prostu usnąłeś, a straszny rezonans wytłumaczył, że to przez poważne zmiany nowotworowe w okolicach pnia mózgu. Cios, którego się nie spodziewaliśmy. Świat czeka na Boże Narodzenie, a nasz Adwent zamienia się w czekanie na… śmierć dziecka. W ocenie lekarzy może się tak zdarzyć, że nie dożyjesz do świąt.
Czytaj także: Gdy umiera córka Jaira. A gdyby to Twoje dziecko odchodziło?
Galeria zdjęć


Twoja siostra najchętniej bawi się w szpital

1 kwietnia 2017. Twoje pierwsze urodziny. Jest tort i świeczka. Są balony i tłumy gości. I ogromna radość, że doczekałeś tego dnia… Wszak tyle razy już zapadał na Tobie śmiertelny wyrok. A Ty? A Ty nic sobie z tego nie robisz… słodko śpisz w swoim łóżeczku. My przeszliśmy przyśpieszony kurs pielęgniarstwa. Nawet Twoja starsza siostra najchętniej bawi się w szpital – cewnikuje swoje lalki, karmi je przez sondę. Powtarza wszystko to co robimy my, kiedy opiekujemy się Tobą.

Coraz rzadziej pytamy się, o co w tym wszystkim chodzi… Ufamy.

27 listopada 2017. Wczoraj, w niedzielę Chrystusa Króla, w Ewangelii czytaliśmy, że kto przyjmuje jednego z tych moich najmniejszych, mnie samego przyjmuje. Czuliśmy, że Kochany to o Tobie te słowa. Że wraz z Tobą, Tym najmniejszym i bezbronnym, do naszej rodziny przychodzi sam Chrystus.

Za kilka dni minie rok jak staliśmy się małym domowym szpitalem. Nawet przestaliśmy wierzyć Królewiczu w Twoją diagnozę, bo przecież z takim rozpoznaniem medycznym nie miałeś prawa już żyć…

I wtedy Ty, bez zapowiedzi, jak gdyby nigdy nic, odchodzisz…

Choć żegnaliśmy się z już z Tobą wielokrotnie, choć niejednokrotnie modliliśmy się o spokojną śmierć dla Ciebie, bo tak nieludzkie było Twoje cierpienie – okazało się, że nie da się oswoić umierania. Jesteśmy na to nieprzygotowani.
Czytaj także: Zamiast łóżeczka kupowaliśmy trumnę. Dzień Dziecka Utraconego


Czy Maciuś jadł już w niebie śniadanie?

30 listopada 2017. Na dworze biało. Twoja starsza siostra powiedziała, że to Ty od Aniołków ten śnieg nam zesłałeś. Białe są również ornaty księży, którzy sprawują Twój pogrzeb. I morze kwiatów, na Twojej trumience. Nie wypowiedziałeś nigdy żadnego słowa, nie miałeś konta na FB, a żeby się z Tobą pożegnać do kościoła przybyły tłumy. Żyłeś tylko 605 dni na tym świecie, a każdy z nich poruszał serca wielu. Choć w czasie Twojej choroby, nie raz było nam bardzo trudno, nigdy nie czuliśmy się w niej sami. A ja często siedząc przy Twoim łóżeczku nuciłam sobie pod nosem pieśń wielkanocną: Przychodzisz do nas Panie, mimo drzwi zamkniętych… Bo czułam, że nawet siedząc prawie cały czas w domu, dużo dobra nas ciągle spotyka.

Kochany! Tęsknimy. Tak nienaturalne jest pochować własne dziecko. Nawet słownik tego nie ogarnia. Są wdowy, sieroty. A jak nazwać rodziców w żałobie?

Kiedy jednak jest nam bardzo źle, przypominamy sobie słowa Twojej starszej siostry. Dzień po Twoim odejściu, przy śniadaniu z troską zaczęła się o Ciebie dopytywać. Czy w niebie miałeś już śniadanie, czy nie musisz jeść już przez rurę w nosku, czy masz otwarte oczka i czy jak mieszkasz z Aniołkami to znaczy, że jesteś zdrowy. Kiedy na wszystkie pytania uzyskała twierdzącą odpowiedź, odetchnęła z ulgą. Tak, wiary powinniśmy się od Was uczyć. Najmniejszych.

....

Grzechy zbrodniarzy powoduja cierpienie niewinnych. Dokladnie tak jak wojny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 9:58, 17 Gru 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Chcieli, by umierający 2-latek po raz ostatni poczuł magię świąt. Zaprosili Świętego Mikołaja
Chcieli, by umierający 2-latek po raz ostatni poczuł magię świąt. Zaprosili Świętego Mikołaja

Dzisiaj, 16 grudnia (17:02)

​2-letni Miles Agnew z Salt Lake City zmagał się z kilkoma poważnymi chorobami. Od miesięcy przebywał w hospicjum. Jego matka zdała sobie sprawę, że dziecko nie dożyje świąt Bożego Narodzenia, więc zaprosiła Świętego Mikołaja, by jej synek poczuł magię tego wyjątkowego okresu.

Młody Amerykanin cierpiał na mikrocefalię, dziecięce porażenie mózgowe, epilepsję i inne choroby. Jego matka Michelle zdała sobie sprawę, że dziecko może nie dożyć świąt Bożego Narodzenia.

Rodzice - chcąc, by ich dziecko poczuło magię świąt po raz ostatni - zwrócili się o pomoc do organizacji "Secret Sleigh Project", która wysyła Mikołajów do chorych dzieci. Brodaty Mikołaj przyjechał do małego Milesa 5 grudnia.

Zdjęcie dziecka siedzącego na kolanach Świętego Mikołaja szybko rozeszło się po mediach społecznościowych. Było wiele wzruszeń. Nawet w oczach Mikołaja były łzy.

Niestety, to było ostatnie spotkanie 2-letniego Milesa ze Świętym Mikołajem. Kilka dni później stan dziecka się pogorszył. Tydzień po wizycie, 2-latek zmarł.

Pracownicy organizacji złożyli kondolencje rodzinie chłopca i podkreślili, że byli szczęśliwi, że mogli go poznać.

....

Widzimy ze nie ma wiekszego pocieszenia niz Bóg. Dziecko tez musi miec swiadomosc ze do Niego idzie! 2 letnie nie jest ,,za male". To nie filozofia!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:15, 03 Sty 2018    Temat postu:

Pięciolatek zdobył Morskie Oko na wózku i zawstydził turystów. Boniek złożył mu pewną obietnicę
Aleksandra Gałka | 03/01/2018
fot. nakolkach.com/Facebook
Komentuj



Udostępnij




Komentuj



Pięcioletni Arek ma rozszczep kręgosłupa i już zawsze będzie musiał poruszać się na wózku inwalidzkim. Przy pomocy rodziców udaje mu się wierzyć, że niepełnosprawność nie jest żadną przeszkodą. Kilka dni temu wjechał na swoim dwukołowym pojeździe na Morskie Oko, zawstydzając przy tym wygodnickich turystów. Wyczyn docenił prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Zbigniew Boniek, który złożył mu pewną obietnicę.


I
nternet co jakiś czas obiegają zdjęcia i filmy, przedstawiające grupę turystów zmierzających na Morskie Oko. Wielu zamierza dotrzeć nad najsłynniejsze tatrzańskie jezioro w jak najwygodniejszy sposób, toteż walczą o miejsce w saniach i konnych bryczkach, często się przy tym przepychając i awanturując.

Kilka dni temu pasażerowie jednego z takich zaprzęgów, mogli stać się świadkami widoku, wprawiającego w emocje różnego rodzaju: podziw, osłupienie, ale zapewne i poczucie wstydu.
Nad Morskie Oko na wozie albo na wózku

Wiozący ich wóz, wyminął pięcioletniego chłopca… Chłopca, który tę samą trasę zawzięcie pokonywał na wózku inwalidzkim.

Arek został zauważony także przez serwis Tatromaniak.pl.

Na profilu facebookowym serwisu miłośników Tatr, 2 stycznia br. pojawił się następujący wpis:



Oto Arek. Arek ma 5 lat i siłę ducha, której pozazdrościć mu może pewnie 99% osób czytających ten post. Kilka dni temu dojechał nad Morskie Oko… ale w trochę inny sposób niż setki turystów każdego dnia. Milion polubień dla tego dżentelmena!!!




Do chwili publikacji niniejszego artykułu post został udostępniony już 4,2 tysiąca razy, zebrał ponad tysiąc komentarzy oraz 25 tysiące polubień.

Na każdym z dołączonych zdjęć widać chłopczyka, który z uśmiechem pokonuje kolejne kilometry trasy na wózku inwalidzkim. Na jednym z nich pozdrawia usadzonych ciasno i opatulonych kocami pasażerów konnego wozu.
Czytaj także: Franek – chłopiec, który wyprowadził polską reprezentację na boisko


Tatromaniak skomentował fotografię następująco:

Dla mnie to jedno z najmocniejszych zdjęć tatrzańskich, jakie kiedykolwiek widziałem.

Internauci także pozostawiają swoje komentarze:

Mijałem już takie osoby na tym szlaku… I mimo że los ich nie oszczędził to z zachwytem i determinacją podążali przed siebie. Niech się wstydzą fani przejażdżek saniami. Ogromny szacunek za wytrwałość!!!

Brawo dla Ciebie, Arku. Możesz być dumny z siebie. Ja po operacji kręgosłupa też wyruszyłam na Morskie Oko, a później do Dolinki za Mnichem, ale stwierdziłam, że wystarczy. Szłam o wiele dłużej niż wszyscy, ale dałam radę. Można. Pewnie, że można. Jesteś też pięknym przykładem. Ukłon w Twoją stronę.
Czytaj także: Pojechała na pielgrzymkę do Rzymu autostopem. Na wózku inwalidzkim


Boniek oferuje bilety na mecz Repry

Wyczyn Arka, który udało się zrealizować chłopczykowi przy wsparciu rodziców, zauważył nawet szef PZPN Zbigniew Boniek. Na swoim koncie na Twitterze zadeklarował, że postara się o specjalne zaproszenie na mecz polskiej reprezentacji:



Jak Arek chce dojechać na jakiś mecz Repry (reprezentacji –red.) to proszę o kontakt.

Jak Arek chce dojechać na jakiś mecz Repry to proszę o kontakt⚽️߇尟DZ߇尟DZߑϰߏ밟яߏ밟яߏ련ttps://t.co/anM0fuZ3gC

— Zbigniew Boniek (@BoniekZibi) January 2, 2018






Mama małego Arka, Marzena Sadłoń prowadzi bloga nakolkach.com, na którym opisuje perypetie rodzinne i sposoby na stawianie czoła trudnym konsekwencjom niepełnosprawności. Poświęca także sporo miejsca kobiecości, modzie, podróżom czy tematom rodzicielskim.

Jak zaznacza, to właśnie pięcioletni syn, stał się inspiracją do stworzenia takiego miejsca w internecie.

Wyprawę nad Morskie Oko Marzena Sadłoń komentuje w swoim blogowym wpisie następująco:

Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, że to dla większości nie jest żaden wyczyn, jednak dla nas, osób, które na każdym kroku starają się wmówić swojemu dziecku, że wózek to nie przeszkoda, to też pokonanie własnych barier, przesuwanie ich w coraz bardziej odległą stronę i przekonywanie się, że możemy robić razem wiele, tak jak pójść na 18 km spacer.



Mama Arka przyznaje, że w 98 procentach rodzina pokonała trasę, pchając wózek – najpierw pod górę, potem w dół. Wymagało to z pewnością sporo wysiłku od samych rodziców chłopca.


Ale pokonać to wszystko jest warto. Bo to nie jest takie łatwe siedzieć na tyłku i poddać się całkowicie na długi czas innej osobie. Bo to nie jest takie łatwe, kiedy rozum chce, a ciało nie może.

Dodaje także, że rodzina planuje odbyć jeszcze 3 takie wycieczki, by Morskie Oko uwiecznić o każdej porze roku.

...

To rzeczywiscie wspaniale.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:13, 05 Sty 2018    Temat postu:

Choroba mojej córeczki pokazała mi, jak Bóg jest dobry
Maciej Jabłoński | 05/01/2018
@powolanidoswietosci.pl/Instagram
Komentuj



Udostępnij




Komentuj



Miałem w sobie wiele pretensji do Boga, o to, że ta mała niewinna dziewczynka musi na samym starcie swojego ziemskiego życia doznawać takich doświadczeń.
Objawienie Boga w codzienności

Przed nami Uroczystość Objawienia Pańskiego, przypomina nam ono o objawieniu się Boga w historii ludzkości. 2000 lat temu jacyś „trzej królowie” idąc za gwiazdą stanęli przed obliczem Boga, ale co to oznacza w naszym życiu, tu i teraz?

Ja przez ponad dekadę żyłem negując istnienie Boga, wielokrotnie „wchodząc w Jego buty” i często nie traktując poważnie wierzących osób. Na pewno spory udział w takiej postawie miało moje ówczesne wyobrażenie Boga, które wyniosłem z domu i lekcji religii. Przedstawiano Go jako tego, który patrząc z góry grozi palcem, a w momencie popełnienia grzechu grzmi i karze.

Tutaj akurat nieświadomie miałem rację uważając, że taki Bóg nie istnieje. Po pierwsze, Bóg nie patrzy z góry, ale jest w naszym codziennym życiu, naszych sukcesach i problemach. To jest Bóg miłości i radości, który w momencie grzechu nie grozi palcem i nie karze, tylko jak dobry Ojciec podaje rękę, przytula i wybacza.
Czytaj także: Tylko rodzice wierzyli, że będzie dobrze. Ich córeczka urodziła się z sercem na zewnątrz
Choroba dziecka to nie kara

Skąd moja przemiana i pewność co do istnienia takiego Boga? Z jego namacalnej obecności w życiu moim i mojej rodziny. Wielokrotnie doświadczyłem Jego działania, nie sposób opisać wszystkich sytuacji. Podzielę się z Wami jednym takim objawieniem, które wyryło się w moim sercu i jest dla mnie jak ta gwiazda (za którą szli mędrcy), na którą spoglądam w trudniejszych momentach, kiedy gubię Jezusa sprzed swoich oczu.

Było to ponad 1,5 roku temu w dzień, a w zasadzie noc po narodzinach naszej pierworodnej Córeczki. Amelka urodziła się z podejrzeniem zapalenia płuc i musiała zostać poddana antybiotykoterapii. Obserwowanie swojego kilkugodzinnego dziecka podłączonego pod tlen i poddawanego dużej liczbie badań spowodowało we mnie krzyk do Boga, najpierw w szpitalu – wewnętrzny, a wieczorem w domu na pół Mokotowa…

Trzymając malutką dłoń Córeczki modliłem się o Jej zdrowie i mądrość dla lekarzy. Wracając tego wieczora do domu czułem się bezsilny i miałem w sobie wiele pretensji do Boga, o to, że ta mała niewinna dziewczynka musi na samym starcie swojego ziemskiego życia doznawać takich doświadczeń. Wykrzyczałem wówczas: jesteś Bogiem dobrym, Bogiem miłości, tyle razy mnie „ratowałeś”, proszę Cię o zdrowie dla Amelki i o mądrość dla lekarzy.
Czytaj także: Ich dzieci są ciężko chore. Opowiadają, jak nie wkurzyć się na Pana Boga


Cuda na co dzień

Momentalnie poczułem napełniający mnie pokój, ból głowy spowodowany zmęczeniem i skrajnymi emocjami ustał, a moja bezsilność i złość na całą sytuację zamieniły się w pewność, co do tego, że Amelka szybko wyzdrowieje. Co było dalej? Zapalenie płuc okazało się jedynie infekcją, po której po paru dniach nie było śladu, a mi zostało „jedynie” piękne doświadczenie ojcowskiej miłości. Zarówno Bożej, jak i mojej do Córeczki.

Często oczekując interwencji i objawień Boga w naszych życiu poszukujemy wielkich, spektakularnych rzeczy i doświadczeń. A On najczęściej przychodzi jako delikatny powiew wiatru, przynoszący pokój, radość i miłość. Wypatrujmy i wychwytujmy te rzeczy. Małe i większe cuda mają miejsce codziennie.

...

Dzieci też uczestniczą w krzyżu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 23:18, 19 Sty 2018    Temat postu:

5-latka wygrała walkę z rakiem. Kilka miesięcy później potrącił ją samochód


Dzisiaj, 19 stycznia (18:05)
5-letnia dziewczynka przez lata walczyła z rakiem. Zaledwie kilka miesięcy po tym, jak pokonała chorobę, dziecko zostało potrącone przez samochód. 5-latka niestety zginęła.


Camila de Almeida Torcato mieszkała w kanadyjskim Toronto. Gdy miała zaledwie 2 lata, lekarze zdiagnozowali u niej nowotwór.
Dziewczynka przez trzy lata walczyła z chorobą. Przeszła kilka operacji i chemioterapię, aż w końcu lekarze orzekli, że jest zdrowa. Camila mogła w końcu pójść do szkoły.
Kilka miesięcy po tej radosnej nowinie doszło jednak do tragedii. Ojciec 5-latki odbierał ją ze szkoły. Kiedy mieli już wsiadać do samochodu, nagle wjechał w nich inny pojazd. Dziewczynka została niemal zmiażdżona. Lekarze próbowali ją ratować, jednak 5-latka zmarła.
Była naprawdę wyjątkową dziewczynką. Miała problemy, miała raka, ale była waleczna - opowiada jej ojciec. Wspomina, że tego dnia przyjechał po nią wyłącznie dlatego, że dziewczynka go o to poprosiła. Zazwyczaj to jej mama odbierała ją ze szkoły - mówił.
Policja teraz prowadzi śledztwo w sprawie tragicznego wypadku. Samochód, który wjechał w dziewczynkę, był bowiem pusty. Na razie w sprawie nie postawiono nikomu żadnych zarzutów.

...

Widocznie taka wola Boga... On wie lepiej!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 17:34, 25 Sty 2018    Temat postu:

Spadł z roweru i się zranił. Kilka dni później 8-latek nie żył


Dzisiaj, 25 stycznia (10:3Cool
Lekarzom nie udało się uratować 8-latka zakażonego śmiercionośną bakterią, która - dosłownie - pochłonęła jego ciało. Chłopcu amputowano kończyny. Nie udało się jednak powstrzymać rozwoju bakterii.


8-latek zakaził się bakterią, gdy miał wypadek na rowerze. Chłopiec spadł i wtedy kierownica przecięła jego spodnie. Miał głęboką ranę. Trafił do szpitala, gdzie założono mu szwy. Kilka dni później rana bardzo zaczerwieniła się.
Liam znów trafił do szpitala. Diagnoza była przerażająca - chłopiec zakaził się bakterią powodującą martwicze zapalenie powięzi. W 30 proc. przypadków zakażenie takie kończy się śmiercią.
Rozpoczęła się dramatyczna walka o życie 8-latka. W sumie Liam był leczony w trzech placówkach. Miał cztery operacje. Lekarze starali się usunąć zakażone tkanki. W tym celu amputowali mu kolejne części jego ciała. Wycinali go kawałek po kawałku - opowiada ojczym chłopca. Cięli i mieli nadzieję, że uda się go uratować - dodaje matka.
Niestety, mimo starań lekarzy, Liam zmarł. Rodzice chłopca przestrzegają innych - zwracajcie baczną uwagę na rany u dzieci. Przyznają, że czują się winni, iż szybciej nie zawieźli syna do szpitala, gdy rana mocno się zaczerwieniła.
"Daily Mail"

...

Jak widzicie i w ten sposob mozna stac sie ofiara na pewno za grzechy swiata.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 19:07, 03 Lut 2018    Temat postu:

Ich mały synek zmarł w szpitalu, ale nie chcieli wracać do domu sami…
Ewa Rejman | 03/02/2018

Katie Butler/Facebook
Udostępnij 52 Komentuj 0
Synek Katie i Josha żył tylko 132 dni i zmarł w szpitalu. Czy z tego całego cierpienia mogło wyniknąć jakieś dobro?

Młode małżeństwo z utęsknieniem oczekiwało narodzin pierwszego dziecka, ale w dwudziestym tygodniu ciąży okazało się, że chłopczyk ma wykrzywione do środka stópki i dziwne zgrubienia na szyi. Lekarze podejrzewali chorobę genetyczną, lecz mimo kolejnych badań nie mogli ocenić, co dokładnie się dzieje i jakie będzie życie dziecka po narodzeniu.



Dewey Butler. Choroba genetyczna i śmierć
Dewey urodził się przez cesarskie cięcie w 39. tygodniu ciąży. Był tak mały, że według lekarzy wyglądał, jakby urodził się w 20. Katie mogła trzymać synka tylko przez chwilę, bo zaraz został zabrany na intensywną terapię noworodków. Jego kondycja okazała się bardzo niestabilna. Przez powtarzające się problemy z oddychaniem wykonano u niego zabieg tracheotomii.

Podczas kolejnego badania rodzice siedzieli za drzwiami gabinetu lekarskiego, ale pielęgniarka nie pojawiała się niepokojąco długo. W końcu wyszedł lekarz i powiedział, że niezbędna jest jak najszybsza operacja serca. Rodzice natychmiast się zgodzili, chwytając się tej możliwości jako ostatniej szansy na uratowanie życia swojego synka.

Niestety, nie udało się. Dewey umarł, mając niewiele ponad cztery miesiące.

Czytaj także: Lekarze uznali go za zmarłego. Ale kiedy mama przytuliła go do siebie…


Odpowiedź na modlitwę
Katie i Josh zawsze chcieli mieć co najmniej kilkoro dzieci. Ich „planem idealnym” było czworo – dwoje biologicznych i dwoje adoptowanych. Kiedy dowiedzieli się o stanie Deweya ogarnął ich strach przed ponowną próbą poczęcia potomstwa, bo obawiali się, że kolejne dzieci również będą cierpieć z powodu tej samej choroby genetycznej. O swoich obawach rozmawiali także ze wspierającym ich personelem szpitalnym.

Po śmierci Deweya Katie, płacząc, poprosiła w czasie modlitwy, żeby Bóg pozwolił jej jeszcze kiedyś być matką dla jakiegoś dziecka. „Mieliśmy dla Deweya tak wiele miłości, a skoro on już jest w niebie, chcieliśmy przelać ją na inne dzieci” – wspomina.

Następnego dnia zadzwoniła do nich pielęgniarka ze szpitala. Chciała opowiedzieć małżeństwu o innym chorym chłopcu pozostawionym na oddziale, który również przeszedł tracheotomię i miał poważne problemy z płucami. Został porzucony przez swoich rodziców, ale dzięki podjętemu leczeniu, gdyby tylko miał dom, mógłby już do niego wrócić. W swoim kilkumiesięcznym życiu nigdy nie opuścił jeszcze szpitala i desperacko potrzebował kogoś, kto go pokocha.



Utrata syna i zyskanie syna
Katie i Josh natychmiast odpowiedzieli, że są zainteresowani poznaniem dziecka. Kilka dni później po raz pierwszy spotkali się z małym Braxtelem.

Pod wieloma względami jego sytuacja zdrowotna wydawała się podobna do tego, przez co przeszedł Dewey, ale w tym przypadku rokowania lekarzy były dużo bardziej optymistyczne. Para szybko pokochała Braxtela i postanowiła go zaadoptować. Okazało się, że chłopczyk musi spędzić w szpitalu jeszcze trochę czasu, ale teraz nie był już tam samotny. W końcu udało się zabrać go do nowego domu.

„Opieka nad Braxem nie jest po prostu sposobem na radzenie sobie z utratą Deweya” – mówi Josh. „Chodzi raczej o to, że on daje nam konkretny powód, żeby dalej walczyć i dalej kochać. Łatwo byłoby stracić nadzieję i wpaść w depresję. Teraz, chociaż nadal zmagamy się z egoizmem, Braxtel przypomina nam, że w naszym życiu chodzi o to, żeby postawić innych na pierwszym miejscu” – dodaje.

Czytaj także: Adoptowali dziewczynkę bez rąk i nóg. Bo miłość wszystko zwycięża!


Radość z nowej rodziny
Braxtel jest mocno opóźniony w rozwoju, ale jego nowi rodzice poprzez intensywną rehabilitację codziennie uczą go nowych rzeczy. Uwielbia bawić się na dworze. Nie może mówić, ale próbuje porozumiewać się w języku migowym. Coraz częściej radzi sobie bez wentylatora z tlenem. „Brax jest szczęśliwym dzieckiem. Ciężko pracuje na swoich licznych terapiach. Jesteśmy z niego bardzo dumni i czujemy, jak wielkim błogosławieństwem jest być wybranym na jego rodziców” – opowiadają Katie i Josh.

„To, przez co przeszliśmy umocniło nasze małżeństwo. Zwracamy teraz większą uwagę na swoje uczucia i patrzymy na świat z innej perspektywy. Wierzę, że Bóg ma wszystko pod kontrolą. Dewey jest już w niebie, uzdrowiony, a Brax ma nową rodzinę. Mamy z czego czerpać radość” – mówi Katie.

...

Jakie to wspaniałe! Po prostu cud!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 16:59, 08 Lut 2018    Temat postu:

Pracuje z niepełnosprawnymi dziećmi, a teraz sama potrzebuje wsparcia

Category: LifeStyle Utworzono: 07 luty 2018 Poprawiono: 07 luty 2018 Bytomski.pl

Jest doskonale znana rodzicom dzieci uczących się w Zespole Szkół Specjalnych na Bobrku. Joanna Delong od wielu lat wspiera rozwój ich pociech i przygotowuje je do do życia, które czeka je po opuszczeniu murów szkoły. Niestety teraz musi zmierzyć się z największym wyzwaniem w swoim życiu: pokonać raka.

Joanna Delong jest oligofrenopedagogiem. Od blisko 20 lat zajmuje się dziećmi i młodzieżą z różnymi deficytami rozwojowymi. Pracuje w Zespole Szkół Specjalnych przy ul. Konstytucji, jest wykładowczynią akademicką oraz prezesem Stowarzyszenia Pomocy Osobom Niepełnosprawnym Intelektualnie "Fantazja", wraz z którym organizuje podopiecznym różne rodzaje terapii, wyjścia do teatrów i kin, czy rekreację na obiektach sportowych.

Prywatnie 44-letnia Joanna Delong ma męża i dwóch synów w wieku szkolnym. Jest absolwentką IV Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego, czyli popularnego "Sikoraka". Pod koniec 2016 roku do jej życia z butami wszedł nowotwór typu NST G2 HER2+++. To zaawansowany rak piersi w stadium rozsiewu z przerzutami do węzłów chłonnych pachowych oraz wątroby, który pierwotnie był nieoperacyjny.

Obecnie jest po chemioterapii, a we wtorek przeszła operację mastektomii i usunięcia węzłów chłonnych z pachy. - Skutki uboczne po chemioterapii i przyjmowanych lekach sterydowych poważnie dały mi się we znaki: utrata włosów, brwi, rzęs, onycholiza, przyrost wagi, ustawiczne zmęczenie, farmakologiczna menopauza, chemobrain oraz uszkodzenie nerwów - opisuje swój stan bytomianka. Jej walka z chorobą trwa nadal.

Po operacji musi przejść intensywną rehabilitację, by zachować sprawność w ręce. Wciąż musi przyjmować leki, w tym również te nierefundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia. - Do końca życia co 3 tygodnie będę mieć podawane wlewy immunoterapii do portu naczyniowego, który mam wszyty w klatce piersiowej - tłumaczy Joanna Delong. Bytomianka musi także przejść na specjalistyczną dietę, która pomoże jej zwiększyć odporność organizmu.

To wszystko kosztuje. Dużo. Za dużo, jak dla poważnie chorej bytomskiej pani pedagog. Joanna Delong została objęta opieką Fundacji Avalon. Organizacja uruchomiła zbiórkę funduszy na leczenie 44-latki. Można się do niej przyłączyć przekazując 1% swojego podatku lub darowiznę na fundację z dopiskiem Delong, 8748, bądź wysyłając SMS charytatywny pod numer 75 165 o treści POMOC 8748 (koszt SMS to 6,15 zł brutto (kwota zawiera VAT), z czego 5 zł stanowi darowizna na rzecz podopiecznego). Więcej informacji można znaleźć na stronach fundacji.

...

Poruszajace.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 15:57, 11 Lut 2018    Temat postu:

Choroba synka to najgorsze i najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało
Anna Salawa | 11/02/2018

Anna Salawa/Facebook
Udostępnij 85 Komentuj 1
Ja już wiem, że każdy dzień może być ostatnim. To wiedza bardzo cenna, a większość ludzi niestety jej nie posiada.

Każdy dzień może być ostatnim
„O rety! Ale jesteś dzielna!” – wypowiedziała nowo poznana koleżanka. Spytała, co robię w życiu. Więc jej w skrócie opowiedziałam.

„Nie dzielna, tylko świadoma” – pomyślałam. Bo ja już wiem, że każdy dzień może być ostatnim. To wiedza bardzo cenna, a większość ludzi niestety jej nie posiada.

Scenka miała miejsce kilka miesięcy temu, kiedy większość swojego czasu spędzałam przy łóżku umierającego synka. Szukałam wtedy odpowiedzi na pytania, po co jest cierpienie na świecie. Czy te nieszczęścia to celowy zabieg Stwórcy, czy efekt jakiegoś niedopatrzenia. I czy choroba może mieć jakiś sens? Zwłaszcza ta zupełnie niezrozumiała, która dotyka małe, niewinne dzieci…?

Czytaj także: Maciuś, śpiący królewicz. Odszedłeś bez zapowiedzi…


Choroba to nie błogosławieństwo
Irytują mnie mocno powtarzane frazesy, że choroba to błogosławieństwo. Jeśli tak uważasz, to pójdź do matki siedzącej na siódmym piętrze Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie jej pociecha bez włosków na głowie i z sińcami pod oczami zmaga się ze strasznym przeciwnikiem i powiedz jej, że ten rak jest dla niej i jej dziecka ogromnym życiowym szczęściem.

Wierz mi, każda z tych matek prędzej zacytuje księdza Tishnera. A ten, kiedy był już mocno schorowany i nawet nie mógł mówić napisał na karteczce: „Cierpienie nie uszlachetnia. Nie ono dźwiga. Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”.

Irytuje mnie też postawa traktująca chorobę jako karę. Co nabroił mój nienarodzony synek, że jeszcze w życiu płodowym jego ciałko nie funkcjonowało tak, jak powinno? Nie przekonują mnie opowieści o tym, że kogo Pan Bóg kocha, tego też doświadcza. Przecież On jest kochającym Ojcem, który jak się Go prosi o chleb, nie daje nam kamienia. A Sam przyszedł na świat, żeby Owce miały życie i miały je w obfitości…



Zatem czym jest choroba?
Ciągle nie wiem. Ale w czasie walki mojego synka przeszłam wiele etapów.

Były okresy wielkiego optymizmu i wiary – chłonęłam wtedy wszystkie historie o cudach, jakich dokonywał Pan Jezus na kartach Ewangelii. A słowa: On wziął na siebie nasze słabości i nosił nasze choroby, były długo balsamem na moje serce. Głęboko wierzyłam, że tak jak w Piśmie Świętym, nie mamy ani jednej historii, gdzie Pan Jezus odmówił uzdrowienia, tak samo współcześnie cuda się zdarzają, wszystko tylko kwestia naszej wiary.

Razem z mężem uczestniczyliśmy w wielu modlitwach o uzdrowienie, a nad naszym chorym synkiem modlili się zarówno świeccy charyzmatycy, jak i znani duchowni tego świata – z papieżem Franciszkiem na czele. Była Nowenna Pompejańska odmawiana zarówno przez nas, jak i wielu członków naszej rodziny, modlitwy do wszystkich świętych od spraw beznadziejnych – od świętego Szarbela po świętą Ritę, westchnienia do Sług Bożych czekających na cud za wstawiennictwem. A potem również spora liczba małych relikwii, które w czasie swojej choroby nasz mały Królewicz miał zawsze pod poduszką.

Czytaj także: Gdzie szukać pomocy po stracie dziecka?
Były też dni ciemne, pełne łez i buntu. Poczucia beznadziei i opuszczenia. Złości i żalu. Powracających pytań o sens, bo jedyne co widzieliśmy, to bezsens całej sytuacji. Był to czas, kiedy słowa Jezu Ufam Tobie nie przechodziły przez gardło. Jedyne, co się cisnęło, to refren: Boże mój, Boże czemuś mnie opuścił…

Aż wreszcie nastał czas, kiedy mimo braku wyczekiwanego cudu, zagościł pokój. Kiedy przestaliśmy pytać o sens, powiedzieliśmy TAK sytuacji, której tak bardzo nie rozumieliśmy. Akceptacja tego, co było tak trudne, przyniosła niesamowitą ulgę.



Choroba – wielka tajemnica
Doszło do nas, że choroba to przede wszystkim wielka TAJEMNICA. Sekretna relacja między cierpiącym człowiekiem, a Umierającym na Krzyżu Chrystusem. Że jej sens może poznamy dopiero tam w Niebie. Że cierpienie naszego dziecka może być ważnym elementem w puzzlach naszego życia. Tylko my ciągle nie wiemy, co ten obraz przedstawia. I że jest tak, jak pisze św. Paweł w liście do Koryntian:

Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
Choroba Maciusia to najgorsze, co mnie w życiu spotkało. Czas wielkiej niemocy. Próba dla mojej rodziny. Życie w ciągłym stresie. I trauma, z którą muszę się ciągle zmagać, bo nawet najmniejszy katar wydaje mi się objawem co najmniej jakiegoś nowotworu.

Czytaj także: Ich mały synek zmarł w szpitalu, ale nie chcieli wracać do domu sami…
Choroba Maciusia to najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało. Wielka lekcja, że najważniejsze jest tu i teraz, bo jutra może nie być. Że kiedy Pan Bóg zamyka drzwi, to zawsze pozostawia szeroko otwarte okno. Że nigdy nie zostawia nas samych, bo wysyła armię Aniołów, którzy mają konkretne imiona i bardzo realnie nam pomagają. I że trudne historie bardzo jednoczą rodzinę.

Dziś, w kolejny Światowy Dzień Chorego, łączę się ze wszystkimi, którzy zmagają się ze swoją tajemnicą choroby. Nie powiem Wam nic mądrego, bo wiem, że tego nie potrzebujecie. Chciałabym po prostu obok Was posiedzieć i wspólnie wypić ciepłą herbatę. Bo tak, jak mawiał ksiądz Krzysztof Grzywocz, człowiek, który cierpi, najbardziej potrzebuje czułej obecności drugiej osoby.

...

Nie choroba jest piekna ale dobro jakie wokol chorego sie dzieje.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 16:58, 13 Lut 2018    Temat postu:

Adoptowała niepełnosprawnego chłopca i od lat nim się opiekuje. Papież do niej zadzwonił
Katolicka Agencja Informacyjna | 12/02/2018

Shutterstock
Udostępnij Komentuj 0
Biologiczna matka porzuciła dziecko, gdy miało siedem miesięcy. Franciszek osobiście podziękował matce adopcyjnej za przyjęcie chłopca - tego „syna umiłowanego”.

Papież Franciszek niespodziewanie zadzwonił 11 lutego do adopcyjnej matki niepełnosprawnego mężczyzny, który od urodzenia jest przykuty do łóżka z powodu porażenia czterokończynowego.

Czytaj także: Argentyński sprzątacz w wypadku stracił nogi. Franciszek sprowadził go do Watykanu
Luciana Gallus z Teulady na Sardynii opiekuje się 28-latkiem, którego naturalna matka porzuciła, gdy miał siedem miesięcy. Mattia Montei cierpi na chorobę, która coraz bardziej postępuje. Zmęczona, lecz wciąż walcząca o godne życie syna, niedawno zaapelowała na łamach lokalnej prasy o pomoc finansową w zakupie łóżka ortopedycznego z materacem przeciwodleżynowym. Apel spotkał się z odpowiedzią – jedno ze stowarzyszeń postanowiło pokryć wszystkie koszty.

Gdy w niedzielę 11 lutego, w Światowym Dniu Chorego, o 8.55 Luciana Gallus odebrała telefon i usłyszała słowa: „Tu papież Franciszek”, aż usiadła z wrażenia. Rozmowa trwała około 10 minut.

[Papież] powiedział mi, że modli się za mnie i podziękował za przyjęcie tego dziecka, tego „syna umiłowanego”. (…) Napełnił mi serce nadzieją i pokojem. „Mattia nie został ci powierzony na darmo, Pan ofiarował ci go jako dar” – powiedział mi Ojciec Święty. Powiedziałam papieżowi, że jest mnóstwo osób takich jak Mattia i że z powodu cięć w wydatkach na służbę zdrowia na Sardynii doświadczają poważnych trudności i niesprawiedliwości. Nie można oszczędzać na cierpiących, starych, chorych, którzy niczego w życiu mieli. Co jeszcze chce im się zabrać? – pytała kobieta.
Mattia i Luciana są już znani w Watykanie, gdyż kilkakrotnie byli przyjmowani na audiencjach przez papieży św. Jana Pawła II i Benedykta XVI.

..

Slabo doceniany wyczyn.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:59, 25 Lut 2018    Temat postu:

Co ja jestem temu winny, że matka mnie nie chce? Dzieci z sierocińca u papieża
Beata Zajączkowska | 24/02/2018

AP/EAST NEWS
Papież Franciszek z dziećmi z sierocińca w Bangladeszu, grudzień 2017.
Udostępnij 57 Komentuj 0
Czy istnieje odpowiedź na trudne pytania o cierpienie dzieci oraz „dlaczego mama mnie nie kocha i mnie porzuciła?”. Franciszek płakał, ale też miał pewne mądre słowa wyjaśnienia.

Papież Franciszek wyznaje, że gorzko zapłakał, gdy czytał słowa młodego Rumuna dwukrotnie porzuconego przez matkę. Pierwszy raz, gdy jako dwumiesięczne dziecko zostawiła go w sierocińcu. Drugi, gdy odnalazł ją po 21 latach i spędził z nią kilka tygodni, ale ostatecznie odszedł, ponieważ źle go traktowała. „Mój ojciec nie żyje. Co ja jestem temu winny, że matka mnie nie chce? Dlaczego ona mnie nie akceptuje?” – pytał papieża.

Czytaj także: Ta para wzięła ślub kościelny na pokładzie samolotu. A Franciszek im pobłogosławił


Na pytanie o cierpienie dzieci nie ma odpowiedzi
Niezwykłe spotkanie Franciszka z rumuńskimi sierotami odbyło się w Watykanie 4 stycznia przy zachowaniu maksymalnej dyskrecji. Wydarzenia nie odnotowano w oficjalnej papieskiej agendzie z tego dnia. Dopiero teraz dziennik „L’Osservatore Romano” ujawnił przebieg tej poruszającej rozmowy.

Franciszek odpowiadał na wiele sierocych „dlaczego?” podkreślając, że na pytanie o cierpienie dotykające dzieci nie istnieje żadna dobra ludzka odpowiedź. „Możemy tylko przy nich być, cierpieć z nimi i razem z nimi płakać” – mówił papież.

W spotkaniu uczestniczyły małe dzieci, młodzież, a także dorośli, którzy już opuścili sierocińce i założyli rodziny, a teraz często z powodu własnej historii mają problem z budowaniem trwałych relacji i odpowiedzialnością za drugiego.

Wszystkim pomaga organizacja pozarządowa „FDP protagoniści w edukacji”. Powstała ona, by wspierać opuszczone dzieci samotnie żyjące w dramatycznych warunkach na peryferiach Bukaresztu, a z czasem wyciągnęła pomocną dłoń do innych dzieci zagrożonych wykluczeniem społecznym.

Czytaj także: „Nie mogę chodzić ani mówić” – napisał papieżowi Gabriel. Niedługo potem miał niespodziewaną wizytę


Miłość uwięziona w matce
Jak podkreślają uczestnicy spotkania z siedmiu zadanych Franciszkowi pytań, to o „winę” wybrzmiało najmocniej, ponieważ prędzej czy później w każdym dziecięcym sercu rodzi się pytanie o to, co ja takiego zrobiłem, że rodzice mnie porzucili.

„To nie jest kwestia twojej winy, tylko wielkiej kruchości dorosłych w przypadku waszego kraju spowodowanej m.in. ogromną nędzą i wieloma niesprawiedliwościami społecznymi, które wyniszczają biednych i słabych, zatwardzają serca i sprawiają, że zaczynamy błądzić. To wynik pustki duchowej, która doprowadza do rzeczy tak niewyobrażalnej, jak to, że własna matka porzuca dziecko” – mówił poruszony papież.

Młodemu mężczyźnie stojącemu przed decyzją o założeniu własnej rodziny wskazał, by nigdy nie wątpił w miłość: „Mimo wszystko mama cię kocha, nawet jeśli nie potrafi tego okazać. Nie umie, ponieważ życie było dla niej twarde i niesprawiedliwe. Ta miłość jest w niej uwięziona. Stąd musimy się modlić, by pewnego dnia umiała ją w końcu uzewnętrznić i tobie okazać. Nie bądź sceptyczny. Miej nadzieję”.

Czytaj także: Franciszek: Proszę was, nauczcie swoje dzieci poprawnie czynić znak krzyża


Bóg chce nas wszystkich doprowadzić do Raju
Doświadczone przez los rumuńskie dzieci dzieliły się z Franciszkiem swymi wątpliwościami, co do życia i wiary, a także Kościoła, który – jak mówiły – często odgradza się od nich murem zamiast budować mosty. Mówiły o swych lękach i obawach o los tych, którzy stali się im bliscy.

Jeden z chłopców wyznał, że w ubiegłym roku w Wielki Czwartek zmarł jego serdeczny przyjaciel z sierocińca, a prawosławny ksiądz stwierdził, że nie pójdzie do nieba, ponieważ umarł jako grzesznik. „Ja tak nie myślę” – mówił do Franciszka, jakby szukając w nim nadziei. „Może ten ksiądz miał coś w sercu, co kazało mu tak a nie inaczej odpowiedzieć.

Jednak nikt z nas nie może stwierdzić, że dany człowiek nie poszedł do nieba. Powiem coś, co być może cię zaskoczy: nie możemy tego powiedzieć nawet o Judaszu. Bóg chce nas wszystkich doprowadzić do Raju, wszystkich bez wyjątku”.

Franciszek przypomniał zarazem, że kiedy jesteśmy brudni od grzechu i porzuceni przez wszystko i wszystkich w życiu, to Chrystus zawsze nas przyjmuje z czułością.

..

Bóg traktuje dzieci powaznie. Ich zycie jest prawdziwe nie na niby. I my tak traktujmy. Swiat dziecka nie jest swiatem fikcyjnym!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 16:37, 25 Lut 2018    Temat postu:

9-letni Manuel: wojownik, który dzielił z Jezusem dwa ciernie z korony
Maria Paola Daud | 24/02/2018

Papaboys.org
Udostępnij 320 Komentuj 1
Matka dzwoniła do mnie wiele razy, żebym przekonał Manuela do zażycia chociaż paracetamolu, by ulżyć jego ogromnym cierpieniom. A on odpowiadał mi, że chciałby poczekać jeszcze trochę, zanim weźmie lek, bo Jezus tego dnia potrzebuje jego cierpienia dla zbawienia dusz.

Manuel Foderà był włoskim chłopcem, który w wieku zaledwie 9 lat, z powodu nowotworu, porzucił życie ziemskie, żeby osiągnąć życie wieczne. Wesoły, towarzyski – jak sam siebie określał – żartowniś, który był przekonany, że w imieniu Boga ma do wypełnienia ważną misję: musi sprawić, by inni poznali i umiłowali jego wielkiego przyjaciela, Jezusa.

Czytaj także: Arturo Mari: Cierpienie Jana Pawła II było wielkie [wywiad]


Wojownik Światła
Ks. Ignaziao Vazzana, który często odwiedzał chłopca w szpitalu w Palermo, opowiada, że malec wiele razy nie mógł zrozumieć rzeczy, które objawiał mu Jezus. Na przykład, pewnego dnia chłopiec zapytał kapłana: „Dlaczego Jezus zawsze powtarza mi takie zdanie: twe serce nie należy do ciebie, jest moje i ja żyję w tobie? Nie rozumiem, co chce mi powiedzieć”.

Po rozważaniach ks. Ignazio uświadomił sobie, że słowa te odzwierciedlają słowa św. Pawła w Liście do Galatów 2, 20: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”.

Manuel powiedział, że cierpienie zesłał mu Jezus i że było ono konieczne, bo wspólnie muszą zbawić świat oraz że Jezus ogłosił go „wojownikiem Światła”. Ojciec Ignazio wspomina z ogromnym przejęciem, że kiedy Manuel szedł do spowiedzi, miał wielkie poczucie grzechu i było ono wielkie na tyle, że niekiedy podczas spowiedzi wybuchał płaczem.

Pamięta również jego pełne oddanie Eucharystii. Za każdym razem, kiedy ją przyjmował, zakrywał twarz i pozostawał w tej pozycji 20 minut, w całkowitej ciszy. To był najważniejszy moment Komunii, bo w sposób naturalny wchodził w dialog z Jezusem, jak z bliskim przyjacielem. Duchowny spytał chłopca, czy ten widział Jezusa bezpośrednio; odpowiedział, że nie widział go fizycznie, ale czuł jego głos w swoim sercu.



Dwa ciernie z korony Jezusa
Przez ostatnie dwa lata życia chłopca ks. Ignazio był jego przewodnikiem duchowym i opowiada nam, że „Manuel zawsze walczył jak prawdziwy wojownik, naśladując Chrystusa, aż do oddania swego życia za zbawienie i nawrócenie wszystkich ludzi”.

Czytaj także: Antonietta Meo: Panie Jezu, chciałbyś, żebym była Twoją żoną? [Wszyscy Świetni]
„Wciąż żywo pamiętam jego wielką zdolność do znoszenia bólu, wyłącznie w imię miłości Jezusa. Matka dzwoniła do mnie wiele razy, żebym spróbował przekonać Manuela do zażycia chociaż paracetamolu, by móc w ten sposób ulżyć jego ogromnym cierpieniom. A on odpowiadał mi, że chciałby poczekać jeszcze trochę, zanim weźmie lek, bo Jezus tego dnia potrzebuje jego cierpienia dla zbawienia dusz”.

„Już pod koniec, po scyntygrafii, lekarze zdali sobie sprawę, że Manuel ma dwie masy nowotworów w głowie. Nie wiedząc o tym, Manuel wyjawił nam, że Jezus zrobił mu ogromny prezent. W tamtych dniach miał bardzo silne bóle głowy i tak naprawdę nie wiedział co w niej ma”.

„Pewnego dnia, po otrzymaniu Komunii, wybuchnął płaczem i wyznał swojej matce, a potem mi to, co powiedział mu Jezus. Po tym jak Manuel się rozpłakał, zapytaliśmy go, co się stało i odpowiedział, że Jezus dał mu specjalny prezent i płacze ze szczęścia właśnie z tego powodu: Jezus przekazał mu dwa ciernie ze swojej korony i teraz chłopiec ma je w swojej głowie. Osłupiałem po jego słowach, bo po ludzku było to niewytłumaczalne. Między tymi wydarzeniami była idealna symetria: dwie masy nowotworowe i dwa ciernie z korony Jezusa, jako dar, w głowie chłopca”.



Lekcja ufności, która nie umiera
Dwa miesiące przed śmiercią, w noc okropnego cierpienia, Manuel powiedział swojej matce Enzie: „Jesteś moim jedynym prawdziwym świadkiem. Napiszesz o mnie dużo książek, żeby wszyscy mogli poznać moją historię”. Przez ogrom bólu, którego doświadczyła po odejściu syna, nie było jej łatwo dotrzymać obietnicy, ale ostatecznie wygrała miłość, ta sama, która podtrzymywała jedność matki i syna, dniem i nocą, od momentu poczęcia po jego ponowne narodzenie w Niebie.

20 lipca 2010 roku Manuel poszedł do Nieba, a z dziennika, który napisała Enza w trakcie długiej agonii, narodziła się poruszająca biografia: „Manuel. Il piccolo guerriero della Luce” (wł. „Manuel. Mały wojownik Światła”). Książka z wieloma naukami tego małego przyjaciela Jezusa, który – jak mówi ks. Pierino Fragnelli, biskup Trapani: „Ze swego łóżka, w szpitalu, który był jego domem, dał nam lekcję ufności, która nie umiera”.

Czytaj także: Przyśnił mu się o. Pio. Teraz 19-latek zostanie świętym
Artykuł pochodzi z hiszpańskiej edycji portalu Aleteia

...

On byl swiadomy ze to droga z Jezusem ale nawet nieswiadome dzieci tez ida droga krztzowa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 9:05, 26 Lut 2018    Temat postu:

Co ja jestem temu winny, że matka mnie nie chce? Dzieci z sierocińca u papieża
Beata Zajączkowska | 24/02/2018

AP/EAST NEWS
Papież Franciszek z dziećmi z sierocińca w Bangladeszu, grudzień 2017.
Udostępnij 71 Komentuj 0
Czy istnieje odpowiedź na trudne pytania o cierpienie dzieci oraz „dlaczego mama mnie nie kocha i mnie porzuciła?”. Franciszek płakał, ale też miał pewne mądre słowa wyjaśnienia.

Papież Franciszek wyznaje, że gorzko zapłakał, gdy czytał słowa młodego Rumuna dwukrotnie porzuconego przez matkę. Pierwszy raz, gdy jako dwumiesięczne dziecko zostawiła go w sierocińcu. Drugi, gdy odnalazł ją po 21 latach i spędził z nią kilka tygodni, ale ostatecznie odszedł, ponieważ źle go traktowała. „Mój ojciec nie żyje. Co ja jestem temu winny, że matka mnie nie chce? Dlaczego ona mnie nie akceptuje?” – pytał papieża.

Czytaj także: Ta para wzięła ślub kościelny na pokładzie samolotu. A Franciszek im pobłogosławił


Na pytanie o cierpienie dzieci nie ma odpowiedzi
Niezwykłe spotkanie Franciszka z rumuńskimi sierotami odbyło się w Watykanie 4 stycznia przy zachowaniu maksymalnej dyskrecji. Wydarzenia nie odnotowano w oficjalnej papieskiej agendzie z tego dnia. Dopiero teraz dziennik „L’Osservatore Romano” ujawnił przebieg tej poruszającej rozmowy.

Franciszek odpowiadał na wiele sierocych „dlaczego?” podkreślając, że na pytanie o cierpienie dotykające dzieci nie istnieje żadna dobra ludzka odpowiedź. „Możemy tylko przy nich być, cierpieć z nimi i razem z nimi płakać” – mówił papież.

W spotkaniu uczestniczyły małe dzieci, młodzież, a także dorośli, którzy już opuścili sierocińce i założyli rodziny, a teraz często z powodu własnej historii mają problem z budowaniem trwałych relacji i odpowiedzialnością za drugiego.

Wszystkim pomaga organizacja pozarządowa „FDP protagoniści w edukacji”. Powstała ona, by wspierać opuszczone dzieci samotnie żyjące w dramatycznych warunkach na peryferiach Bukaresztu, a z czasem wyciągnęła pomocną dłoń do innych dzieci zagrożonych wykluczeniem społecznym.

Czytaj także: „Nie mogę chodzić ani mówić” – napisał papieżowi Gabriel. Niedługo potem miał niespodziewaną wizytę


Miłość uwięziona w matce
Jak podkreślają uczestnicy spotkania z siedmiu zadanych Franciszkowi pytań, to o „winę” wybrzmiało najmocniej, ponieważ prędzej czy później w każdym dziecięcym sercu rodzi się pytanie o to, co ja takiego zrobiłem, że rodzice mnie porzucili.

„To nie jest kwestia twojej winy, tylko wielkiej kruchości dorosłych w przypadku waszego kraju spowodowanej m.in. ogromną nędzą i wieloma niesprawiedliwościami społecznymi, które wyniszczają biednych i słabych, zatwardzają serca i sprawiają, że zaczynamy błądzić. To wynik pustki duchowej, która doprowadza do rzeczy tak niewyobrażalnej, jak to, że własna matka porzuca dziecko” – mówił poruszony papież.

Młodemu mężczyźnie stojącemu przed decyzją o założeniu własnej rodziny wskazał, by nigdy nie wątpił w miłość: „Mimo wszystko mama cię kocha, nawet jeśli nie potrafi tego okazać. Nie umie, ponieważ życie było dla niej twarde i niesprawiedliwe. Ta miłość jest w niej uwięziona. Stąd musimy się modlić, by pewnego dnia umiała ją w końcu uzewnętrznić i tobie okazać. Nie bądź sceptyczny. Miej nadzieję”.

Czytaj także: Franciszek: Proszę was, nauczcie swoje dzieci poprawnie czynić znak krzyża


Bóg chce nas wszystkich doprowadzić do Raju
Doświadczone przez los rumuńskie dzieci dzieliły się z Franciszkiem swymi wątpliwościami, co do życia i wiary, a także Kościoła, który – jak mówiły – często odgradza się od nich murem zamiast budować mosty. Mówiły o swych lękach i obawach o los tych, którzy stali się im bliscy.

Jeden z chłopców wyznał, że w ubiegłym roku w Wielki Czwartek zmarł jego serdeczny przyjaciel z sierocińca, a prawosławny ksiądz stwierdził, że nie pójdzie do nieba, ponieważ umarł jako grzesznik. „Ja tak nie myślę” – mówił do Franciszka, jakby szukając w nim nadziei. „Może ten ksiądz miał coś w sercu, co kazało mu tak a nie inaczej odpowiedzieć.

Jednak nikt z nas nie może stwierdzić, że dany człowiek nie poszedł do nieba. Powiem coś, co być może cię zaskoczy: nie możemy tego powiedzieć nawet o Judaszu. Bóg chce nas wszystkich doprowadzić do Raju, wszystkich bez wyjątku”.

Franciszek przypomniał zarazem, że kiedy jesteśmy brudni od grzechu i porzuceni przez wszystko i wszystkich w życiu, to Chrystus zawsze nas przyjmuje z czułością.

...

I to jest dopiero cierpienie dzieci gorsze niz choroby. Porzucenie przez matke..


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 11:59, 14 Mar 2018    Temat postu:

Malutka Sophie przestała oddychać. Świadectwo wolontariuszki z dziecięcego hospicjum
Aleksandra Michalak | 14/03/2018
MALUTKA SOPHIE
Archiwum prywatne autorki
Udostępnij Komentuj
Św. Matylda to patronka rodziców, którym zmarły dzieci. Była królową i patrzyła na wojnę domową swoich synów. Służyła ubogim, a teraz opiekuje się tymi, którzy mają dzieci w niebie.

Wolontariat w hospicjum
Podczas studiów zgłosiłam się do wolontariatu w Warszawskim Hospicjum dla Dzieci. Pracę wolontariusza zawsze poprzedzają trzy dni szkolenia – wizyty u pacjentów i ich rodzin. Już pierwszego dnia poznałam Sophie, pięciomiesięczną Ukrainkę, chorą na rdzeniowy zanik mięśni typu I.

Czytaj także: Maciuś, śpiący królewicz. Odszedłeś bez zapowiedzi…
Na warszawskiej Woli odbywała się jedna z wizyt personelu, w której miałam okazję brać udział. Młoda mama dziecka, niezwykle zaradna, z ogromną czułością i delikatnością wykonywała każdy ruch przy małej Sophie. Odsysanie, podawanie leków, rehabilitacja oddechowa z asystorem kaszlu.

I pośród tych medycznych czynności, które wykonywałyśmy z pielęgniarką, usłyszałam pytanie: „Olu, skończyłaś Ratownictwo Medyczne, może chciałabyś przyjeżdżać do Sophie?”. Zgodziłam się bez namysłu. W drodze powrotnej do siedziby hospicjum zadałam kilka pytań. „Dzieci z tym typem zazwyczaj nie przeżywają więcej niż rok” – usłyszałam od pani Basi, pielęgniarki. Ukończyłam szkolenie i zaczął się mój czas z Sophie.



Towarzyszyć w odchodzeniu
Miesiąc później, około godziny czternastej otrzymałam SMS-a od mamy Sophie: „Sophie ma już podłączoną morfinę, jeśli chciałabyś przyjechać się pożegnać, zapraszamy”. Kiedy widziałyśmy się dwa tygodnie wcześniej, wszystko wyglądało stabilnie.

Spotkania przełożone, o 15.30 byłam już z Sophie i jej najbliższymi. Mama, po naszym godzinnym przekonywaniu, w końcu zasnęła, ciocia poszła prasować, tata wyszedł do kuchni zrobić herbatę, a ja zostałam z Sophie i trzymałam ją za rączkę.

Sophie przed siedemnastą przestała oddychać. Wstałam, wykonałam jej znak krzyża, uklęknęłam. Przyszedł tata Sophie. Obudziła się mama. „Dziękuję, że z nami jesteście, bo jesteśmy tak daleko od wszystkich” – usłyszałam na koniec dnia od mamy Sophie.

Dwa dni później, zapakowałam śledzie do słoika i pojechałam na herbatę na warszawską Wolę. Oglądaliśmy ślubne zdjęcia, rozmawialiśmy. Tata Sophie – informatyk, wydrukował mi trójwymiarową gwiazdkę na choinkę dla mojej rodziny na zbliżające się święta Bożego Narodzenia. Wychodząc otrzymałam zdjęcie dziewczynki. Włożyłam je do swojego brewiarza.

Czytaj także: Choroba synka to najgorsze i najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało
ŚWIĘTA MATYLDA
Archiwum prywatne autorki


Św. Matylda: patronka rodziców, którym zmarły dzieci
Kilka lat wcześniej wybrałam św. Matyldę na moją patronkę z bierzmowania. Po śmierci Sophie wróciłam do jej życiorysu.

Na nowo czytałam z zachwytem o jej nieschematycznym życiu: poślubiła przyszłego króla Niemiec w wieku 14 lat, później była matką piątki dzieci. Miała realną świadomość czym jest duch służby: wysyłała owoce i posiłki głodnym, a kiedy podróżowała, zawsze miała ze sobą jedzenie dla potrzebujących.

Niemiecka święta królowa umarła w godzinie, w której zazwyczaj karmiła ubogich. Zaskoczył mnie jednak fakt, że oprócz fałszywie oskarżonych, wdów i dużych rodzin, jest także patronką rodziców, którym zmarły dzieci. Szybko zrozumiałam, że św. Matylda próbowała być bliżej tych, którzy są daleko od wszystkich.

Dziś zdjęcie Sophie i obrazek św. Matyldy podróżują razem ze mną, tuż obok smakołyków dla tych, których spotkam w drodze. Odległości pomiędzy nami a innymi nie jesteśmy w stanie zmierzyć, a jednak, zatrzymując się, możemy ją skracać.

Obcowanie świętych to rzeczywistość zmieniająca nasze życie.

..

To sa najwspanialsze historie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 12:24, 21 Mar 2018    Temat postu:

Tlen się kończył, więc pilot przyspieszył i wyprzedził śmierć dziecka
Ewa Rejman | 21/03/2018
KOKPIT SAMOLOTU
Caleb Woods/Unsplash | CC0
Udostępnij 0 Komentuj 0
Amina miała 10 dni, ważyła 1,6 kg i wymagała natychmiastowej operacji serca. Samolot opóźniał się, a w butlach zaczynało brakować tlenu…

Młodzi rodzice lecieli z Tunezji do Mediolanu, ale celem ich podróży nie były wakacje, lecz uratowanie życia dziecka. W mediolańskiej poliklinice pracują podobno najlepsi kardiochirurdzy dziecięcy na świecie. Na pokładzie razem z rodziną znajdował się też ordynator polikliniki – Alessandro Frigiola.

Malutka Amina oddychała wyłącznie dzięki podłączeniu do butli tlenowej. Nikt nie spodziewał się jednak, że z powodu awarii nastąpi sześciogodzinne opóźnienie odlotu. Ku przerażeniu rodziców w butli zaczynało brakować tlenu.

Na szczęście udało się zorganizować dwie dodatkowe butle. W tym momencie tlenu miało wystarczyć na 90 minut. Problem polegał jednak na tym, że lot powinien trwać 100 minut. Czy można przyspieszyć samolot? Lekarz postanowił poprosić o to pilota, a ten odpowiedział twierdząco. W tym wyścigu stawką było uratowanie życia dziecka.

Czytaj także: Dzieci urodzone w chmurach


Nikt nie protestował
Okazało się jednak, że temperatura ciała dziewczynki zaczyna niebezpiecznie spadać, a koc nie wystarcza już do jej ogrzania. W pewnym momencie groziło to zatrzymaniem się akcji serca. Obsługa lotu zdecydowała się podwyższyć temperaturę na pokładzie do maksimum, a nikt z pasażerów się nie sprzeciwił. „Wszyscy nas wsparli” – podkreśla Alessandro Frigiola.

Lot trwał 85 minut. Udało się uratować Aminę, na którą na lotnisku czekało już pogotowie gotowe od razu zabrać ją do szpitala. Następnego dnia lekarze przeprowadzili udaną operację. Obecnie wszystko wydaje się być w porządku, a rodzice wraz z córeczką wrócili już do domu. Tym razem obyło się bez przerażającego odliczania minut. Lekarz, który dzielił z całą trójką te dramatyczne chwile, w kolejnych latach będzie monitorował stan serca dziecka. „Chciałbym być na bieżąco informowany o jej rozwoju” – mówi Frigiola.

...

To byl dramat.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 9:11, 09 Kwi 2018    Temat postu:

Niewidoczna codzienność dzieci chorych na cukrzycę typu 1
fot. Witold Fydrych
Niezakaźna epidemia XXI wieku zbiera obfite żniwo. Już niemowlęta zaczynają swoją życiową drogę z cukrzycą pierwszego typu, insulinozależną, nieuleczalną. Beztroskie dzieciństwo zostaje zagłuszone koszarową dyscypliną samokontroli i osiąganiem dojrzałości w ekspresowym tempie. Cukrzyca typu 1 jest niewidoczną dla otoczenia chorobą. Często ukrywaną ze względu na wstyd, jaki i ochronę przed brakiem zrozumienia społecznego. Deficyty podstawowej wiedzy na temat tej ciężkiej choroby oraz nieświadome porównywanie jej do cukrzycy typu 2, doprowadzają do konfliktów i niedomówień.
2018-04-07 15:05 istotne.pl Witold Fydrych cukrzyca
Czym jest cukrzyca typu 1 i z czego powstaje? To choroba autoimmunologiczna, charakteryzująca się zwalczaniem przez system odpornościowy człowieka własnych komórek beta w trzustce odpowiedzialnych za produkcję insuliny. Cukrzyca typu 1 nie powstaje z nadmiernego spożywania słodyczy, złej diety i braku ruchu. Wykrywa się ją u niemowląt i starszych dzieci, które nie są otyłe, a wręcz przeciwnie, szczupłe i wysportowane.

W okresie przedszkolnym i szkolnym, rodzice diabetyków typu 1 napotykają na mur. Jest on zbudowany z braku dobrej woli, egzekwowania prawa przez nauczycieli, oraz zwykłej, ludzkiej obojętności. Zasada pozbywania się „problemu” odsyłając do innej placówki edukacyjnej, jest chlebem powszednim dla dzieci z cukrzycą typu 1 i ich rodziców. Zamykające się drzwi z napisem: „my ciebie nie chcemy, bo masz cukrzycę” nie są rzadkością. Są jednak wyjątki, nauczyciele, którzy podejmują wyzwanie: „Cukrzyca typu 1 kontra nauczyciel”. Poznają chorobę i z odrobiną dobrej woli i empatii zwalniają rodziców od koczowania na przedszkolnych i szkolnych korytarzach, a choremu uczniowi stwarzają warunki do normalnego rozwoju wśród rówieśników.

W celu zapewnienia pełnej opieki nieuleczalnie choremu, w tym wypadku dziecku, ustawodawca umożliwił to, w formie orzeczenia o niepełnosprawności z całą gamą punktów. „Cukrzyca typu 1 kontra orzecznictwo” – to jest dopiero problem. Oderwane od rzeczywistości porównania do zdrowych rówieśników, niejednokrotnie robione przez lekarzy bez specjalizacji diabetologicznych, są krzywdzące i dyskryminujące. Brak lub odbieranie punktu 7 w orzeczeniu o niepełnosprawności (punkt 7 – "konieczność stałej lub długotrwałej opieki lub pomocy innej osoby w związku ze znacznie zmniejszoną możliwością samodzielnej egzystencji") uniemożliwia rodzicom zapewnienia swoim pociechom bezpieczeństwa i możliwości poznania choroby w dzieciństwie lub wczesnym stadium po diagnozie. Orzecznik decyduje za rodzica, na podstawie akt, oraz kilkuminutowego wywiadu, bez oceny stanu rzeczywistego. To, że diabetyk sam ubierze buty, umyje się, lub spożyje posiłek tak jak to robi jego rówieśnik, nie znaczy że za godzinę, przy ciężkiej hipoglikemii (niski stan glukozy we krwi) będzie w stanie to zrobić. Cukrzyca dyskwalifikuje orzeczników nadużywających autonomiczne prawo przeciwko dzieciom chorym na cukrzycę typu 1, w ich przedmiotowej i błędnej ocenie, co widać w częstych odwołaniach do wyższych instancji i sądów.

„Cukrzyca typu 1 kontra polityka”- i od czego tutaj rozpocząć a na czym zakończyć ? Dzieci niepełnosprawne są „problemem”, a dzieci chore na cukrzycą typu 1 są przysłowiowym piątym kołem u tego problemowego wozu. Program 500+ nie może służyć do finansowania niepełnosprawności dziecka, co niestety w wielu przypadkach ma miejsce. Brakiem środków w budżecie obciąża się kochających swoje niepełnosprawne dzieci rodziców. Oni są w stanie oddać wszystko i zadłużyć się, by pomóc swojemu dziecku. Opakowanie pięciu wkładów potrzebnej do życia insuliny to co najmniej 40, 50, 70 złotych, ciągły monitoring glikemii (z rozporządzenia Ministra Zdrowia od 01.03.18 częściowo refundowany) tylko dla wybranych, jednorazowe igiełki do penów, lancety do nakłuwaczy w 100% płatne itd... Ile warte, dla ustawodawców, jest życie obywateli, w tym przypadku, życie diabetyków? Szczególne miejsce w rządowych planach oszczędnościowych mają dorośli diabetycy typu 1, ponieważ oni są pozbawieni prawie wszystkiego z niewielkimi wyjątkami refundacyjnymi. Dzisiejsze dzieci dorastają i powiększą grono dorosłych cukrzyków typu 1. Jakie plany na przyszłość ma resort odpowiedzialny za zdrowie społeczne? Mówi się: lepiej zapobiegać pożarom niż je gasić. Adekwatne do obecnej polityki resortowej byłoby stwierdzenie: czekać aż spłonie i pozamiatać... Oszczędzanie na zdrowiu ludzkim jest barbarzyństwem i stawia Demokratyczne Państwo Prawa pod znakiem zapytania. Nie można walczyć o życie nienarodzone, oszczędzając na zdrowiu już żyjących.

Człowiek człowiekowi jak przyjacielem tak i wrogiem. Pomiędzy diabetykami istnieją również podziały, które przy poszerzeniu horyzontu można zredukować. To, że ktoś opanował temat cukrzycy nie znaczy, że wszyscy są w tym stanie fizycznym lub psychicznym, by to na równi opanować. To, że jedni mają zaplecze personalne i finansowe nie znaczy, że wszyscy żyją na takim poziomie. To, że dorosły diabetyk w dzieciństwie nie miał dzisiejszych udogodnień terapeutycznych, nie znaczy, że obecni mali pacjenci nie powinni z tego korzystać. Cukrzyca poniewiera człowiekiem, niszczy jego najbliższe otoczenie, jest przyczyną dyskryminacji i stygmatyzacji. To walka o życie i przeżycie. Mimo wszystkich niedogodności, jakie niesie ze sobą cukrzyca typu 1, młodzi pacjenci osiągają ogromne sukcesy na płaszczyźnie sportowej, technicznej, plastycznej. Na przekór chorobie, odważnie pokazują swoją siłę i niekończącą się wolę walki. Nie bój się cukrzycy, wyjdź na przeciw potrzebom diabetyków. Na cukrzycę typu 1 może zachorować każde dziecko. Nie przechodź obojętnie, zainteresuj się tą chorobą, bo to właśnie ty możesz kiedyś uratować diabetykowi życie.

Witold Fydrych

(Stowarzyszenie „SŁODKA JEDYNKA“).

...

Dzieci cierpia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133164
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:09, 10 Kwi 2018    Temat postu:

Malutka Kate ma dystrofię mięśniową i… niewiarygodny talent!
Karolina Sarniewicz | 10/04/2018
MAŁA KATE MALARKA
Kate Artist/Facebook
Udostępnij Komentuj
Zamówienia na jej obrazy płyną z całego świata. Trudno uwierzyć, że autorka tych pięknych tukanów i pand ma kilka lat, jest niepełnosprawna i w ogóle nie wstaje z łóżka.

Kate jest kilkuletnią Rosjanką, która całe swoje życie musi spędzić w łóżku. Rzadka odmiana dystrofii mięśniowej, na którą choruje od urodzenia, sprawia, że Kate nie może chodzić i unosić rąk, a oddychać musi przez rurkę tracheostomijną.

Mimo trudnego położenia (dosłownego i w sensie metaforycznym) spełnia swoją największą pasję – maluje.

Jej obrazy to jednak nie zwykłe dziecięce rysunki, ale coś na wzór postimpresjonistycznych akwareli, z których wyskakuje życie. Puchata panda, rwąca rzeka, ludzie wychodzący z kościoła, kolorowy kogut, jesienny brązowy park, pelikan, którego ociepla ciemnopomarańczowe tło, czy zielono-niebieski kameleon na gałęzi drzewa.


Czytaj także: „Maudie” – od dziwadła do arystokratki. Poznaj niezwykłą historię Maud Lewis
Zwierzęta to ewidentnie ulubiony temat Kate, ale niezależnie od tego, co maluje, zawsze zaczyna od konturów, którym nie szczędzi czarnej farby. Potem każdy element wypełnia ciepłą, nasyconą barwą.

„Jak wszyscy rodzice, my też lubimy chwalić się swoim dzieckiem” – pisze na stronie poświęconej Katie jej mama. Dlatego Kate tworzy nie tylko dla najbliższych, ale miewa już w Rosji swoje wystawy, a na facebookowej stronie „Kate artist” sprzedaje obrazy w różnych postaciach – na przykład w formie nadruków na koszulki.

„Sądzimy – brzmi jeden z postów – że sprzedaż prac Kate to najlepszy i właściwie jedyny możliwy sposób na zebranie środków na jej leczenie. A to kosztuje mnóstwo pieniędzy i nie jest refundowane przez nikogo. Nie sprzedajemy jednak jej oryginalnych prac, ale reprodukcje, bo Kate jest za mała i za słaba, żeby stworzyć tyle, ile zamówień dostajemy. Kate nie dałaby rady zrealizować wszystkich Waszych marzeń, ale czytamy jej wszystkie komentarze, które inspirują ją do realizowania nowych pomysłów”.

Czytaj także: Ma wodogłowie, wady wrodzone i… nominację do nagrody Grammy
Rodzice Kate piszą o niej jednak nie tylko, żeby zbierać datki. Każdy wpis, filmik czy zdjęcie to okazja, żeby wspierać się nawzajem z rodzicami innych dzieci chorujących na dystrofię mięśniową.

„Wiemy, jak bardzo w naszym codziennym życiu potrzebne jest wsparcie. Chcemy je również dawać, bo sami dostaliśmy mnóstwo pomocy od osób, których nawet nie znaliśmy. Każde życie to cud. Myśleliśmy tak, kiedy dowiedzieliśmy się o ciąży, potem o chorobie i myślimy tak teraz, kiedy patrzymy na naszą córkę i widzimy, ile dobra daje i dostaje”.

...

Cierpienie dzieci bardzo pomaga uratowac swiatu przy jego grzechach.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 7 z 8

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy