Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Świadectwa
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiara Ojców Naszych
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:20, 10 Gru 2017    Temat postu:

O. Tomasz Nowak OP: w zakonie niesłusznie oskarżono mnie o alkoholizm. Wytrwałem i przebaczyłem
Elżbieta Wiater | 10/12/2017

YouTube
Udostępnij



Komentuj

Drukuj

Więc wspólnota świętowała te imieniny, a ja siedziałem w pizzerii i płakałem do mojej pizzy. Strasznie bolało to, że oskarżenie wykluczyło mnie ze wspólnoty i nie mogę z nią być, a ja tak kocham braci.

Pasja dominikanina – o. Tomasz Nowak w rozmowie z Elżbietą Wiater opowiada o najtrudniejszym doświadczeniu na drodze swego powołania.

W tegorocznym Adwencie skupiamy się na temacie wierności swojemu powołaniu: do małżeństwa, do kapłaństwa lub życia konsekrowanego, do wymagającego zawodu lub do określonej służby. W cyklu „Wytrwaj w powołaniu” pokazujemy autentyczne historie ludzi, którzy mimo kolosalnych przeszkód nie poddali się i zawalczyli lub nadal walczą, by nie zdradzić drogi, na którą posłał ich Bóg.
Czytaj także: On zdradził, a ona się nie poddała. Potem wspólnie zawalczyli o swoje małżeństwo. Świadectwo



Elżbieta Wiater: Ojcze, co było dla Ciebie najtrudniejszym doświadczeniem w życiu zakonnym?

O. Tomasz Nowak OP: Już gdzieś od początku było takie „niepasowanie”: czułem, że mam powołanie i jednocześnie, że nie pasuję do niego. Moja osobowość i to, że w przeszłości byłem związany z subkulturami punkowymi czy hippisowskimi, nie bardzo pasowało do struktury zakonnej.

Przed wstąpieniem trochę obycia kościelnego i liturgicznego zdobyłem w Oazie. Dzięki temu, tak myślę, byłem w stanie jakoś zmieścić w ramach, nawet jeśli wystawałem na boki. Może pomogła też taka dominikańska wielowymiarowość i otwartość. Tak zasadniczo nikt nie wierzył, że się ostoję: ani moi kumple, ani księża, którzy mnie znali.

Ta zewnętrzna presja była pierwszym cieniem na powołaniu. Do tego doszły codzienne doświadczenia w nowicjacie, pokazujące mi moje niedostatki.

Na szczęście siła powołania i wiary w Boga była na tyle duża, że mimo tych „ucisków” trwałem i nawet, powiem szczerze, czułem się szczęśliwy, miałem poczucie bycia na swoim miejscu. Gdyby wtedy mnie ktoś zapytał o problemy, to chyba nawet bym ich nie widział. Radość z tego, że idę drogą, którą Pan Bóg mi dał, wszystkie trudy spychała na bok.

Później doszły kłopoty na studiach. Byłem po budowlance, więc jaki tam był ze mnie humanista, i filozofia czy potem teologia to był dla mnie obcy świat, niezrozumiały w dużej mierze. Przez to nie byłem orłem intelektu, co też stawiało pod znakiem zapytania moje dominikańskie powołanie. Chociaż studia nie były dla mnie tak istotne, bo byłem przekonany, że mam być bratem zakonnym, bez święceń. Tak naprawdę dopiero przy ślubach wieczystych zdecydowałem, że zostanę kapłanem.

Po święceniach zachłysnąłem się pracą duszpasterską. Bardzo chciałem służyć, pomagać ludziom. Najpierw byłem submagistrem* nowicjatu i jednocześnie duszpasterzem Odnowy w Duchu Świętym, muzyków, dzieci, rodzin, wspólnot neokatechumenalnych… Przez sześć tygodni Wielkiego Postu głosiłem osiem cykli rekolekcji. Do tego jeszcze prowadzenie indywidualne ludzi, studia doktoranckie.

Wszystko robiłem, co się dało, ale to było bezmyślne. Zresztą nikt mi nie powiedział, że da się inaczej, mądrzej. Wypaliłem się zawodowo, bo robiłem za dużo, do tego ciągle pomijając siebie samego.

Ostatecznie po pięciu latach od święceń nie było mnie stać na nic więcej poza odprawianiem mszy i spowiadaniem podczas wyznaczonych mi dyżurów w konfesjonale. Potrzebowałem potem dwa i pół roku na wyjście z tego przemęczenia.

Dużo dały mi wtedy kolokwia wzrostu w ramach szkoły formatorów zakonnych. Może nie była to wielka terapia, ale to, że miałem się przed kim wygadać i samego siebie usłyszeć, mi pomogło. Jeszcze bardziej pomocne było jeżdżenie co miesiąc czy półtora do kamedułów na krakowskie Bielany, na kilka dni. I ta „terapia łączona” pozwoliła mi stanąć na nogi.



I wtedy przyszło fałszywe oskarżenie?

Dokładnie. Wydawało mi się, że się ogarnąłem, i wtedy był ten strzał – oskarżenie o alkoholizm. Kiedy doszło ono do ówczesnego prowincjała, to chcąc nie chcąc, musiał mnie zdjąć ze wszystkich sprawowanych funkcji i wysłać na terapię AA. To było dla mnie jak odarcie z szat: pozbawiono mnie wszystkiego, zdegradowano i to przyszło od najbliższych braci.
Czytaj także: Ten Zakon nie zaczął się od nas. Dominikanie są już w drodze od 800 lat



A co było dla Ciebie, ojcze, najtrudniejsze w tym doświadczeniu?

Kocham braci i mam do nich wiele szacunku, więc było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, że ktoś mógł mnie skrzywdzić. I to wtedy, kiedy właśnie starałem się pozbierać.

Najmocniej zabolał mnie moment, kiedy były imieniny przeora, którego ja zaproponowałem na tę funkcję. Cieszyłem się bardzo na to świętowanie, ale ponieważ był na nim alkohol, nie mogłem być, bo w ramach terapii AA podpisuje się deklarację, że nie będzie się na spotkaniach, na których się pije. Więc wspólnota świętowała te imieniny, a ja siedziałem w pizzerii i płakałem do mojej pizzy. Strasznie bolało to, że oskarżenie wykluczyło mnie ze wspólnoty i nie mogę z nią być, a ja tak kocham braci.

Trudne było też to, co informacja o moim alkoholizmie sprawiła. Bracia nie wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Dlatego każdy się odsuwał i to powodowało, że byłem jeszcze bardziej samotny, bo tak naprawdę nie miałem z kim przeżywać tego doświadczenia.

A terapia sama w sobie była trudna, ciągły ping pong: jestem alkoholikiem, nie jestem. Z czasem widziałem coraz wyraźniej, że to mnie nie dotyczy. Pod koniec, jak chodziłem na mityngi, to czułem, że okłamuję tych ludzi, mówiąc: „Nazywam się Tomasz, jestem alkoholikiem”.

Po pół roku nie wytrzymałem i zadzwoniłem w końcu do prowincjała. Powiedziałem: „Okłamuję tych ludzi, okłamuję was wszystkich. Możesz mi wierzyć albo nie, ale dzwonię, żeby ci powiedzieć, jak ja to widzę”. I to na szczęście go przekonało i uznał, że nie ma sensu kontynuować terapii.

Gdy teraz rozmawiam z innymi kapłanami czy zakonnikami, to widzę, że wcześniej czy później każdego spotyka takie doświadczenie. Jak idziesz za Jezusem, to się po prostu wydarza. To jest krzyżowanie i śmierć. Ktoś cię krzywdzi, nawet mając dobre intencje. W końcu z Jezusem też tak było, że wszyscy chcieli dobrze.



Tylko każdy inaczej rozumiał to „dobrze”

Dokładnie. I z nami też tak się dzieje: ktoś zostaje niesłusznie oskarżony przez penitenta, rodziców w szkole, nauczycieli, współbraci. Najczęściej to są właśnie ci, którym poświęciłeś swoje życie.

I to, czy po tej śmierci nastąpi zmartwychwstanie, zależy od reakcji oskarżonego. Spotykam ludzi, u których od takiej sytuacji minęło już wiele lat, a oni wciąż są rozżaleni.

Przyznam, że ja też do pewnego momentu czułem gniew. Było tak do chwili, kiedy modląc się po raz kolejny u kamedułów, przy lekturze usłyszałem wewnętrzny głos: „To była twoja Pasja”. Nie zrozumiałem tego w pierwszym momencie, zaskoczony byłem, bo mi się takie rzeczy raczej nie zdarzają. A głos znów powtórzył: „To była twoja Pasja”.

Wtedy zobaczyłem, jak bardzo to, co mi się wydarzyło, podobne jest do tego, co spotkało Pana Jezusa: oskarżenie, wykluczenie, samotność, wypisany nad głową tytuł winy, bezradność, że nawet jeśli ktoś chciałby ratować, to nie ma jak. I to mi pozwoliło zrozumieć, że tu coś więcej miało miejsce, niż można dostrzec ludzkimi oczami. Dotarło do mnie, że to był ważny etap mojego życia i tylko ode mnie teraz zależy, czy przyjmę płynące z niego błogosławieństwo.

Bo wtedy zaraz się pojawiło drugie słowo: „Czy wierzysz w nowe życie?”. To pytanie domagało się odpowiedzi wprost: „Wierzę”. Z tym, że w tamtym momencie to było ostatnie słowo, które mogłem szczerze wypowiedzieć. Dlatego powiedziałem: „Na Twoje słowo, ufając Tobie, wierzę w nowe życie”. Uwierzyłem w nowe życie, ale nie własną siłą, nie dlatego, że ufałem własnej mądrości. I zaczął się proces uzdrawiania.



Na czym on polegał?

Zaczęło się od konkretnego gestu mającego wyrazić przebaczenie. Byłem wtedy przekonany, że dawno przebaczyłem, ale szybko się okazało, że dość powierzchownie. Gdy miałem wysłać smsa z prośbą, żeby jeden z tych braci, którzy mnie oskarżyli, wyjechał po mnie na dworzec, to pomyślałem, że wolę na kolanach iść z dworca do klasztoru, niż żeby on po mnie wyjeżdżał. Tą jedną wiadomość pisałem dwie i pół godziny.

Ona jednak tak dużo zmieniła we mnie, że kiedy potem ktoś rzucał uwagi na temat terapii, to one się ode mnie odbijały, jakbym miał na sobie zbroję. Przez ten jeden gest przyszło uzdrowienie serca.

Teraz myślę o tym, co się wtedy wydarzyło, jako o najlepszym momencie mojego życia. Emocjonalnie to dalej jest przykre, nikomu tego nie życzę. Jednocześnie widzę, że naprawdę przyszło nowe życie: bardziej owocne, w większej bliskości z Panem Bogiem. Cała moja późniejsza posługa jest jakoś dotknięta tym doświadczeniem: mam większe zrozumienie dla ludzi, lepiej rozumiem tego typu sytuacje duchowe czy życiowe. To doświadczenie nie do przecenienia, chociaż, tak po ludzku, nikomu bym tego nie życzył.
Czytaj także: Dominikanin, który trenuje crossfit. „Ćwiczę się w szczęściu”



*submagister nowicjatu – ojciec pomagający mistrzowi nowicjatu w formowaniu kandydatów do zakonu.

O. Tomasz Nowak – dominikanin, przeor klasztoru w Łodzi, znany kaznodzieja i rekolekcjonista, jest jednym z ojców biorących udział w projekcie „Paśnik” („Poszukiwanie ojcostwa”).

...

To sa jak widzicie nie tylko przyjemnosci. Wrecz przeciwnie. Mozecie byc potraktowani jak najgorsza szmata. Niesprawiedliwie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:05, 12 Gru 2017    Temat postu:

Marika o sile Boga
Jola Szymańska | 12/12/2017

Edwin Andrade / Unsplash
Udostępnij



Komentuj

Drukuj

Siła to nie mięśnie, wytrzymałość ani dobre samopoczucie. Nie oszukujcie się, że wypracujecie ją na fitnesie. Jeżeli szukacie sił, znajdziecie je w Bogu. W dodatku tylko On dodaje do nich… sens.

Bardzo lubię czytać rozmowy Kasi Olubińskiej ze znanymi osobami, które są blisko Boga. O tym, że wierzą, mają nadzieję i starają się kochać. Jedna z nich to wywiad z Mariką, czyli Martą Kosakowską. Wokalistka znana ze słonecznych utworów reggae (na pewno słyszeliście choćby „Moje serce”) i programu „The Voice od Poland”, kilka lat temu przeżyła nawrócenie.

[link widoczny dla zalogowanych]


Nagrała przepiękną płytę – już nie jako Marika, ale Marta Kosakowska. I mimo stereotypów, które zagrażały jej karierze, zaczęła mówić głośno o źródle dobra w jej życiu – o Chrystusie.

Wiem już, że moja siła nie jest ze mnie. Ona płynie z tego, że jestem częścią Boga – Marta Kosakowska

We wspomnianej rozmowie Marta Kosakowska mówi piękną rzecz o sile, która płynie z Boga. Kiedyś śpiewała: „Chcę siły ognia, by stawić opór światu, którym rządzi zbrodnia”. Wychodzi na to, że Bóg wysłuchał jej próśb. Co w Nim takiego jest, że kiedy zakosztuje się Jego siły, każda inna przestaje być satysfakcjonująca?


Nadzieja do przedawkowania

Nawrócenie często łączy się z ogromną siłą – to wielka fala emocji i odkryć, grad prawdy i deszcz uwolnienia w jednym. Ale po kilku latach człowiek staje się jakiś chłodniejszy. I zaczyna tęsknić. Pokój serca, wolność życia w prawdzie, nadzieja i miłość to narkotyki, których nie da się przedawkować, ale życzę sobie i Wam, żebyśmy takiego przedawkowania zapragnęli.

To dopiero musi być SIŁA.

..

Bóg moja Siłą jak w piesni. Zdecydowanie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:49, 14 Gru 2017    Temat postu:

Mój styl życia? Umieranie
Marcin Gomułka | 14/12/2017

@poczatekwiecznosci.pl/Instagram
Udostępnij





Komentuj

Drukuj

Bóg - źródło wszelkiego życia - wielokrotnie pozwolił mi umrzeć, bym w ten sposób ogołacał się z egoizmu, z tego wszystkiego co mnie od Niego oddala.
Śmierć jeszcze za życia

Kiedy usłyszałem te słowa pierwszy raz, pamiętam, że zrobiły nam mnie piorunujące wrażenie. Może to osoba frontmana kapeli, może przełomowy okres w moim życiu, a może po prostu jest w nich siła. Siła, która – paradoksalnie – prowadzi do życia. „Jeśli umrę, zanim umrę, to nie umrę, kiedy umrę” – o co tutaj w ogóle chodzi?

W radiu leciały nowe piosenki Luxtorpedy, a ja przygotowywałem się do ślubu. Czytałem wtedy wiele książek i artykułów na temat bycia dobrym mężem i ojcem. Większość treści, z którymi się spotkałem, niezależnie od tego, czy ich autorem był zdeklarowany katolik, czy ktoś kto po prostu chciał się podzielić swoim doświadczeniem małżeństwa, większość z tych treści miała wspólny mianownik, któremu na imię: „oddanie”.
Czytaj także: Nie jesteśmy powołani do życia bez innych, ponad innymi czy przeciwko innym, ale do życia z innymi i dla innych.


Oddanie, nie poddanie

Współcześnie próbuje się nam wmówić, że kiedy przychodzi w życiu z czegoś zrezygnować, to automatycznie wiąże się to z nieszczęściem albo przynajmniej z „obniżeniem dotychczasowego komfortu życia”. My zresztą, wychowani na: „jeśli nie będziesz się uczył, to będziesz kopał rowy”, „ciężka praca popłaca” czy „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz” możemy w konsekwencji uwierzyć w to, że wszystko, co nie mieści się w ramach naszego „wypracowanego” planu jest cierpieniem. Wtedy tylko krok do pytań w stylu: „dlaczego mi to robisz, Panie Boże?!” i dwa kroki od rozpaczy.

Tymczasem prawdziwym nieszczęściem człowieka jest sytuacja, w której myli on oddanie, innymi słowy powierzenie jakiejś sprawy, trudności czy relacji z ich poddaniem, kapitulacją, odwrotem. Zamiast przewietrzyć pomieszczenie, wyskakujemy przez okno. Zamiast dążyć do pięknego życia, uciekamy się do… przeżycia. Przy okazji obwiniając wszystkich dokoła za swój ciężki, niewygrany na loterii los. Wszyscy są winni, a najbardziej Bóg!
Czytaj także: Bycie ojcem to sposób na nieśmiertelność. Umierasz kilka razy dziennie. I powstajesz!


Być jak największy gwałtownik

Stylówa z wielbłądziej sierści, dziwaczne menu, a wśród znajomych ze świecą szukać tych, którzy nie biorą pod uwagę publicznego wyśmiania. Na pierwszy rzut oka czerpanie wzoru świętości z Jana Chrzciciela nie należy do rzeczy prostych.

Gdyby jednak największy wśród narodzonych z niewiast żył dzisiaj, zamiast szaf pękających w szwach, miałby pewnie tylko kilka niezbędnych ubrań. Do tego zdrowe odżywianie (bo wbrew temu, co się powszechnie uważa, spożywana przez niego szarańcza to nie owad, a roślina) i brak kont na portalach społecznościowych. Zamiast tego całodzienny, swoisty anty-shopping w galeriach, by głosić Tego, który przychodzi.

Myślę, że na 10 dni do Wigilii warto zadać sobie pytanie: czy to mnie, chrześcijanina, żyjącego w Polsce w 2017 roku, w jakikolwiek sposób pociąga? Jeśli nie, to może dlatego, że… nie chcę umierać?
Czytaj także: Tylko żyjący pójdą do nieba


Powołanie do śmierci

„Jeśli umrę, zanim umrę, to nie umrę, kiedy umrę” to nic innego, jak parafraza słów wspominanego dzisiaj przez Kościół św. Jana od Krzyża. Jak mało który święty w ciągu wieków pojął, że życie (również to duchowe) polega na ciągłym umieraniu. Również w modlitwie, kiedy nie jest ona tylko radosnym hymnem uwielbienia, ale codziennym zmaganiem i wiąże się z brakiem przyjemności (do której z kolei bardzo łatwo się przyzwyczajamy).

Tak jak wiem, że każde przekraczanie swoich ograniczeń podobne jest do śmierci, tak zupełnie nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowy na to, by powiedzieć, że umieranie jest moim stylem życia.

Doświadczyłem jednak, że Bóg – źródło wszelkiego życia – wielokrotnie pozwolił mi umrzeć, bym w ten sposób ogołacał się z egoizmu, z tego wszystkiego co mnie od Niego oddala. Rzecz w tym, żebym o tym pamiętał i zasłuchując się w Luxtorpedzie, naśladując Jana Chrzciciela i znając na wyrywki dzieła Jana od Krzyża nie „retuszował” prawdy o swoim powołaniu do… śmierci.

...

Istotnie kto jest przywiazany do zycia straci je. A kto je straci zachowa!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:30, 21 Gru 2017    Temat postu:

Ludwik Borkowski: Szedłem pieszo do Kijowa. 44 dni. Po męskość
Anna Malec | 21/12/2017

EAST NEWS
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
W noc przed wyjściem na pielgrzymkę prawie nie spałem, ze strachu. Dzisiaj widzę, że te lęki były mi potrzebne, bo dzięki ich przełamywaniu jestem silniejszy – mówi Aletei Ludwik Borkowski, aktor, fotograf, zwycięzca poprzedniej edycji „Azja Express”.
Droga w głąb siebie

Anna Malec: W filmie, który opublikowałeś na swoim profilu w mediach społecznościowych, po tym, jak po 44 dniach doszedłeś pieszo z Warszawy do Kijowa, powiedziałeś: „Cześć, jestem Ludwik, jestem fajny i uważam, że jestem mężczyzną”. Potrzebowałeś tyle czasu, tyle wysiłku, żeby to zrozumieć?

Ludwik Borkowski: Potrzebowałem czasu, żeby to poczuć. To, że ja wiem, że jestem mężczyzną, jeszcze niczego nie daje. To, że widzę w odbiciu w lustrze jakiegoś faceta, wcale nie znaczy, że tak się czuję.

Tam się nim poczułem, coś sobie udowodniłem. Przez 44 dni byłem sam ze sobą, miałem czas, żeby się sobie poprzyglądać. Każdy dzień był jak tydzień tutaj – to takie życie w pigułce. Na co dzień załatwiam różne sprawy, dużo się dzieje, a przez to trudniej mi zarejestrować to, co dzieje się we mnie.

A tam – budziłem się i ruszałem. Rano zwykle myślałem: ile ja mam siły! Bajka! Potem następował kryzys i zastanawiałem się, po co mi to było. A dalej przechodziłem to takiego stanu, w którym po prostu wiedziałem, że trzeba robić, trzeba iść. Wartościowe jest to przyglądanie się sobie.
Czytaj także: Wygrał „Azja Express”. Po co Bóg takiemu superzaradnemu facetowi?

Zaskoczył Cię Ludwik, którego poznałeś po drodze? Co o sobie myślałeś, kiedy zobaczyłeś się w zupełnie innych warunkach, innego niż na co dzień?

Nie zaskoczyłem się, ale potwierdziłem siebie. Nie wybrałbym się w tę podróż, gdybym gdzieś pod skórą nie czuł, że mnie na to stać, że dam radę, że potrafię to zrobić. Były trudne momenty, było ciężko, np. kiedy musiałem przejść jednego dnia ponad 50 km.

Po takich dniach siadałem i mówiłem sobie – jeszcze dałbym radę trochę przejść.

Całe życie miałem w głowie różne pomysły, myślałem, że będę reżyserem, aktorem, będę sławny i bogaty… Ale bez działania nie ma jak tego sprawdzić. Przez to, że zadziałałem mogłem to sobie udowodnić. Po prostu.


Byłem pijawką

Pakujesz się na 44 dni, bierzesz plecak i wychodzisz. Co musi się wydarzyć w życiu, żeby ot tak zostawić cały swój świat? To był dla Ciebie jakiś moment podsumowania, koniec jakiegoś etapu?

Mam taki umysł, który bardzo łatwo wchodzi w działania kompulsywne, łatwo się uzależniam. Oprócz przyjmowania środków zmieniających świadomość, miałem też za mocne, wręcz obsesyjne, relacje z kobietami.

Na początku tego roku coś pękło. Rozpadł mi się kolejny związek, bardzo mocno to przeżywałem i dotarło do mnie w końcu, że to nie jest normalne. Nie byłem w stanie wstać z łóżka! Przez ostatnie kilka lat dużo pozmieniałem w sobie i w swoim życiu, dużo zniosłem, a teraz znowu coś powaliło mnie tak totalnie.

Nie chciałem tego. Zacząłem szukać, o co w tym chodzi. Rozmawiając z przyjaciółmi, którzy mają podobne doświadczenia, czytając na ten temat, zacząłem widzieć różne mechanizmy, zobaczyłem, że ja nie do końca czuję się mężczyzną, że potwierdzenia tej swojej męskości szukałem właśnie w tych relacjach z kobietami. Nic nie oferowałem w zamian, tylko chciałem brać to „poczucie”, zamiast dawać siebie. Byłem taką pijawką, ssałem atencję, zamiast komuś ją ofiarować.

I tak się w końcu na to wkurzyłem! Pierwszy raz tak mocno i konkretnie! Powiedziałem sobie, że koniec z tym. Teraz zrobię to, co zawsze chciałem zrobić. I wtedy postanowiłem, że chcę pójść piechotą do Kijowa.
Czytaj także: „Prosta historia” po polsku, czyli pielgrzymka na… traktorach

Kiedy zostajesz sam ze sobą na 44 dni, to musisz też sam sobie dawać wsparcie. Nauczyłeś się tego w tym czasie?

Jestem cały czas w kontakcie z Bogiem, więc powiedzmy sobie szczerze, nie byłem tam sam.

Z jednej strony zobaczyłem, że nie jestem samowystarczalny – cały czas prosiłem ludzi o pomoc, o nocleg, pytałem o drogę – to był największy lęk do przełamania. A z drugiej, po raz kolejny udowodniłem sobie, że potrafię, że mogę bardzo wiele.

Zobaczyłem też, że Panu Bogu zależy na tym, żebym wchodził we własne lęki. On mnie przez to przeprowadza, czuję nawet, że On mnie za to jakoś nagradza. Widzę też, że mam potem do Niego większe zaufanie.

Niecałe 1,5 tygodnia przed końcem pielgrzymki dowiedziałem się, że nie mam pracy, którą miałem zaplanowaną po powrocie do Polski. Pomyślałem wtedy – trudno, trzeba dokończyć tę drogę i tyle. Cały czas Mu ufałem, mówiłem – dobra, ja wiem, że Ty wiesz coś, czego ja nie wiem, a ja mam teraz tylko iść i działać. Przyjechałem do Polski i szybko dostałem zupełnie inną pracę, na planie filmowym. Wszystko jest tak, jak miało być. Warto ufać, nawet jak się wszystko wali.



Pielgrzymka jak życie

Zmienia się relacja z Bogiem podczas takiej wędrówki? Jesteś zdany na Niego pewnie bardziej niż w codzienności, kiedy masz jeszcze mnóstwo swoich zabezpieczeń. Inaczej się wierzy, kiedy zostajesz zupełnie sam?

Myślałem, że na takiej samotnej pielgrzymce będę miał jakieś super przeżycia. Myślałem, że będę już taki uduchowiony, niemalże w połączeniu jakąś świetlistą nitką między moją duszą a Jego mądrością… A to była po prostu podróż i przygoda, w której byłem tak samo świadom Jego obecności jak i tu.
Czytaj także: Jak być szczęśliwym? To prostsze niż myślisz

W wywiadzie dla Aletei sprzed roku mówiłeś, że kiedy zaczynałeś swoją przygodę z modlitwą, czekałeś aż „zdewociejesz” i tego się bałeś. Jak przygotowywałeś się do pielgrzymki nie pomyślałeś, że to jest właśnie to, że właśnie „zdewociałeś”?

Były jakieś lęki o to, faktycznie, ale już się przez te lata nauczyłem, że lęki czy to, co ludzie o mnie myślą, to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, co Bóg o mnie myśli.

Więc nie, nie „zdewocialem”.

Dlaczego Kijów, a nie np. Santiago, Jerozolima czy Częstochowa?

Studiowałem ukrainistykę, znam język. W 2012 roku byłem w Ławrze Peczerskiej, w Kijowie, i tam zaczęły dziać się dziwne dla mnie rzeczy, zbiegi okoliczności. Tam zrozumiałem, że Ktoś się do mnie dobija.

Chciałem tam wrócić. Podziękować, pobyć, odwiedzić to miejsce.

Życie jest jakimś wewnętrznym procesem. Od kiedy zacząłem poznawać siebie i jakoś się zmieniać, to stało się ono przygodą w głąb siebie. W 2012 r. tylko poprosiłem: pomóż mi przestać chlać, bo już nie mogę.

I moje życie potoczyło się tak, że przestałem pić, trafiłem na właściwych ludzi, moje życie zmieniło się tak bardzo, że nawet nie umiem tego określić. Mamy 2017 rok, 5 lat później – wytrzeźwiałem, wyzdrowiałem, zdecydowałem się rzucić pracę, która nie dawała mi niczego poza pieniędzmi i zacząłem spełniać swoje marzenia.

Jakby policzyć te skryte i te wypowiedziane marzenia, które mi się spełniły, to myślę, że rocznie tak ze 20, 30 by ich było.


Bóg spełnia marzenia

Można by pomyśleć, że nawrócenie po latach, jakby nie patrzeć, konkretnego bagna, powinno się odbywać w klimacie kolan, leżenia krzyżem i biczowania. A Ty mówisz o spełnianiu marzeń. Co Pan Bóg ma z nimi wspólnego?

Pan Bóg daje marzenia. Całe moje życie i to, co się w nim dzieje, dzięki temu, że zaufałem Bogu i działam w kierunku spełniania swoich marzeń, ufając, że On mi pomoże, to już jest dowód na to, że On mi je ofiarował.

A przy okazji, nawet bez mojego świadomego działania w kierunku jakichś marzeń, dostaję od Niego „bonusy”. To jeszcze bardziej mi pokazuje, że On faktycznie chce, żebym był szczęśliwy.

20, 30 marzeń rocznie, to mniej więcej 2, 3 w miesiącu, czyli średnio co 1,5 tygodnia jedno. Jakie masz najbliższe?

To tak nie współgra z czasem (śmiech). Bywa, że jest ich 15 naraz! Moje najbliższe marzenia to nakręcenie krótkiego metrażu i kształcenie się nadal w tym kierunku. Mam co robić.

Wróćmy do momentu, w którym wracasz z Kijowa. Wchodzisz do swojego mieszkania, wracasz do swojego życia. I co czujesz?

Muszę odpocząć. To była moja pierwsza myśl. Ale też od razu zdałem sobie sprawę, że trzeba znaleźć pracę, zarabiać. Więc dwa dni poleżałem w domu, spotykałem się z ludźmi, a potem wpadłem znów w ten pęd, poszedłem do pracy.
Czytaj także: Jan Budziaszek: Każdy ma jakiś talent i jest tak samo ważny. To jest proste jak parasol


Krok mimo lęku

Jesteś dzisiaj trochę inny, niż przed pielgrzymką?

Zobaczyłem, że jestem w większej zgodzie sam ze sobą. Wcześniej budziłem się, wstawałem i myślałem, że muszę zacząć coś robić, znów… Działanie było dla mnie uciążliwe.

A teraz budzę się, wstaję i działam. 44 dni pielgrzymki zostawiły we mnie trwały ślad. Tak, jak wiedziałem, że nikt za mnie nie przejdzie tych kilometrów, że to trzeba po prostu zrobić, tak teraz podchodzę do swoich obowiązków.

Łatwiej mi się działa. Nie budzę się z lękiem, że sobie nie poradzę.

Znajduję też chwile dla siebie, potrafię powiedzieć stop. Ale kiedy trzeba, to po prostu działam. Kiedyś usłyszałem takie zdanie: jeśli będziesz traktować siebie jak cenny przedmiot, będziesz silniejszy. Teraz sobie na to pozwalam.

Szedłeś pod hasłem „krok mimo lęku” – tak nazwałeś swoją pielgrzymkę. Zostawiłeś te lęki gdzieś po drodze, za sobą? Jest ich dzisiaj mniej?

W noc przed wyjściem na pielgrzymkę prawie nie spałem, ze strachu. Zaczynałem coś, czego do tej pory nie robiłem. Ale dzisiaj widzę, że te lęki były mi potrzebne, bo dzięki ich przełamywaniu jestem silniejszy. Zobaczyłem, że potrafię przeprowadzić coś od początku do końca. To dla mnie sukces.

...

To jest swiadectwo wlasciwie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 10:35, 24 Gru 2017    Temat postu:

Jak kompan do piwa niechcący nawrócił kolegę
Dawid Gospodarek | 24/12/2017

Shutterstock
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
„Mimo że świnia jestem, to żona mnie nie rzuciła. To wiara to robi...”.

W autobusie. Panowie na końcu piją piwo, są już wystarczająco rozluźnieni, rozmawiają dość donośnie, rozmowa schodzi na światopogląd:

A: Ja tam ateistą jestem, bo nie mogę tych księży znieść, kazania takie, że nie wiadomo o co chodzi, tylko pieniądze i pieniądze, i ten głos taki dziwny jak mówią.
B: No i kobiety mają na boku, i facetów! I te dzieci biedne też czasem, wiadomo…
A: To ludzka rzecz, tylko żeby u innych byli wyrozumiali. Kiedyś jak za dzieciaka się spowiadałem, to to straszne było.
B: Ja tam mimo wszystko wierzę, bo widzę, że żona wierzy i mimo że świnia jestem to mnie nie rzuciła. To wiara to robi…
A: A ja sam nie wiem. Czasem się łapię na tym. jakbym czuł. że coś tam jest, jakiś Bóg. Ale potem mi z tym głupio, że to takie dziecinne, potem że Kościół to hipokryzja i mi mija.
B: A dla samego Bożego Narodzenia ty nie chcesz wierzyć?
A: Jestem Polakiem to obchodzę, rodzina, wiadomo.
B: I co, to dobre jest, szczęście, kolędy, opłatek, pasterka…
A: No tak.
B: No, to ty wierzysz, tylko ci głupio się przyznać i myślisz że taki mądry jesteś jak mówisz, że niewierzący jesteś. A zobacz, Jan Paweł II taki mądry a wierzył.
A: No to był wielki papież. Nasz papież…
B: Każdy jest nasz!
A: No Benedykt niby Niemiec a też mądry, taki autorytet, taki dziadek po prostu. Ale Franciszka to jakoś nie mogę.
B: Ale tu o Pana Boga chodzi, a nie papieża. Ja to nawet się dziś spowiadałem.
A: No Pan Bóg to co innego. Dobra. Też się wyspowiadam. Ale kiedy?
B: No na pasterce, albo po świętach nawet, jak będą spowiadać.
– DŁUŻSZA CISZA –
A: Ucieszyłem się, że tu kompana mam do piwa, a patrz że nawróciłeś mnie i spowiadać się będę. Żona moja toby cię ozłociła!

...

Tym razem humorystycznie. Ale sprawa powazna. Z tego co czytam raczej zaniedbany niz ateista. To co innego jednak. Osoba ktora popadla w dziadostwo i przestala chodzic do kosciola a ateista od kilku pokolen to zupelnie co innego...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 15:23, 24 Gru 2017    Temat postu:

Sławomir Szmal: Po prostu rozmawiam z Panem Bogiem
Jarosław Kumor | 24/12/2017
REPORTER
Komentuj

Udostępnij




Komentuj

„W kontekście boiskowym modlę się najczęściej o to by nikomu nic się nie stało, by rywalizacja była bezpieczna i w pełni sportowa” – mówi wieloletni bramkarz reprezentacji Polski w piłce ręcznej.

Jarosław Kumor: Jakie były początki Twojej drogi z Panem Bogiem?
Sławomir Szmal: Nie będzie to jakaś spektakularna historia nawrócenia i zmiany życia. Jak większość mojego pokolenia wiarę wyniosłem z domu. Coniedzielne wyjścia z rodzicami do Kościoła, roraty, różaniec…

Również we wszystkie święta uczestniczyliśmy we mszy świętej całą rodziną. Ważna była też dla mnie katecheza. Wtedy jeszcze chodziło się do salek przy parafiach, a gdzieś między 4 a 6 klasą podstawówki religia weszła do szkół i odtąd łatwiej było uczestniczyć w zajęciach, a bardzo mi na tym zależało. I było to zupełnie naturalne, można powiedzieć: efekt wychowania rodziców.
Czytaj także: Kapelan celebrytów: nie raz spowiadałem ich w windzie, na stadionie, na stoku narciarskim



A później? Były po drodze jakieś kryzysy?

Nie wydaje mi się. Po prostu wraz ze wzrostem pewnej dojrzałości życiowej, dojrzewała też moja wiara. I jeśli pytasz o jakieś momenty kryzysowe, to powiem: wręcz przeciwnie – dostrzegam raczej te momenty, które mocno pchnęły moją świadomość wiary do przodu. A były to spotkania z ludźmi o pięknym świadectwie wiary: jednym z bramkarzy reprezentacji Polski Piotrkiem Wyszomirskim i z krajowym duszpasterzem sportowców ks. Edwardem Pleniem.



Czytałem w jednym z Twoich świadectw, że ks. Edward jest szczególną postacią w Twoim życiu. Dlaczego?

Na pewno mają na to wpływ jego kazania. Zawsze fascynowały mnie w nich wątki dotyczące walki ludzi na przestrzeni lat o to, by mogli swobodnie wyznawać swoją wiarę. Ale przede wszystkim inspiruje mnie jego sposób bycia i to, że potrafi przekuć wiarę w czyn. Choćby w ten sposób, że zbiera mnóstwo gadżetów od sportowców i potem licytuje je na cele charytatywne albo rozdaje dzieciakom.



Życie sportowca jest specyficzne. Jak dziś praktykujesz wiarę na co dzień?

Po prostu rozmawiam z Panem Bogiem. W kontekście boiskowym modlę się najczęściej o to, by nikomu nic się nie stało, by rywalizacja była bezpieczna i w pełni sportowa.

Fakt – kariera na najwyższym poziomie reprezentacji czy klubu nie pomaga, a wręcz utrudnia praktykowanie. Wyjazdy, mecze, turnieje – to sprawia, że pójście w niedzielę na mszę świętą bywa niemożliwe. Staram się wtedy po prostu zastępować te momenty dodatkową modlitwą, choć wiem, że trudno by miało to taką samą wagę jak modlitwa we wspólnocie Kościoła.

Z Eucharystią poza niedzielą też na ogół jest ciężko, bo w tych godzinach mamy treningi i mecze. Czasami w tygodniu zdarza nam się z żoną i synem pójść do Kościoła i tak po prostu się pomodlić.



Spotykałeś się w trakcie kariery z jakimś wyśmianiem czy np. kontrą ze strony zawodników innych wyznań? W końcu jeździsz po niemal całym świecie.

Pamiętam Mistrzostwa Świata w Katarze w 2015 roku. Jadąc tam miałem pewne obawy np. przed publicznym zrobieniem znaku krzyża przed meczem. W końcu to kraj muzułmański. Ale nie spotkało się to żadną krytyką.

W ciągu całej kariery zdarzały się natomiast jakieś drobne uszczypliwości. Ktoś czasami strzelił jakimś krzywym tekstem, ale nigdy się tym nie przejmowałem. Takie zachowania są problemem nie dla mnie, ale raczej dla tej drugiej strony.



Pamiętam spot promujący naszą reprezentację przed zeszłorocznymi Mistrzostwami Europy w Krakowie. Widać tam różańce w Waszych dłoniach i znak krzyża. Czy odnoszę słuszne wrażenie, że polscy kadrowicze z Twoich czasów w reprezentacji to ekipa, trzymająca się blisko Pana Boga?

Myślę, że duża część tak. Jest to zauważalne, gdy organizujemy msze święte np. na rozpoczęcie sezonu. Ale wrócę też do Mistrzostw Świata w Katarze. Pamiętam jak ks. Edward Pleń przychodził do nas właściwie w tajemnicy i w pokoju hotelowym odprawiał nam Eucharystię. Z każdą kolejną mszą chłopaków było coraz więcej.






To ciekawie sobie radziliście w tym Katarze…

Nie było wyjścia. Najbliższy kościół, w którym można było odprawić mszę, był oddalony od hotelu o kilkadziesiąt minut samochodem. Jedynym problemem z tymi hotelowymi Eucharystiami było tak naprawdę wino mszalne. Piotrek Wyszomirski wychodził po ks. Plenia z plecakiem, chował do niego buteleczkę z winem i obaj wchodzili przejściem dla zawodników, a tam nie byliśmy sprawdzani.



Zakończmy świętymi. Który z nich najmocniej Cię inspiruje na co dzień?

Zdecydowanie św. Jan Paweł II. Na pewno można mnie zaliczyć do „pokolenia JP2”. Mama często mi przypominała, że w tym samym roku, w którym się urodziłem, Karol Wojtyła został papieżem. Trzykrotnie jako dziecko uczestniczyłem w jego pielgrzymkach do Polski. Motywowała mnie zawsze jego odwaga i walka z fizyczną słabością. Było to inspiracją nie tylko jeśli chodzi o sport, ale o całe życie. Jego przykład zawsze napędzał mnie do działania.
Czytaj także: Boruc. Facet, który powstaje



Sławomir Szmal – wieloletni bramkarz reprezentacji Polski w piłce ręcznej oraz PGE Vive Kielce. Wicemistrz świata z 2007 roku oraz dwukrotny brązowy medalista Mistrzostw Świata z lat 2009 i 2015. Dwukrotny uczestnik Igrzysk Olipmijskich (2008 i 2016). W 2009 roku uznany przez Międzynarodową Federację Piłki Ręcznej (IHF) najlepszym piłkarzem ręcznym na świecie. Z PGE Vive Kielce (ówcześnie Vive Tauron Kielce) zdobył w 2016 roku złoty medal Ligi Mistrzów. Rozegrał w polskiej kadrze 295 meczów.

...

Oczywiscie nie trzeba zaraz nawracac sie przy wychodzeniu z rynsztoka. Najlepiej tam w ogole nie trafic.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:37, 26 Gru 2017    Temat postu:

Małgorzata Kożuchowska: Wiara daje mi azymut, jest drogowskazem i tarczą [wywiad]
Małgorzata Bilska | 26/12/2017

EAST NEWS
Udostępnij





Komentuj

Drukuj

W świecie, w którym na co dzień pracuję, jest sporo manipulacji, blichtru. Wiara zaś daje wyraźny azymut. Dzięki niej nie skupiam się na tym, co złe – wyznaje aktorka Małgorzata Kożuchowska.

Szeroką popularność przyniosły jej role w takich produkcjach telewizyjnych i filmowych, jak „M jak miłość”, „Kiler” czy „Rodzinka.pl”. Nam Małgorzata Kożuchowska opowiada o swoich mistrzach z teatralnej sceny – Wiesławie Komasie i Jerzym Jarockim, roli wiary w swoim życiu, wyróżnieniu im. św. Brata Alberta oraz o swoich marzeniach.


Wiara na co dzień, św. Albert i marzenia

W rozmowie z o. Bartłomiejem Królem SDS powiedziała Pani „w młodości poznałam wielu księży, którzy byli dla mnie autorytetem, stanowili punkt odniesienia w moim życiu”. Można ich nazwać mistrzami duchowymi?

Od wczesnej młodości moim duchowym autorytetem był Jan Paweł II. Szanowałam i bardzo imponowała mi wierność drodze, którą obrał, konsekwencja, spójność we wszystkim, czym się zajmował. Podobała mi się jego skromność, pracowitość, oddanie innym, ale i taka immanentna dla niego bezpośredniość, przez co miałam zawsze wrażenie, jakby był mi kimś bardzo bliskim. Nie bez znaczenia była też przeszłość artystyczna Jana Pawła II, epizod sceniczny, to, że pisał dramaty, poezję. To też trafiało do moich rodziców, w sytuacji gdy miewali wątpliwości co do obranej przeze mnie drogi. Do dziś jego wybory potrafią być dla mnie drogowskazem.

Przyznam, że w życiu miałam szczęście spotykania ludzi, którzy swoimi wyborami, poprzez swoje charaktery i sposób patrzenia na świat dobrze na mnie wpływali. W młodości, w ruchu oazowym, na pielgrzymkach spotykałam księży, którzy byli niezłomni, godni podziwu duchowo, ale jednocześnie potrafili w niesamowity sposób docierać ze swoim sercem, duchowością, głową do młodych. Nie byli oderwani od życia, rozumieli i szanowali młodość, byli jej ciekawi. Teraz z mężem mamy przyjaciela księdza, z którym rozmawiamy o tym, co dla nas ważne, chodzimy po górach i gdzieś po drodze przesiąkamy jego mądrością, duchowością. To jedne z najważniejszych spotkań w naszym życiu.

Bardzo dużo Pani pracuje. Jak żyć „w świecie” wiarą na co dzień?

Z ufnością i wewnętrznym spokojem. W świecie, w którym na co dzień pracuję, jest sporo manipulacji, blichtru, zazdrości, udawania, nieszczerości. Funkcjonujemy w trybach, zależnościach, niełatwych powiązaniach. Wiara zaś daje wyraźny azymut, może być drogowskazem i naszą tarczą. Dzięki niej nigdy nie tracę wiary w ludzi, nie skupiam się na tym, co złe. Dla mnie to ważne, ułatwia mi normalne funkcjonowanie, nawet w trudnych momentach.

W 2011 roku otrzymała Pani Medal św. Brata Alberta za pomoc dzieciom w Fundacji Mam Marzenie. 2017 rok był Rokiem Brata Alberta, artysty i świadka miłosierdzia. Kim święty stał się dla Pani?

Inspirująca postać. Mądry, odważny człowiek, świadek miłosierdzia. Fakt, że był w stanie zrezygnować ze wszystkiego i poświęcić całe życie innym ludziom – bezdomnym, głodnym, pogubionym, jest aktem ogromnej odwagi i miłości. To heroizm w czystej postaci – dziś tak trudno osiągalny. Podziwiam św. Brata Alberta i jestem dumna z przyznanego mi wyróżnienia jego imienia.
Czytaj także: Anna Dymna: Pomaganie to jest zwykła rzecz [wywiad]


Aktor musi ryzykować, poszukiwać

Aktorstwa trzeba się uczyć przez całe życie, angażuje całą osobowość. Które role miały największy wpływ na Pani rozwój i to, kim Pani jest dzisiaj?

To zawód, w którym nie można przestawać poszukiwać, wypływać na nieznane wody. Poszukiwania sprzyjają rozwojowi i stanowią o atrakcyjności tego zawodu. Trzeba ryzykować, każdy nowy projekt, nowa rola to podróż, nowy ląd, niewiadoma, puste naczynie. Od nas, twórców, zależy czym je wypełnimy. Korzystamy nieustannie z minionych doświadczeń, tak własnych, jak i cudzych, z własnej wrażliwości, inteligencji. Wiele było w moim życiu ról, które uwielbiałam i zżyłam się z nimi na lata.

Na przykład?

Biankę w „Poskromieniu Złośnicy” graliśmy chyba siedem lat – dojrzewałam z nią, pod koniec ona i ja byłyśmy już zupełnie innymi kobietami. Jedną z odważniejszych ról, jakie zagrałam w Teatrze Dramatycznym była Candy z „Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich” w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Do dziś mam ciarki, kiedy wspominam te zagrane spektakle. Chętnie wróciłabym do tej współpracy. Kiedyś wszystkim były dla mnie gombrowiczowskie: Rita, Albertynka i Alicja z „Błądzenia” Jerzego Jarockiego, później przez lata kochałam Tatianę z „Miłości na Krymie”, teraz zaskakująco bliska mi jest „Żona” z „Ich Czworo”. Wspominając moje spotkanie na scenie TEATRU TV z Marcinem Wroną (reżyser, który odebrał sobie życie podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni w 2015 roku – przyp. red.), nasze rozmowy, wspólne poszukiwania wydają mi się czymś przełomowym w pracy i żałuję, że nie mam szans do nich wrócić. W aktorstwie kluczowe jest, by w myśleniu o nim się nie starzeć, by w każdy nowy spektakl czy film wchodzić z ciekawością, otwartością, błyskiem w oku. Oczywiście, niebagatelne znaczenie ma doświadczenie i znajomość siebie jako aktora, niemniej jednak ta wiedza powinna nas wyłącznie otwierać. Jak ognia powinniśmy unikać szukania gotowych rozwiązań i rutyny.
Czytaj także: Święty brat Albert. Radykalista, który wybrał życie z ubogimi [Wszyscy Świetni]


Mistrzowie Małgorzaty Kożuchowskiej

Kto był Pani mistrzem na scenie?

Choć regularnie przeżywam sceniczne, aktorskie czy reżyserskie fascynacje, niezmiennie cenię dwóch mistrzów: Wiesława Komasę i Jerzego Jarockiego. Obaj mieli wpływ na moje postrzeganie siebie jako aktorki i tego, o co powinno się walczyć, do czego powinno się dążyć uprawiając ten zawód. Wiesław Komasa, teraz mój przyjaciel, a kiedyś opiekun roku w Akademii Teatralnej, pokazał mi, kim może być aktor. Na studiach byliśmy pod jego ogromnym wrażeniem i wpływem. Jest wspaniałym aktorem, ale przede wszystkim fascynującym człowiekiem. Razem z Mają Komorowską byli mądrymi pedagogami, nie uczyli nas wyłącznie warsztatu, lecz zarażali osobowością, energią, sposobem patrzenia na świat, nieograniczoną wyobraźnią. Jednocześnie byli otwarci na nas studentów, patrzyli z ciekawością może jak na swoich przyszłych partnerów w zawodzie. Przesiąkaliśmy ich ogromną wrażliwością, empatią, szacunkiem dla sztuki i artystów.

Co Pani najbardziej zapadło w pamięć?

Pamiętam też, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Wiesławą Komasę na scenie – a dokładniej jego metamorfozę w przedstawieniu Janusza Wiśniewskiego. I nie chodziło o charakteryzację czy kostium, ale inny sposób poruszania się, pewien rodzaj energii, która związana była z kreowaną przez niego postacią. Wiesław na scenie był zupełnie innym człowiekiem, niż ten znany z zajęć, spotkań. Wtedy chyba po raz pierwszy w pełni dotarła do mnie istota tego zawodu. Zobaczyłam, że scena jest magicznym miejscem, że aktor jest w stanie całkowicie się na niej przeobrazić, sprawić, że widz potrafi zapomnieć o wszystkim, co dzieje się poza sceną, potrafi uwierzyć postaci i ją pokochać. Wywołać emocje, pobudzić do myślenia.

Ktoś jeszcze?

Kolejnym mistrzem, moją wielką zawodową miłością był Jerzy Jarocki, za którym podążając, zmieniałam scenę z Teatru Dramatycznego na Teatr Narodowy i zaczęłam nowy etap w moim życiu zawodowym. To geniusz, ikona teatru. Reżyser, który w niezwykle precyzyjny, surowy sposób podchodził do pracy, ciągle swoje dzieło udoskonalał. Nie spoczywał na jednym wypracowanym rozwiązaniu, nieustannie szukał. W swoich przedstawieniach zawsze wychodził od myśli, nie było w nim popisów, skupiania się na pomyśle, efekcie. Wszystko było po coś. Nadrzędna była treść, temat, sprawa. Nauczył mnie w pracy nad rolą między innymi całkowitego skupienia się na myśli, na temacie, zadawaniu sobie wciąż pytań, dopiero później szukania formy „jak” tę myśl zamienić na język sceny. Tęsknię za nim i za taką pracą.

O czym Pani marzy?

Przede wszystkim marzę – to podstawa Smile. Staram się realizować marzenia i choć nie zawsze mi się to udaje, to zawsze zostaje we mnie po nich ślad, jakaś droga, którą przeszłam w kierunku ich spełnienia. To mnie buduje.

...

Kimkolwiek sie jest trzeba zwrocic sie ku Bogu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 17:06, 01 Sty 2018    Temat postu:

Skulona, otulona kocem, przytulająca Dzieciątko… [komentarz do Ewangelii]
Ks. Łukasz Kachnowicz | 01/01/2018

Sailko/Wikipedia | CC BY-SA 3.0
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Jest taki wizerunek Bożej Rodzicielki, który odkryłem kilka lat temu i który powraca do mnie 1 stycznia, w Światowy Dzień Pokoju.

To Madonna Stalingradzka. Namalowana przez Kurta Reubera, oficera Wehrmachtu, który był lekarzem wojskowym i ewangelickim pastorem. Od listopada 1942 roku był – wraz ze swoim batalionem – w Stalingradzie. To właśnie wtedy toczyła się tam jedna z największych i najcięższych walk II wojny światowej nazywana przez jej uczestników „stalingradzkim piekłem”.

W grudniu, kiedy piekło Stalingradu zbierało straszne żniwa po obu stronach walczących stron, on namalował węglem na odwrocie mapy Rosji postać skulonej Matki Bożej otulonej kocem i przytulającej do siebie Dzieciątko Jezus. Dokoła wizerunku napisał po niemiecku: „Światło. Życie. Miłość. Boże Narodzenie w kotle. Twierdza Stalingrad”. Swój obraz zawiesił na ścianie jednego z bunkrów w wigilię Bożego Narodzenia 1942 roku. Obecnie wisi on w jednym z berlińskich kościołów.
Czytaj także: Tysiąc twarzy, jedna Matka. Galeria przedstawień Maryi

Ewangelia przenosi nas dzisiaj raz jeszcze do groty betlejemskiej, która nie była na pewno stalingradzkim kotłem, ale nie była też jedną z naszych sielskich szopek. To było ciemne, zimne, śmierdzące, miejsce oddalone od domostw Betlejem. A jednak było tam Światło, Życie i Miłość. Była Matka przytulająca swoje Dziecko, był Józef, który przykrywał ich swoim płaszczem.

Tej nocy niebo ogłosiło ziemi pokój. Pokój, który nie jest wynikiem międzynarodowych traktatów. Pokój, który rodzi się tam, gdzie jeden człowiek okazuje czułość drugiemu człowiekowi. Potrzebujemy wzajemnej czułości, życzliwości, uśmiechu, choćby najdrobniejszych gestów człowieczeństwa. Potrzebujemy pochylić się nad sobą nawzajem z miłością, przytulić drugiego, choćby dobrym słowem. Jak Madonna Stalingradzka. Wówczas niezależnie od tego, czy będzie to grota betlejemska, kocioł Stalingradu, mieszkanie samotnej staruszki, hospicjum, dom rodzinny, praca, autobus, szkoła, osiedlowy sklep, w sercu drogiego człowieka może zrodzić się Światło, Życie i Miłość. To może być moment, w którym drugi ujrzy nad sobą rozpromienione oblicze Pana i doświadczy Jego pokoju. Apel ks. Jana Kaczkowskiego jest wyzwaniem dla każdego z nas na rozpoczynający się 2018 rok: „Dlatego błagam was, rozmawiajcie ze sobą, okazujcie sobie czułość, przytulajcie się”.
Czytaj także: Pieluchy Jezusa raczej nie pachniały fiołkami. Co wiemy o Świętej Rodzinie?

I czytanie: Lb 6, 22-27

II czytanie: Ga 4, 4-7

Ewangelia: Łk 2, 16-21

...

To dopiero swiadectwo w tym Stalingradzie! Dno piekla historii. Protestant wezwal na pomoc Matkę!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:03, 12 Sty 2018    Temat postu:

Jak św. Maksymilian został patronem mojej rodziny
Maciej Gnyszka | 12/01/2018

@maciejgnyszka/Instagram
Udostępnij 1 Komentuj 0
8 stycznia 2018 roku – w 124. rocznicę urodzin św. Maksymiliana Marii Kolbego – na świat przyszła Maria Faustyna Gnyszka. Przypadek? Nie sądzę. I mówię to z pełną powagą, bo tak się składa, że św. Maksymilian jest dla mnie nie tylko wzorem przedsiębiorczości – jest Patronem mojej rodziny. Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce. Po latach św. Maksymilian dokonał czegoś, co na zawsze zmieniło nasze relacje.

Podwójne urodziny
Jakiś czas przed porodem jeden ze znajomych przedsiębiorców zwrócił mi uwagę, że zbliża się data urodzin św. Maksymiliana. Ale generalnie wszystko przebiegało tak spokojnie, że nawet nie braliśmy z Oleńką takiej możliwości pod uwagę, że nasza córka mogłaby się urodzić tak szybko.

8 stycznia pojechaliśmy do szpitala. Pierwsze badanie wskazywało, że od tygodnia sprawy nie uległy zmianie – ciąża przebiega planowo. Ale w trakcie kolejnego badania okazało się, że sprawy nabrały przyspieszenia. Niemożliwe nie tylko stało się możliwe, było wręcz bardzo prawdopodobnie.

Udaliśmy się więc na salę, by przygotować się do boju. Pierwsza wizyta położnej na sali. Sprawa przyspieszyła jeszcze bardziej. Można powiedzieć, że sam poród był ekspresowy (tak, tak, wiem, że my – faceci – nie znamy się). Oleńka pokazała klasę. Na świat przyszła nasza mała Maria Faustyna… W rocznicę urodzin św. Maksymiliana. Nawet teraz, gdy o tym piszę, mam ciary na plecach. Dla mnie to niezawodny znak, że chodzi o coś więcej.

Podjęliśmy z Oleńką decyzję, że córka dostanie trzecie imię – Maksymiliana. I tym oto sposobem Maria Faustyna Maksymiliana Gnyszka stała się kolejną podopieczną Patrona naszej familii. Wielka litera pojawia się nieprzypadkowo – św. Maksymilian to Patron przez wielkie „P”. A nawet dużo więcej.

Czytaj także: Dlaczego o. Kolbe chciał polecieć w kosmos?


Członek honoris causa familii Gnyszków
Ze św. Maksymilianem znamy się od podstawówki. W domu parafialnym, w którym mieściła się moja szkoła podstawowa, był obraz przedstawiający św. Maksymiliana w połowie w habicie zakonnym, a w połowie w pasiaku. Poprosiłem któregoś dnia ks. Darka, żeby wyjaśnił, kim jest ów człowiek. Dowiedziałem się, że to św. Maksymilian – zakonnik, który niedaleko stąd założył wielki klasztor (uczęszczałem do szkoły w Pruszkowie), a swoje życie ofiarował w Oświęcimiu za Franciszka Gajowniczka.

Czytelnicy „Katolickich miliarderów” już wiedzą, że około 20 lat później św. Maksymilian dokonał czegoś, co na zawsze zmieniło nasze relacje. Jest rok 2011. Oleńka jest w ciąży. Nie wiemy jeszcze, kto mieszka pod Jej sercem. Czy to męska, czy żeńska fasolka. Ważne jednak, że życie tej fasolki na bardzo wczesnym stadium jest zagrożone. Jak dowiedziałem się wcześniej, mamy Rok Kolbiański. Postanawiamy z Oleńką oddać nasze małe Gnyszątko pod jego opiekę.

Umowa przewiduje, że jeśli Gnyszątko okaże się być Gnyszkiem, otrzyma imię po św. Maksymilianie. I co? Św. Maksymilian oczywiście poszedł na maksa. Nasz syn cało i zdrowo przychodzi na świat. Zgodnie z obietnicą Maksio otrzymuje imię po św. Maksymilianie. A św. Maksymilian zostaje nie tylko Patronem naszego syna – zostaje członkiem honoris causa naszej rodziny.

Czytaj także: Spójrz na św. Maksymiliana i zafunduj sobie „post na maksa”


Wzór do naśladowania
Skoro św. Maksymilian został Patronem naszej rodziny, nie miałem innego wyjścia niż naprawdę dobrze poznać jego życie i dzieło. Czytałem wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. A im więcej czytałem, tym większy był mój podziw dla o. Kolbe. Gdyby był Indianinem, nosiłby to samo imię – Maksymilian – bo wszystko w swoim życiu robił na maksa.

Uwielbiam św. Maksymiliana za aspiracje, za przedsiębiorczość, za wielką wiarę i nie mniejszą pracę – bo prawdziwy katolik pamięta, że trzeba robić jedno i drugie. Nie ma przypadku w tym, że w ramach inicjatywy StartupNaMaxa zabiegamy o to, żeby to właśnie św. Maksymilian został patronem przedsiębiorców i start-upów. Zdaje się, że nie ma lepszego dla nas wzoru do naśladowania.

Nie wiem, jak dobrze jest Ci znany żywot św. Maksymiliana. Zapewniam, że warto. I nie chodzi o same fakty z życia o. Kolbe. Chodzi przede wszystkim o to, że żywot św. Maksymiliana to ogromne źródło inspiracji. Kto wie, może św. Maksymilian Maria Kolbe stanie się szczególnie bliski także Tobie?

Od czego zacząć poznawanie św. Maksymiliana? Chciałbym polecić Ci jedną książkę i jeden film (nie, nie chodzi o „Dwie korony”, choć ten film również polecam). Jeśli chodzi o książkę, to mam na myśli wydaną w zeszłym roku biografię autorstwa Tomasza Terlikowskiego. Natomiast film można obejrzeć poniżej. To opowieść o św. Maksymilianie, jakiego większość z nas niestety nie zna.

...

Fajna historia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:24, 21 Sty 2018    Temat postu:

KULTURA
William Prestigiacomo, finalista „The Voice of Poland” o muzyce, Bogu i rodzinie
Karolina Piech i Maciej Piech | 21/01/2018

YouTube
Udostępnij 1 Komentuj 0
On nie znał polskiego. Ona szukała męża. On napisał do niej na Facebooku, ale ona odpisała po roku. Jak to się stało, że po kilku miesiącach internetowej znajomości zostali narzeczeństwem? Historia Karoliny i Williama Prestigiacomo, finalisty „The Voice of Poland”.

„Bóg dał mi wizję: jestem na północy Europy, z blond kobietą, w pięknym, dużym domu i podróżuję po całym kraju” – opowiadają Karolina i William Prestigiacomo, finalista „The Voice of Poland” w wywiadzie dla Aletei.



Karolina i Maciej Piechowie: Czy „The Voice of Poland” było Twoją pierwszą przygodą ze sceną?

William Prestigiacomo: Tak, to był przełom. Przed programem śpiewałem jedynie w domu, ale moje siostry są piosenkarkami i rodzina uważała, że ja śpiewam najgorzej, dlatego nie myślałem o tym poważnie. Potem zacząłem śpiewać w kościelnym chórze (od 16 do 21 roku życia). Jednak zawsze chciałem tworzyć własną muzykę i utwory niekoniecznie religijne. Moje piosenki są dedykowane Bogu, bo chcę śpiewać dla ludzi spoza kościoła, by pokazać im, że Bóg ich kocha. Pierwszy raz o śpiewaniu zawodowo pomyślałem podczas „The Voice…”. Po ślubie zamieszkaliśmy z Karoliną w Polsce, szukałem pracy. Po roku bezowocnych poszukiwań moja żona powiedziała, że może to znak, że według niej mam coś zrobić z muzyką. Myślałem, że jestem za stary (miałem wtedy 33 lata).



„The Voice of Poland” to był przełom w życiu
Poznaliście się we Włoszech?

WP: Karolina przyjechała na Erasmus do Palermo. Zobaczyliśmy się pierwszy raz w kościele, w którym śpiewałem.

Karolina Prestigiacomo: W Palermo koleżanka zabrała mnie do kościoła na kurs Alpha, czyli takie spotkania świeckich, na których rozmawia się o wierze. Tam poznała mnie ze swoimi znajomymi, w tym z Willem. Napisał do mnie na Facebooku, ale na Erasmusie nie miałam internetu, więc jego wiadomość odczytałam dopiero po roku. Will miał zdjęcia z dziećmi i z siostrą, a ja myślałam, że to jego żona i dzieci. Przestraszyłam się, że pisze do mnie żonaty mężczyzna i… nie odpisałam. Po dwóch latach William znów napisał, był zaskoczony, że tym razem odpowiedziałam. Zapytał, czy mamy zmianę czasu w Polsce. Pomyślałam, że nawet nie wie, gdzie leży Polska. Wysłałam mu mapę i skończyłam rozmowę.

WP: To był włoski żart, którego Karolina nie zrozumiała (śmiech).

KP: Kolejnym razem napisał do mnie rok później. Wtedy akurat szukałam relacji, byłam bardziej gotowa na tworzenie czegoś na stałe.

WP: W tamtym momencie życia prosiłem Boga: „Boże, jeśli dzisiaj, tej nocy nie dasz mi znaku, to nie wiem co zrobię”. Byłem załamany. Tej nocy Karolina odpisała.

KP: Zaczęliśmy rozmawiać i Will zaprosił mnie do siebie.

WP: Wiedziałem, że to znak od Boga.

KP: Zapytał mnie, czego szukam w życiu, a ja odpowiedziałam, że męża.

Czytaj także: Piasek: Jeśli wierzysz w Boga, masz potrzebę mówienia o tym publicznie


Will i Karolina Prestigiacomo: historia niezwykłej miłości
WP: Trzy godziny po mojej rozpaczliwej prośbie skierowanej do Boga, Karolina odpisuje i mówi, że szuka męża. Musimy być wdzięczni Zuckerbergowi, bo to przez Facebooka się poznawaliśmy. Nigdy wcześniej nie czułem takich emocji.

KP: Spotkaliśmy się po trzech miesiącach we Włoszech.

WP: Widzieliśmy się cztery razy zanim podjąłem decyzję o zaręczynach. Oświadczyłem się po 8 miesiącach bycia parą. Miałem 33 lata, miałem poczucie, że to mój czas. Byłem pewien, że to jest mi pisane, że to ta jedyna. Dlatego to wszystko działo się szybko.

Karolina, Ty też żądałaś od Boga znaku?

KP: Pochodzę z tradycyjnej, katolickiej rodziny, chodziłam do Kościoła i często doświadczałam znaków od Boga. Dwa miesiące przed poznaniem Williama nie spotykałam się z nikim i nie szukałam nikogo. Zwykle jest tak, że będąc samotnymi, szukamy kogoś, żeby nie być samemu, a ja pierwszy raz tak miałam, że chciałam być sama. Byłam szczęśliwa, udzielałam się w kościele, śpiewałam, nie brakowało mi niczego. Napisałam w dzienniku „Mój mężu, jeżeli przeczytasz to kiedyś, to przytul mnie” i to było dwa dni przed tym, jak Will do mnie napisał. Dlatego odpowiedziałam mu, że szukam męża – w takim sensie, że nie szukam już innej znajomości, tylko pragnę małżeństwa i założenia rodziny.





Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ

Czytaj także: Antek Smykiewicz: o wierze, 9 rodzeństwa i pielgrzymkach na Jasną Górę


Szukanie męża, Facebook i znak od Boga
Nie przeszkadzało Ci, że Will nie jest katolikiem?

KP: Od razu napisałam: „Jestem katoliczką i nigdy nie zmienię swojej wiary”. On odpowiedział, że wcale tego nie chce. To mnie zdziwiło, bo wcześniej miałam nieciekawe doświadczenia. William jest otwarty, chodzimy razem do kościoła. To też dla mnie znak. Zgadzamy się co do rzeczy najważniejszych – oboje jesteśmy przeciwni aborcji, jesteśmy pro-life, stosujemy metodę NPR.

WP: Od początku wiedzieliśmy, ile dzieci chcemy mieć.

KP: Czwórkę!

WP: Od razu mieliśmy imiona. I na razie jest tak, jak wymyśliliśmy – pierwsza córeczka Abigail, drugi Jasiu, płci trzeciego jeszcze nie znamy.

Nie baliście się? Przecież to dwa różne kraje, tyle kilometrów, różnica kulturowa.

WP: Decyzja opierała się na wielkiej wierze. Czułem, że to jest kobieta dla mnie. Wiele razy modliłem się, pytając: „Boże, Ona jest dla mnie, czy nie?”. Relacja na odległość jest trudna. Nie wiesz, co się wydarzy, a kiedy Skype przestaje działać, masz ochotę eksplodować. Czasami nie mogliśmy się porozumieć, rozmawialiśmy po angielsku, a nasz angielski jest jak afrykański angielski.

KP: Tak naprawdę dogadaliśmy się dopiero po dwóch latach małżeństwa (śmiech).

WP: Choć nie zawsze było łatwo. W 2010 roku, w Palermo, przechodziłem kryzys relacji z Bogiem. Śpiewałem w chórze, ale czułem, że to nie jest moje miejsce. Pytałem: „Gdzie powinienem być?”. Nie czułem, że Palermo to mój dom. Modliłem się do Boga: „Jaki jest Twój plan na moje życie?”. Wiecie, co dostałem? Wizję, w której byłem na północy Europy, nie wiedziałem dokładnie gdzie, nie znałem wtedy Karoliny, nie wiedziałem nic o Polsce. W tej wizji byłem z blond kobietą, w pięknym, dużym domu i podróżowałem po całym kraju. Myślałem, że mam być pastorem, ale nigdy nie planowałem opuszczać Sycylii. Dla mnie ta wizja była szalona, ale jak tylko dostałem od Boga wskazówkę, zapragnąłem ją zrealizować!

Czytaj także: Brian „Head” Welch: Każdy osioł może mieć dziecko. Na przykład ja


William Prestigiacomo: Mam wspaniałą rodzinę!
Czy to, co się wydarzyło, byłoby możliwe bez Boga?

WP: Na pewno nie. Zawsze starałem się robić to, czego Bóg ode mnie wymaga. Gdybym robił wszystko po swojemu, nie byłoby mnie tu i nie byłbym szczęśliwy. Mam wspaniałą rodzinę i moje marzenie o byciu muzykiem staje się rzeczywistością.

Marzysz o sławie?

WP: Kiedyś na modlitwie powiedziałem Bogu, że chciałbym być muzyczną gwiazdą, ale sama sława nie jest moim celem. Wiele razy w Kościele słyszałem, że nie jest dobrze być sławnym dla samej sławy. Dlaczego tak wielu celebrytów ma problemy z narkotykami, samobójstwami, rozwiązłością seksualną? Myślą, że sława to szczyt, najlepsze, co mogą mieć. Jeśli będę sławny, to po to, by nieść Boga poza Kościół, wszędzie, gdzie to możliwe. Kiedyś modliłem się: „Boże, pragnę być sławny, ale nigdy nie chcę stracić Ciebie. Jeśli będąc tam miałbym Cię stracić w przyszłości, wolę być nikim”.

...

Bardzo pieknie! Tu widzimy juz swiadomosc ze jest Bóg i nawet znaki od Niego! Tak powinno wygladac zycie KAZDEGO!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 23:05, 26 Sty 2018    Temat postu:

Kamil Stoch: Nie wstydzę się wiary w Jezusa. Tak zostałem wychowany
Redakcja | 26/01/2018

Udostępnij 0 Komentuj 0
Lider Pucharu Świata w skokach narciarskich dzieli się swoją wiarą i przepisem na sukces. Obejrzyjcie ten krótki wywiad!

Odnieść sukces można bardzo szybko, natomiast utrzymać się na szczycie jest dużo trudniej i tutaj już trzeba bardzo ciężko pracować, i mieć też wokół siebie bardzo zaufanych, wspaniałych ludzi, którzy nam w tym pomagają – mówi w wywiadzie dla Telewizji wPolsce Kamil Stoch.
Jak dodaje, na jego sukces nie składają się tylko treningi, ale cały styl życia. „Czyli to, jak odpoczywamy, jak prowadzimy życie prywatne i jakimi sami jesteśmy ludźmi”.

Szczególnie ważna przed każdym skokiem jest dla Kamila Stocha również modlitwa. „Znak krzyża to jest wynik mojej wiary. Nie wstydzę się wiary w Pana Boga, nie wstydzę się wiary w Jezusa. Tak zostałem wychowany, tak sam się ukształtowałem”.

To, że się przeżegnam przed skokiem nie znaczy jednak, że Bóg mi ześle zwycięstwo. Wynik w 99% zależy ode mnie.

...

Rzeczywiscie. Glupota byloby przekonasnie ze jak sportowiec sie modli to zeby wygrac. Religijny prymitywizm. I tu madre slowa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 8:47, 15 Lut 2018    Temat postu:

Każda ciąża jest wyjątkowym darem. Moja wielka włoska rodzina
Silvia Lucchetti | 14/02/2018

©Emanuela Sanna
Udostępnij 20 Komentuj 0
Niezbyt chrześcijański związek, podróż do Medjugorie, małżeństwo, narodziny siedmiorga dzieci. Opowieść pary, która obrała „najlepszą cząstkę”, o życiu pełnym i owocnym, o poszukiwaniu Boga, miłości i siebie.

Emanuela – błękitne spojrzenie, blond grzywka. Widziałyśmy się tylko raz, w biegu, nie zdążyłyśmy nawet zamienić dwóch słów, tylko tyle, że się poznałyśmy. Pomyślałam, że warto byłoby z nią porozmawiać, gdy kilka dni temu zobaczyłam na jej profilu na Facebooku rysunek w żywych barwach i bogaty w szczegóły, które tylko młode oko potrafi wyłowić i odtworzyć pewną ręką.



Moja wielka rodzina
Rysunek przedstawia siedmioro dzieci, z kolei z prawej strony widzimy rodziców. Mama ma buty na obcasie i oczy w kształcie serca, a tata szeroki i bardzo szczęśliwy uśmiech. Na trawniku zadeptanym przez 18 par nóg widnieje napis „Moja wielka rodzina”. Cóż, rodzina Emanueli i Marcella jest naprawdę duża. Mają siedmioro dzieci. Jak na razie 😉




©Emanuela Sanna
Udało mi się dodzwonić do Emanueli i pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to jej radosny głos i przejrzysty śmiech.

Czytaj także: Wybór Adele. Rodzina i małe rzeczy najważniejsze. Poruszający list wokalistki


Aleteia: Jak to było z Tobą i z Marcello?

Emanuela: Poznaliśmy się w 1992 roku na koncercie, Marcello grał w zespole. W tamtym czasie byłam daleko o całe lata świetlne od wiary i na początku to był taki niepewny grunt, na którym często się ścieraliśmy. On w ogóle nie widział dla nas przyszłości, bo mieliśmy na jej temat kompletnie odmienne wyobrażenia. Chodziliśmy na randki, spotykaliśmy się, było nam razem dobrze, ale nic poza tym. To był związek oparty na przyjemności, nie byliśmy typowo chrześcijańską parą. Marcello dorastał blisko Kościoła, ale wtedy przechodził akurat czas pewnego oddalenia. (Gdy masz dwadzieścia lat nietrudno o wzloty i upadki w wierze). Natomiast moi rodzice – żyjący w separacji od kiedy skończyłam 9 lat – byli niewierzący. Zostałam ochrzczona, bo tak chcieli moi dziadkowie. Natomiast resztę sakramentów przyjęłam już jako dorosła osoba.

Jak w takim razie Wasz związek przerodził się w coś poważniejszego?

Przez jakiś czas byliśmy razem, a potem się rozstaliśmy. Chciałam korzystać z życia, więc gdy skończył się ten początkowy czas beztroski, zdecydowałam się zakończyć relację. Po ośmiu miesiącach ponownie spotkaliśmy się na koncercie. Marcello bardzo się zmienił. W moich oczach był kimś zupełnie innym, pozostając jednocześnie tą samą osobą, w której się zakochałam. Ale to nie wszystko. Zdałam sobie sprawę, że moje uczucia do niego są ciągle żywe i na nowo zbliżyliśmy się do siebie. Dopiero wiele lat później wyznał mi, że w tamtym czasie bardzo się za mnie modlił, za całe moje życie, o to bym mogła być szczęśliwa, abym mogła poznać Pana. I tak właśnie się stało.



Wyjazd do Medjugorie
Jak odnalazłaś wiarę?

Tamtego wieczoru na koncercie ponownie się zeszliśmy, a niedługo potem wyjechaliśmy we wspólną podróż. To był rok ’95 i nasz wspólny znajomy zaproponował wyjazd do Medjugorie, aby zawieźć ubrania i żywność sierotom, którymi opiekowały się siostry ze zgromadzenia „Communità della Famiglia ferita” (Wspólnota Zranionej Rodziny). Dzieci od zawsze były moją słabością, więc natychmiast się zgodziłam. Nie wiedziałam, co to za miejsce, Medjugorie, nie znałam go. Wyjechałam więc, chcąc pomóc w tej misji. Ale gdy już znalazłam się na miejscu, Maryja wywróciła moje życie do góry nogami! Mieliśmy tam zostać przez trzy dni, a tymczasem, zaraz po przyjeździe, zepsuła się nasza furgonetka i zostaliśmy „zmuszeni” zatrzymać się tam przez dwa tygodnie. Wyobrażałam sobie, że jadę pomagać zrozpaczonym dzieciom doświadczonym przez wojnę, a tymczasem spotkałam dzieci pełne radości, które zachęciły mnie do modlitwy. Byłam przekonana, że to ja mam im pomagać, a to one przyjęły mnie. Wielu ludzi modliło się za mnie, kilka razy uczestniczyłam we mszy świętej i tyle. Jednak po powrocie do Włoch poczułam, że w moim sercu rodzi się silne pragnienie poznania Kościoła i zbliżenia się do niego.

Czytaj także: Małgorzata Kożuchowska: Wiara daje mi azymut, jest drogowskazem i tarczą [wywiad]


Przebaczam ci, wyjdź za mnie
Jak to możliwe, że taki sceptyk jak Ty „wylądował” w końcu w małżeństwie?

Kolejnego lata przyjęłam sakrament Komunii Świętej i Bierzmowania. Uczestniczyłam w kursie prowadzonym przez kapłana, który nie tylko uczył mnie katechizmu, ale też, w międzyczasie, towarzyszył nam jako narzeczonym w naszych przygotowaniach do małżeństwa.

Ten sam ksiądz udzielił nam później ślubu. Zważywszy na moją historię rodzinną, bardzo potrzebowałam szczerego spojrzenia na mnie i na to wszystko, co złożyło się na historię mojego życia. Nie wierzyłam w rodzinę, małżeństwo było dla mnie jakąś bajką dla naiwnych. Doświadczenie moich rodziców mówiło mi, że coś takiego jak wieczna miłość nie istnieje. Potrzeba było Kogoś, kto rozbroi te moje przekonania, miałam wiele do przepracowania.

Ta droga pozwoliła nam spojrzeć wgłąb siebie, poznać się, odkryć wady drugiej osoby. Obydwoje powoli dojrzewaliśmy. Jednak pewność pragnienia, że chcemy być mężem i żoną, we mnie pojawiła się za sprawą pięknego gestu Marcella. Pewnego dnia, skonfrontowany z moimi słabościami, zamiast uciec, poprosił mnie o rękę. Powiedział: „Ja ci przebaczam, wyjdź za mnie”. Spodziewałam się, że gdy tylko on odkryje moje ograniczenia, ucieknie. A tymczasem wydarzyło się coś zupełnie odwrotnego. To sprawiło, że upadły wszystkie moje uprzedzenia.

W tamtej chwili Pan uczynił naprawdę wielki cud. Jeszcze przed ślubem okazało się, że oczekujemy na Eliasza, naszego pierworodnego, więc przyspieszyliśmy datę ślubu, pewni już naszego wyboru. Nie mieliśmy nic: ani domu, ani pracy. Tylko ja pracowałam, Marcello marzył o karierze muzyka. Byliśmy tak bardzo szczęśliwi, że żadna z tych rzeczy nas nie przerażała.

Dom znaleźliśmy w sposób naprawdę opatrznościowy na tydzień przed ślubem i było w nim wszystko, był umeblowany od góry do dołu. Problemy rozwiązywały się jeden po drugim, naprawdę Pan nam towarzyszył na każdym kroku. W naszych marzeniach od początku pragnęliśmy licznej rodziny i bardzo szybko się to urzeczywistniło. Pierwsza trójka dzieci urodziła się jedno za drugim.



Wspólne dojrzewanie
Jak wyglądała Wasza przygoda na początku małżeństwa?

Marcello znalazł pracę po narodzinach Eliasza, co było kolejnym wielkim znakiem. Ja pracowałam okazjonalnie, ale po narodzinach trzeciego dziecka zdecydowaliśmy, że zostanę w domu. Zarobione pieniądze wydawałam na opiekunkę do dzieci i doprowadzało mnie to do rozstroju nerwowego.

Jestem perfekcjonistką, więc maksymalnie angażowałam się w pracę, ale po powrocie do domu czułam się zmęczona i pusta w środku. Łatwo wtedy stracić cierpliwość w stosunku do dzieci przy pierwszym ich pytaniu. Na początku źle znosiłam tę decyzję o zostawieniu życia zawodowego, chciałam pokazać, że dam sobie radę za wszelką cenę, nie chciałam się podporządkować. A tymczasem zyskałam pokój i harmonię. To też wiele mnie nauczyło: zaufać mężowi, powierzyć się Opatrzności.

Przy trzecim dziecku, dzięki poradom pewnego księdza, poznaliśmy naturalne metody planowania rodziny. Uczestniczyliśmy w kursie, który pozwolił nam otworzyć się na to ogromne piękno i bardzo umocnił nasz związek.

Znajomość własnego ciała, jego rytmu, zrozumienie, że ewentualny czas abstynencji nie ograbia nas z niczego, ale stwarza okazję do odkrycia intymności, rozpalenia pragnienia, odnalezienia innych sposobów wyrażania bliskości – wszystko to są bezcenne wskazówki, które zbudowały naszą jedność.

Po narodzinach pierwszej trójki dzieci kolejne straciliśmy w pierwszych tygodniach ciąży, a kilka miesięcy później odkryłam, że znów jestem w ciąży, tym razem z bliźniętami! Byłam przeszczęśliwa, nic tylko się śmiałam! Byłam w siódmym niebie! Tak jakby Pan w nadmiarze oddał mi to, co wcześniej mi zabrał.

Czytaj także: 8 rodzajów miłości. Której właśnie doświadczasz?

©Emanuela Sanna


Odnalezione zaufanie
Bóg widzi i interweniuje – czy tak to wyglądało?

Tak, pierwszym znakiem od Opatrzności, jaki przychodzi mi na myśl, było pojednanie z moim ojcem. Ojca nie było na naszym ślubie, bo miał dużo pracy, taka przynajmniej była jego wymówka. „Przyjdę na następny” – powiedział, a mnie to stwierdzenie zupełnie rozwaliło. Sam nie wierzył w małżeństwo, więc bagatelizował też mój ślub. Bardzo długo ze sobą nie rozmawialiśmy, byłam na niego naprawdę wściekła.

A potem pewnego dnia zadzwonił do drzwi mojego domu. Nagle znalazłam się naprzeciw niego i w tym momencie wszystko się rozwiązało. Doświadczyłam wtedy naprawdę mocy Bożej, bo to było moim wielkim pragnieniem. Tysiąc razy wyobrażałam sobie jego przeprosiny, miałam nadzieję, że zrozumie swoje błędy, że znów będziemy blisko. I tak właśnie się stało.

Byłam wtedy w ciąży z Eliaszem i czułam, że poprzez to pojednanie z ojcem puzzle mojego życia zaczynają się jakoś układać. A wszystko nie przez moją zasługę, ale dzięki łasce Bożej. Przez lata wielokrotnie widziałam, jak Jego ręka działa konkretnie w naszym życiu i zawsze starałam się pokazać to naszym dzieciom.

Najbardziej wzruszają mnie sytuacje najprostsze, nawet banalne, bo każą mi zadziwić się: „Nawet tutaj przychodzisz? Nawet w tym jesteś obecny?”. Jeśli powierzamy się Bogu, On naprawdę się troszczy. Na przykład któregoś rana mój syn stwierdza „Mamo, nie mamy kakao”, a dziesięć minut później do naszych drzwi puka ksiądz z pobliskiej parafii przynosząc całe pudło kakao: „My tego nie jemy, ale może Wam się przyda, dlatego przyniosłem”.

Kiedy Pan nie odpowiada na moje prośby, wkurzam się i oddalam od Niego, choć nie opuszczam nigdy mszy świętej. Dopiero później przychodzi zrozumienie, że skoro nie odpowiedział, to widocznie tak jest lepiej dla mojego życia. Udaje mi się to pojąć jedynie pełniąc Jego wolę, pozostając w tej sytuacji. Gdybym robiła, co mi się podoba, nigdy nie zyskałabym tej świadomości.

Czytaj także: Módl się, ufaj i nie martw się.


Rodzeństwo jest wielkim bogactwem
7 dzieci: Elia, Sara, Giacomo, Anna, Emma, Tommaso i Weronika (jak na razie)… Czy zdarzyło Wam się być za to krytykowanymi?

Nie wszyscy przyszli na świat w tej samej chwili, to nie był jakiś nieświadomy wybór, każda ciąża była wyjątkowym darem. Im bardziej powiększa się rodzina, tym bardziej poszerza się serce. Standardowa krytyka na temat dzieci, które stają się żołnierzykami zmuszonymi do szybkiego dorastania, nie była źródłem moich kryzysów.

Nigdy nie zmuszałam starszych do opieki nad młodszymi, to przychodziło im spontanicznie. Oczywiście, przez lata nie brakowało różnego rodzaju osądów, ale nie raniło nas to jakoś specjalnie i nawet nie denerwowało. Wiemy, że każdy ma swoją historię i swoje doświadczenie. Dla mojej matki każde kolejne dziecko było dzieckiem, którym musiałabym się zająć w przypadku rozstania: optymistyczna wizja przyszłości!

Moja teściowa była tutaj zdecydowanie bardziej wyrozumiała, mimo zwykłej w takich przypadkach troski. Decyzji o tym, by być rodziną wielodzietną, w żadnym razie nie poddawaliśmy w wątpliwość, nawet jeśli nie zawsze będziemy z tego powodu rozumiani.

Co chcielibyście powiedzieć przyszłym małżonkom?

Żeby się nie bali. Powtarzamy to razem z Marcello parom, którym towarzyszymy w trakcie kursu przedmałżeńskiego. Istnieje wiele uprzedzeń co do liczby dzieci. Wielu sądzi, że posiadanie licznych dzieci oznacza, że coś im w ten sposób odbieramy, a w rzeczywistości jest odwrotnie, to jest dawanie. Rodzeństwo jest wielkim bogactwem.

Potem chciałabym dodać, że małżeństwo nie może funkcjonować tylko w oparciu o własne siły. Nawet przy najlepszych intencjach nie jest to możliwe. Małżonkowie potrzebują wsparcia Kościoła, potrzebują być w drodze, spotykać Chrystusa. Inaczej nawet małe rzeczy okazują się nie do przejścia. Małżonkowie czerpią z łaski sakramentu, o którą można prosić Pana dzień po dniu.

Czytaj także: Adoptowała 13 dziewczynek z Ugandy. Jej synek szaleje za siostrami!


Dobroczynny dar
W jaki sposób dzielicie się tym, co otrzymaliście?

Razem z Marcello spotykamy się z rodzicami dzieci uczęszczających na katechezę. Staramy się głosić im dobrą nowinę, ponieważ katecheci mogą wiele robić, aby wychować ich dzieci, natomiast wiarę przekazują rodzice. Dlatego sądzimy, że ważne jest, aby ich wspierać. Naszym priorytetem jest głoszenie im miłości Bożej. Prowadzimy też kurs przedmałżeński.

Towarzyszenie narzeczonym ubogaca bardzo naszą relację, za każdym razem pozwala nam odkryć piękno sakramentu małżeństwa. Tak naprawdę tym, co nas popycha do tego, by kontynuować tę pracę, pomimo zmęczenia i tysiąca innych spraw, jest świadomość tego, że to ma na nas dobroczynny wpływ. To posługa, którą wykonujemy dla innych, ale jednocześnie tak egoistycznie przede wszystkim my tego potrzebujemy.

To ostatnie stwierdzenie jest dla mnie potwierdzeniem, że Marcello i Emanuela „obrali najlepszą cząstkę i nie będą jej pozbawieni”.

Czytaj także: Każda miłość jest wyjątkiem od reguły. Również małżeńska
Tekst pochodzi z włoskiej edycji portalu Aleteia


...

Piekna historia nawrocenia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:45, 08 Mar 2018    Temat postu:

Agent 007 Pierce Brosnan: Modlitwa pomaga mi być ojcem, aktorem, człowiekiem
Religión en Libertad | 07/03/2018

@sebaso CCBYSA3.0-cc
Udostępnij 344 Komentuj 0
Żona i córka Brosnana zmarły na raka jajnika. Jeden z synów przeżywał trudny okres. Hollywood nadal go rozpieszcza, ale aktor przyznaje, że to właśnie rozmowa z Bogiem pozwala mu iść naprzód.

Pierce Brosnan w latach 80. zdobył sławę dzięki roli w serialu „Detektyw Remington Steele”, a następnie kilka razy zagrał Agenta 007 Jamesa Bonda. Dzisiaj przyznaje:

Modlitwa pomogła mi, gdy z powodu raka straciłem moją żonę. Teraz wiara pomaga mi być ojcem, aktorem i człowiekiem.


Pierce Brosnan – James Bond o wierze
Brosnan musiał sobie poradzić nie tylko ze śmiercią żony Cassandry. 10 lat później, 1 lipca 2013 roku zmarła jego córka Charlotte Emily. Przyczyna śmierci w obu przypadkach była taka sama – rak jajników.

Mała modlitwa zawsze pomaga. W końcu musisz coś mieć, a dla mnie tym czymś jest Bóg, Jezus, moje katolickie wychowanie, moja wiara. W pewnym sensie, wszystko na nowo prowadzi do Navan, mojego rodzinnego miasta nad brzegiem Boyne. Czasami może to zabrzmieć melodramatycznie, ale wiara jest świetnym sposobem na dorastanie. Katolicyzm oraz Christian Brothers to przykłady głębokich korzeni oraz ważny fundament dla kogoś, kto chciał być aktorem
– mówił Brosnan. I dodawał:

Bóg był dla mnie dobry. Moja wiara była dla mnie dobra w chwilach głębokiego cierpienia, zwątpienia. Jest stała, jest językiem modlitwy. Może nie odbyłem dobrze sum z Christian Brothers, ani nie miałem dobrej edukacji literackiej, ale miałem mocną wiarę.
Czytaj także: Robi film o nawracaniu w średniowieczu i… sam się nawrócił. Bartosz Konopka o „Krwi Boga”


Agent 007 na Hawajach
Ostatnio aktor ubiegł paparazzi i dał się poznać jako tata. Na swoim koncie na Instagramie zamieścił zdjęcie z wakacji na Hawajach, które spędzał ze swoim synem w towarzystwie prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona.



Trudne dzieciństwo, konflikt z Kościołem
Pierce Brosnan urodził się w 1953 roku. Kiedy miał niespełna rok, jego ojciec porzucił rodzinę. Kiedy zaś skończył cztery lata, matka wyjechała do Londynu pracować jako pielęgniarka i pozostawiła go w Navan pod opieką krewnych aż do ukończenia 12. roku życia. Przyznaje, że w tamtym okresie bardzo często miał do czynienia z Kongregacją Braci w Chrystusie, zakonem irlandzkim założonym przez Edmunda Rice’a, który dzisiaj tonie, niestety, w doniesieniach o przemocy i nadużyciach, do których dochodziło w latach 40-80. XX wieku.

W 2002 roku Brosnan wystąpił w kanadyjskim filmie „Evelyn”, którego akcja dzieje się w latach 50. Opowiada o ojcu, który owdowiał i nie może odzyskać córki, która została przekazana do kościelnego sierocińca.

W tych latach bardzo źle wypowiadał się na temat swojej edukacji, jaką otrzymał w Navan od Christian Brothers, jednak zakon odpowiadał dwukrotnie (w internecie oraz na łamach „The Times”) i wyjaśniał, że nigdy nie prowadził szkoły w tym mieście, gdzie działało Zgromadzenie Braci Szkół Chrześcijańskich założonych przez św. Jana Chrzciciela de la Salle i prawdopodobnie z ich placówką jest mylone.

Czytaj także: Jim Caviezel: Musimy być wojownikami gotowymi zaryzykować życie dla Ewangelii


Brosnan: Nigdy nie przestałem chodzić na mszę
Pomimo konfliktu z Kościołem, Brosnan wielokrotnie twierdził, że nigdy nie przestawał chodzić do kościoła i dalej się modlił. Kiedy miał 12 lat, jako ubogi imigrant w Londynie w szkole publicznej, nauczył się bronić swojej tożsamości:

Musiałeś mieć jaja, aby być irlandzkim katolikiem w południowym Londynie. Większość czasu spędziłem na walce.
W 1977 roku w Londynie poznał pierwszą żonę Cassandrę, aktorkę, która pracowała z Franco Zeffirellim. Była świeżo po rozwodzie z bratem aktora Richarda Harrisa, z którym miała dwie córeczki. Pobrali się i doczekali wspólnego syna. W 1987 roku, dokładnie wtedy, gdy wstrzymano produkcję serialu „Detektyw Remington Steele”, zdiagnozowano u niej raka jajników. Walczyła z chorobą cztery lata, przebyła 8 operacji. W 1991 roku zmarła w wieku 50 lat w ramionach swojego męża.

Była wojowniczką, a dzięki jej sile, optymizmowi oraz pasji do życia, zawsze wydawało się, że wszystko jest w porządku. Kiedy zmagasz się ze śmiercią, doceniasz życie w bardzo uroczy sposób. Te popołudnia i poranki, i dni, kiedy nie doświadczała bólu… Zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, jak wszystko jest piękne!
Czytaj także: Pięć rzeczy, których nie wiedziałeś o Bondzie… Jamesie Bondzie


Terapia nie działała, modlitwa i praca tak
Brosnan wyjaśniał przy różnych okazjach, że terapia nie pomagała mu, kiedy zmagał się z bólem:

Ostatecznie, to ty sam stajesz się swoim własnym psychologiem.
Także modlitwa była silnym pocieszeniem:

Odmawiałem katolickie, tradycyjne modlitwy, ale prowadziłem także osobisty dialog z Tym Na Górze.
Był samotnym ojcem, wdowcem z jednym synem i dwiema pasierbicami. W 1994 roku poznał dziennikarkę programu Today w telewizji NBC – Keely Shaye. Zakochali się w sobie i pobrali w 2001 roku. Mają dziś swoje dzieci. Dokładnie w tym samym roku – w 2001 – Brosnan jako Bond, James Bond, agent 007 wziął udział w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości.



Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ

Artykuł pojawił się w hiszpańskiej edycji portalu Aleteia

...

Gwiazdy zwlaszcza z filmow typu Bond traktujemy jak z plastiku. A tu zaskoczenie! Jakze gleboka historia zycia! Naprawde nie przypuszczalem!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:05, 11 Mar 2018    Temat postu:

Gary Sinise. Aktor znany m.in. z filmów „Apollo 13”, „Misja na Marsa”… Żonaty, ojciec rodziny, wierzący od czasów młodości, nawrócił się na katolicyzm w 2010. Bardzo udziela się charytatywnie, wspiera zwłaszcza akcję edukacji dzieci w Iraku, a także budowy mieszkań dla okaleczonych w wojnie weteranów wojennych.

...

Michel Lonsdale. Francuski aktor, który znany jest z tego, że wspiera katolicką sztukę. Angażuje się w produkcje, spektakle i filmy, które mają związek z wiarą. Otrzymał Cesara (francuski odpowiednik Oscarów) za rolę mnicha w filmie „Ludzie i bogowie”.

...

Mark Wahlberg. Aktor i producent amerykański codziennie chodzi na mszę i nie waha się zawiesić produkcji w niedziele, by znaleźć czas na kościół. „Od kiedy wiara jest w centrum mojego życia, wszystko się do mnie uśmiecha. Nie mówię tylko o życiu zawodowym… To coś o wiele więcej. Bycie katolikiem to najważniejsza sprawa w moim życiu”.

....

Andy Garcia. Przy okazji premiery „Cristiady” (2012), w którym zagrał, aktor wyznał: „Jestem katolikiem. Moja wiara jest prosta i osobista. Wierzę w zasady, o których mówił Jezus i staram się dawać dobry przykład rodzinie i innym: traktuj innych tak, jak chcesz, by ciebie traktowano. To nie jest skomplikowane. Ważne, byśmy trzymali się tych zasad, jeśli chcemy być lepszym społeczeństwem”.

...

Robert Hossein. Francuski aktor teatralny i filmowy, ochrzcił się przed 50-tką. W 2007 roku wystawił spektakl „Nie lękajcie się” o Janie Pawle II, a w 2011 – „Kobieta zwana Marią” w Lourdes. Deklaruje, że modli się o wstawiennictwo św. Teresy z Lisieux. W zeszłym roku przyjął go papież Franciszek.

...

Amada Rosa Perez. Modelka i aktorka kolumbijska, nawróciła się na katolicyzm. „Ciągle czegoś poszukiwałam i świat nie dawał mi odpowiedzi. Ciągle się śpieszyłam, żyłam w napięciu. Teraz żyję w pokoju, korzystam z każdej chwili, jaką Bóg mi daje. Często się spowiadam, chodzę na mszę. Codziennie omawiam różaniec i modlę się do Bożego miłosierdzia.

...

Kilka swiadectw.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 9:35, 13 Mar 2018    Temat postu:

Joaquin Phoenix zainspirowany Jezusem po tym, jak zagrał Go w filmie „Maria Magdalena”
Philip Kosloski | 12/03/2018
JOAQUIN PHOENIX
You Tube - Zero Media
Udostępnij Komentuj 0
Popularny aktor Joaquin Phoenix, który zagrał Jezusa w filmie „Maria Magdalena” wyznał, że ta postać go zainspirowała. Chce być bardziej empatyczny, uważny, wyrozumiały dla innych.

Już w kwietniu polscy widzowie będą mogli zobaczyć film „Maria Magdalena” w reżyserii Gartha Davisa. W dramacie biblijnym, który ma sportretować Marię Magdalenę (Rooney Mara), w roli Jezusa zobaczymy Joaquin’a Phoenix’a. Przygotowując się do tej trudnej roli aktor musiał niejako „wejść” w postać Jezusa, co go głęboko zainspirowało.

Czytaj także: Dziewczyna z tatuażem jako „Maria Magdalena”. To będzie hit!


Ludzki portret Jezusa w filmie „Maria Magdalena”
W wywiadzie dla „Christian Today” Phoenix wyjaśniał, jak „przeszedł przez Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, aby przygotować się do roli i zadał samemu sobie pytanie: Jak to zrobić? Jak pokazać te uczucia?”.

W efekcie powstał bardzo ludzki portret Jezusa, co Phoenixowi pokazało wiele o nim samym, o tym, jakim chce być człowiekiem, szczególnie w kontekście odnoszenia się do innych ludzi.

W jakiejś mierze przesłaniem filmu „Maria Magdalena” jest twierdzenie, że wartości to coś, do czego wszyscy mamy dostęp. Ale nie jest to łatwe. W rzeczywistości jest to jedno z największych wyzwań ludzkości – być bardziej ludzkim. Taki jest nasz cel. A przynajmniej taki jest mój cel – aby być bardziej empatycznym, rozważnym, wybaczającym”
– wyznał aktor.

Czytaj także: Maria Magdalena z krwi i kości. Zrekonstruowano jej twarz


Joaquin Phoenix: Jezus mnie zainspirował
Tym, co najbardziej poruszyło Phoenixa, była wszechogarniająca miłość Jezusa, inspirujący przykład tego, jak przyjmować ludzi, którzy są zwykle odrzucani przez społeczeństwo. Aktor powiedział:

To nagle przyszło do mnie, kiedy pomyślałem o uzdrowieniach dokonywanych przez Jezusa, o tym, jaki miały rozgłos i jak szybko rozprzestrzeniały Jego przesłanie. To był człowiek, który nie tylko nie stronił od drugiego człowieka, ale jeszcze go objął, spojrzał w oczy, dotknął… I to miało moc uzdrowienia, to było tak potężne! Wiemy, że w naszym społeczeństwie wciąż są bezdomni, niepełnosprawni, ale staramy się ich nie zauważać, spychamy na margines. A Jezus to był człowiek, który widział wartość tych odrzuconych osób.
To wszystko są słowa aktora, który w przeszłości miewał dość silne, antyreligijne poglądy. Jego ojciec porzucił katolicyzm, a rodzina w pewnym momencie była zamieszana w wyznawanie dziwnego kultu.

Jednak dzięki filmowi aktor odkrył Ewangelię w nowy sposób – wraz z Marią Magdaleną. I spojrzał na Jezusa jako na natchnienie – bo On przebaczał wszystkim, nawet tym, którzy skazali Go na śmierć.

Tekst pochodzi z angielskiej edycji portalu Aleteia

....

Granie rol religijnych czy tworzenie o tym sztuki jest szansa na zblizenie do Boga ludzi czesto dalekich od religii. Trzeba o tym pamietac widzac czesto brzydkie wystroje kosciola robione przez ateistow. To bylo kolo ratunkowe dla nich! Dla nas natomiast patrzenie na ich wytwory to pokuta. Tez za nich.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 7:22, 12 Kwi 2018    Temat postu:

Claude Rich. Popularny francuski aktor nie ukrywa swojej wiary i tego, że w każdą niedzielę chodzi do kościoła. „Nie zgłębiałem specjalnie wiary, ale wierzę w Bożą miłość. Tak jak nie zawsze wiemy, dlaczego kogoś kochamy, tak ja kocham Boga”. Ale zaznacza, by nie ograniczać go klasyfikując tylko jako aktora katolickiego. „Chcę być aktorem, który może równie dobrze zagrać świętego, co wyrzutka”.

...

Jean Piat. Wspaniały aktor, zwłaszcza teatralny. „Naprawdę wierzę, że gdyby kazano mi napluć na krzyż, nie zrobię tego, nawet z pistoletem przy skroni. Niech strzelają, ale nie zrobię tego. Modlę się dużo do Matki Bożej, to moja modlitwa wieczorna, jeśli nie poranna i w ciągu dnia…

...

Mathew MacConaughey. Jeden z najprzystojniejszych amerykańskich aktorów, bohater „Interstellara” jest głęboko wierzący. „Im jestem starszy, tym bardziej wierzę w Boga” – powiedział w jednym z wywiadów. „Wierzyłem, zanim zostałem gwiazdą. Moja wiara wyraża się w tym, jakim jestem człowiekiem, dyktuje moje wybory, pomaga mi pozbyć się słabości”. Podczas uroczystości rozdania Oscarów w 2014 roku publicznie podziękował Bogu.

...

Widzimy tez dojrzewanie w wierze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 6:35, 16 Kwi 2018    Temat postu:

Paweł Golec: Bez Boga nie byłbym tu, gdzie jestem [wywiad]
Katarzyna Matusz-Braniecka | 15/04/2018
BRACIA GOLEC
RACZEK TOMASZ/KAPiF.pl/EAST NEWS
Udostępnij Komentuj
Paweł Golec i Łukasz Golec, czyli filary Golec uOrkiestry, Aletei opowiadają o 20 latach na scenie, spełnionych marzeniach i Bogu, bez którego to wszystko nie byłoby możliwe.

Golec uOrkiestrę pokochały miliony Polaków. Najsłynniejsi bracia grają już 20 lat. I nadal chcą zarażać optymizmem, poruszać i inspirować, przekazywać pozytywne wibracje. Takie jak te, które w piosence „Pędzą konie” wybudziły ze śpiączki fankę Agnieszkę Syroczyńską.



Katarzyna Matusz-Braniecka: Macie szczęśliwe rodziny, żyjecie w trwałych związkach, jaki jest przepis na sukces?

Paweł Golec: Nie ma gotowej recepty. Z pewnością trzeba być czujnym i zdawać sobie sprawę z tego, że jeżeli o coś się nie dba, można to łatwo stracić. Tak jak z kwiatami. Jeżeli się je podlewa i o nie dba, wtedy kwitną. To samo z żoną, miłością, uczuciami, relacjami. Jeżeli się je pielęgnuje, to później są tego efekty.

Łukasz Golec: Myślę, że wiele zawdzięczamy rodzinie, z jakiej pochodzimy i przekazanym wartościom. Życie w taki sposób nas ukształtowało, że staliśmy się odporni na wiele czynników, które potrafią człowieka zgubić, zwłaszcza w show-biznesie.

Czytaj także: Podsiadło i Depeche Mode na folkowo? TULIA podbija internet


Łukasz Golec: Modlitwa, post, wyrzeczenia – to działa!
Czy kariera nie przeszkadza w życiu rodzinnym?

Paweł Golec: Intensywne życie zawodowe, wyjazdy, nieobecność, to stały element naszej pracy, do którego najbliżsi zdążyli się już przyzwyczaić. Owszem, praca jest dla nas czymś bardzo ważnym, ale to rodzina jest fundamentem człowieczeństwa. Jeżeli tu jestem mocny, to mogę góry przenosić.

Czy doświadczaliście opieki Boga, sytuacji, w których ewidentnie On działał?

Łukasz Golec: Pewne historie w naszym życiu są wymodlone przez sztab ludzi, na czele z naszą mamą, Ireną Golec, która jest „mistrzynią” w tej materii. Wiele było i jest sytuacji teoretycznie niemożliwych do rozwiązania, a jednak, za sprawą modlitwy, stały się one realne. Nic nie zmienia się samo, ale za przyczyną jakiejś dobrej rzeczy, której dokonamy, modlitwy, postu czy wyrzeczenia pewne mechanizmy nie wiadomo jak działają, ale działają skutecznie.

Paweł Golec: Bez Boga nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Zawsze żyliśmy blisko Kościoła. Nasz dziadek był kościelnym w Milówce, byliśmy ministrantami, lektorami, a rodzice poznali się w chórze kościelnym. Boża opieka objawiała się w różnych momentach mojego życia. Zwłaszcza w tych trudniejszych, jak śmierć taty. Mieliśmy zaledwie 14 lat i trudno to było unieść. Wszystko trwało miesiąc, od momentu, w którym ojciec dowiedział się, że jest chory na raka. Cieszę się, że mimo tamtej bezradności, nie zwątpiłem w Bożą moc.

...

Zycie z Bogiem uderza swoja naturalnoscia i normalnoscia. Bo cud u Boga to naturalne zjawisko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 10:14, 30 Kwi 2018    Temat postu:

Dąbrowska-Riddersholm: Bałabym się, gdyby w moim życiu nie było Boga [wywiad]
Małgorzata Bilska | 29/04/2018
AGNIESZKA DĄBROWSKA RIDDERSHOLM
Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm/Facebook
Udostępnij Komentuj
Bóg nie zostawił mnie samej. W świecie filmu dużo ludzi Go potrzebuje. Szuka i chce przyjąć. To są wrażliwe dusze. Takie zawsze szukają Boga – mówi Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm, filmowiec.

Musiałam przejść długą drogę, spróbować wielu rzeczy, żeby moje ziarenko wyrosło – mówi Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm. W świecie filmu zaczynała od zera, a dziś współpracuje przy takich tytułach jak „Strażacy” czy „Ojciec Mateusz”. Nam opowiada o umowie, jaką zawarła z Bogiem.



Małgorzata Bilska: Czujesz się kobietą spełnioną?

Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm: Tak (śmiech).

Na czym to polega?

Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasuwa, to: nie czuję już lęku.



Dąbrowska-Riddersholm: Przeszłam długą drogę
Czego się bałaś? Lęk jest dość nieokreślony, strach dotyczy konkretnych rzeczy.

Celowo użyłam słowa lęk. To był lęk o wszystko. O przyszłość. O moją tożsamość. W zasadzie nie wiem, o co. Ciągle żyłam w lęku, byłam nim oblepiona. To było bardzo nieprzyjemne.

Jak sobie z nim radziłaś? Uczyłaś się przecież, potem pracowałaś, robiłaś rzeczy dla siebie ważne.

Kiedy byłam w liceum, oglądałam mnóstwo horrorów. Im gorsze, tym lepsze. Zastanawiałam się, po co się tak nimi katuję. Do czego potrzebne mi są krwawe obrazy? Pewien psycholog powiedział mi, że osoby, które mają wysoki poziom lęku w sobie, paradoksalnie, oglądają horrory, by ten lęk zniwelować. To był sposób radzenia sobie z nim w moim życiu. Jedni uciekają, chowają się w sobie, a ja radziłam sobie przez konfrontację. Ona gdzieś tam pchała mnie do przodu, ale była trudną drogą.

Do filmu trafiłaś późno. Ta branża wymaga odwagi. Trzeba się wykazać indywidualnością, siłą przebicia.

Wszystko zależy od tego, jak lęk na ciebie działa. Dla mnie był potężną siłą motywującą. Nie był obezwładniający. Co do tego „późno”, to nie było do końca tak. Jako mała dziewczynka miałam takie marzenia. W wieku kilku lat marzyłam, żeby robić filmy, uczestniczyć w filmowych historiach. Marzenia gdzieś zagrzebałam. Uważałam, że nie dam rady, nie mam predyspozycji, nie jestem z rodziny filmowej. Świat filmu wydawał mi się zamknięty i niedostępny. Często tak jest, że rodzimy się z jakimś ziarenkiem w nas, które wcześnie kiełkuje. Teraz nigdy nie śmieję się z dzieci kilkuletnich, które mówią „zostanę nauczycielką”, „a ja strażakiem”. To my, dorośli, zbijamy dzieci z tropu: „100 razy jeszcze ci się zmieni”, „to dziecięce fantazje”. Musiałam przejść długą drogę, spróbować wielu rzeczy, żeby moje ziarenko wyrosło.

Czytaj także: Kos-Krauze: Cierpienie jest po nic, nie uszlachetnia


„Zaczynałam od zera. To nauczyło mnie pokory”
Co było bezpośrednim motorem zmiany?

Miałam 33 lata i wracałam z Korei Południowej. Po 3 cudownych latach nie czekała na mnie w Polsce żadna praca. Ani propozycja zawodowa! Musiałam znaleźć mieszkanie, na nowo urządzić życie w Warszawie. Pomyślałam „Jak nie teraz, to kiedy?” W zamkniętej puszce samolotu miałam 15 godzin, bo tyle mniej więcej trwa podróż z Seulu do Warszawy, żeby wymyślić plan. Wtedy zawarłam umowę sama ze sobą. Podjęłam postanowienie, że będę dążyć za wszelką cenę do pracy w filmie. Nie dam się skusić żadnej innej propozycji. Przeczuwałam – i słusznie, że to będzie dużo kosztowało. Bolało. Będzie trudne finansowo. Obiecałam sobie, że choćbym miała jeść tynk ze ściany, to już się nie poddam. I tak zrobiłam.

Determinacja.

Coś więcej, zawsze byłam osobą, która chciała mieć plan B i C – gdyby coś. To był plan A. Superambitny. Jaki jest plan B? Więc plan B był na zasadzie: patrz Plan A.

Ktoś Ci pomógł? Nie można tak po prostu iść i zacząć pracować przy filmie!

No nie można. Nikt nie daje ogłoszeń w gazecie, że poszukuje ludzi do filmu. Jedna osoba wyciągnęła pomocną rękę. Był to Jarek Żamojda, mój przyjaciel od lat, reżyser i operator filmowy. Nie załatwił nic od razu, ale zaczął ze mną rozmawiać. Zapytał, czy piszę. Podesłałam mu parę rzeczy. Powiedział, że podoba mu się moje spojrzenie, wrażliwość. Zaczynał kręcić serial i zaproponował mi funkcję asystenta reżysera. Ona sprowadzała się do tego, co w amerykańskim systemie filmowym nazywa się runner– do biegania. W USA to jest osoba, która przyprowadza aktorów z garderoby na plan – i odprowadza.

Zaczęłaś od zera.

Tak. Oglądając mnóstwo filmów, będąc wielką fanką filmu i posiadając dużą wiedzę na temat literatury oraz podwójne studia magisterskie, z otwartymi ramionami przyjęłam tę pracę. Uważam, że aby coś osiągnąć, trzeba przejść wszystkie schodki, od tych najmniejszych. Nauczyło mnie to pokory wobec zawodu.

Czytaj także: Budnik: Każdy film zmienił coś w moim życiu [wywiad]


Dąbrowska-Riddersholm: Bałabym się, gdyby w moim życiu nie było Boga
Pokora jest ważna w relacji z Bogiem. Bałaś się Go wtedy?

Nie mogłam się bać czegoś, czego nie znałam. Niespecjalnie mnie interesował.

A dziś?

Dziś bym się bała, gdyby Go w moim życiu nie było.

Jak do tego doszło?

Nigdy nie byłam ateistką. Bóg gdzieś tam był, ale nie szukałam Jego obecności. Jestem pewna, że spotkanie nie byłoby możliwe bez Jego łaski. I ja ją dostałam.

Była taka sytuacja… kiedy już zaczęłam pracować w filmie. W moim życiu zaczęło się walić. Nie, nie stało się nic tragicznego, spektakularnie złego. Ale wszystkie rzeczy przestały się układać. Czułam się nie za dobrze ze swoim życiem. Sprawy prywatne się nie układały. Lęk zaczął narastać. Poczułam w sobie ogromną dziurę, już nie do zapełnienia niczym. To było nie do zniesienia. Ogarnęła mnie rozpacz. Nie potrafiłam znaleźć lekarstwa na mój ból.

Robiliśmy wtedy w Radomiu film z Jankiem Kidawą-Błońskim „W ukryciu”. Po jednej scenie kręconej na ładnej, brukowanej uliczce w starej części miasta, w czasie przerwy szłam sobie nią mijając budynek jakby ze szkła. Widziałam swoje odbicie po prawej stronie. Nie wiem co się stało. Patrząc na siebie z boku zobaczyłam osobę pomiędzy – niby zrealizowaną, szczęśliwą, ale pustą. W środku nic nie ma. Pomyślałam: „Panie Jezu, nie chcę tego. Boję się, nie ufam Ci na tyle, żeby Ci to powiedzieć. Ale dobrze, Panie Jezu, kapituluję. Teraz wszystko oddaję w Twoje ręce. Oddaję Ci swoje życie. Zrób tak, jak Ty byś chciał, żeby ono wyglądało”. Przeczuwając, że pójdę w stronę, w którą niespecjalnie chciałam… Miałam do podjęcia bardzo ważną decyzję, milową, jedną z kilku takich w życiu. Bałam się konsekwencji i nie chciałam jej podjąć. To była moja umowa z Bogiem, brutto. Skąd mi te słowa przyszły do głowy? Nie wiem. To uważam za łaskę. Od następnego dnia wszystko zaczęło się układać jak puzzle. Powoli, nie było cudów. Myślę, że swoją deklaracją dałam Panu Bogu zielone światło. Ponieważ to było szczere i pokorne. Pan Bóg nigdy nie pozostaje głuchy na takie wołania. Słyszy.

Czytaj także: Bajka o księdzu i dobrych policjantach. Dlaczego Polacy pokochali „Ojca Mateusza”?


„Pan Bóg naprawdę szanuje naszą wolność”
Jesteś szczęśliwą żoną, mamą dwójki dzieci. Byłoby to możliwe bez tamtej chwili zaufania?

To by się nigdy nie wydarzyło, bo świadomie bardzo trudno było mi podjąć decyzję o założeniu rodziny. To część puzzli, które ktoś poukładał za mnie na górze. Oczywiście, ja się na to zgodziłam. Pan Bóg naprawdę szanuje naszą wolność.

Co na Twoją przemianę środowisko artystyczne?

Na początku bałam się śmieszności. Z perspektywy życia w komunii z Bogiem przez 10 lat widzę, że reakcje mnie zaskoczyły. Jeśli spotykają mnie nieprzyjemne sytuacje, to ich jest mało. Tego, z czego uwolniła mnie wiara, nigdy bym nie oddała. Spotykam się z bardzo dobrym przyjęciem. Najpierw ze zdumieniem – o matko, co ona wymyśliła? Zgłupiała? Ale za tym idzie ciekawość. Potem słuchanie, a czasem nawracanie.

Bóg nie zostawił mnie samej. W świecie filmu dużo ludzi Go potrzebuje. Szuka i chce przyjąć. To są wrażliwe dusze. Takie zawsze szukają Boga.

...

Cenne. Bez Boga zycie nie ma sensu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 7:54, 05 Maj 2018    Temat postu:

Eric Clapton i jego piosenka, którą napisał specjalnie dla Maryi
Zoe Romanowsky

Udostępnij 137 Komentuj 0
Słowa autorstwa Claptona nawiązują do nawrócenia, jakiego artysta doświadczył lata temu w ośrodku odwykowym.

Podczas koncertu zorganizowanego w 1996 roku na rzecz Bośni, Eric Clapton wykonał piosenkę, którą napisał dla Matki Boskiej. Zaśpiewał ją w duecie ze znanym włoskim śpiewakiem operowym Luciano Pavarottim oraz niesamowitym chórem gospelowym. Słowa utworu są dla Claptona niczym prawdziwa modlitwa.

W swoich wspomnieniach „Clapton: The Autobiography” muzyk pisze o skrajnych chwilach, jakie przeżywał w 1987 roku w ośrodku odwykowym:

Byłem w absolutnej rozpaczy – pisał Clapton. – W zaciszu mojego pokoju błagałem o pomoc. Nie miałem pojęcia, do kogo mówię, po prostu wiedziałem, że jestem u kresu wytrzymałości… i upadłem na kolana, poddałem się. W ciągu kilku dni zdałem sobie z tego sprawę… Znalazłem miejsce, do którego mogłem się skierować, miejsce, które zawsze znałem, ale nigdy tak naprawdę go nie chciałem, ani nie potrzebowałem. Od tego dnia do dziś, nigdy nie opuściłem porannej modlitwy, którą odmawiam na kolanach, prosząc o pomoc, a nocą wyrażając wdzięczność za moje życie, a przede wszystkim moją trzeźwość.

...

Ona pomaga zawsze. Jest Niezawodna!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 7:59, 05 Maj 2018    Temat postu: Koronka kamedulska ku czci Pana Jezusa.

Koronka kamedulska ku czci Pana Jezusa. Głębsze zjednoczenie ze Zbawicielem
Adam Poleski | 04/05/2018
KORONKA KAMEDULSKA
Pexels | CC0
Udostępnij 57 Komentuj 0
Bł. Michał z Florencji prowadził głębokie życie mistyczne i bardzo lubił odmawiać koronki do Najświętszej Maryi Panny. Pewnego dnia usłyszał głos: „Michale, pamiętaj też i o Mnie!”.

Czym jest koronka kamedulska
Koronka kamedulska składa się z 33 Ojcze nasz, które odmawiamy na cześć trzydziestu trzech lat ziemskiego życia Jezusa, a poprzez pięć Zdrowaś Mario możemy uczcić pięć ran Jezusa. Ta koronka została ułożona w Camaldoli przez kamedułę bł. Michała z Florencji.

Bł. Michał prowadził bardzo głębokie życie mistyczne i ostatnie dwadzieścia lat życia spędził w pustelni, gdzie modlił się nieustannie. Bardzo lubił odmawiać koronki do Najświętszej Maryi Panny. Pewnego dnia usłyszał głos: „Michale, pamiętaj też i o Mnie!”. Odczytał w tym doświadczeniu, że Jezus wzywał go, aby także dla Niego ułożył koronkę, która potem cieszyła się odpustami Stolicy Apostolskiej.

Czytaj także: „Koronka za konających” – piękne dzieło duchowych córek św. Faustyny
Na koronkę składają się cztery części. Podczas pierwszych trzech odmawia się dziesięć Ojcze nasz i jedno Zdrowaś Mario. Na końcu każdej dodaje się Chwała Ojcu lub Wieczne odpoczywanie. Każde Ojcze nasz można poświęcić na uczczenie jednej tajemnicy z życia Jezusa, jednak pozostawia się tutaj dowolność.

Można też odmawiać wyłącznie same Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, a na początku modlitwy uczynić intencję ofiarowania koronki dla uczczenia życia Jezusa na ziemi. Przed rozpoczęciem koronki należy stanąć w obecności Boga i uczynić żal za grzechy.



Głębiej zjednoczyć się z życiem Jezusa
Św. Franciszek swoim naśladowcom polecił odmawiać oficjum dwunastu Ojcze nasz. Brat Albert polecił braciom, aby gdy nie mogą uczestniczyć w nieszporach, odmówili zamiast brewiarza właśnie dwanaście Ojcze nasz. Franciszkowe oficjum dwunastu Ojcze nasz może bardzo dobrze współgrać z Koronką kamedulską.

Gdy odmówimy jedną część koronki i dodamy jedno Ojcze nasz rano i jedno wieczorem (w porze jutrzni i nieszporów), wówczas będziemy mogli głębiej zjednoczyć się z życiem Jezusa, które odsłania przed nami życie Jego i naszego Ojca, a przez to w Duchu Świętym – życie Trójcy.

Czytaj także: Litania do Chrystusa, Kapłana i Ofiary. Wspaniała modlitwa za naszych księży [nowe tłumaczenie]


Modlitwa przed rozpoczęciem koronki
O mój najsłodszy Panie, Jezu Chryste, gdy rozważam o tym, że będąc Bogiem, z litości nad moją nędzą zstąpiłeś na ziemię, a stawszy się człowiekiem dla mojego odkupienia, podjąłeś tyle trudów i w końcu poniosłeś haniebną śmierć na krzyżu, czuję, że serce moje rozpływa się, przejęte nieogarnionym uczuciem miłości i wdzięczności ku Tobie. Doznaję żalu największego i boleści nieskończonej, żem Cię po tylekroć grzechami moimi obraził i zasmucił. Kocham Cię, mój Jezu, z całego serca i z całej duszy, pragnę przez całą wieczność Ciebie kochać najbardziej. Z miłości ku Tobie przebaczam wszystkim, którzy mnie w jakikolwiek sposób obrazili, i postanawiam odtąd wszystkich ludzi bez wyjątku kochać i wszystkim wszystko przebaczać. Żałuję bardzo za wszystkie moje grzechy i pragnę przez całe życie za nie żałować. O Boże mój i Panie, w Twoim miłosierdziu mam nadzieję, że mnie zbawisz i w tym celu oświecisz mnie, i wzbudzisz we mnie święte uczucia do pobożnego odmówienia tej koronki, która niech będzie wstępem i początkiem mojego nawrócenia. O Jezu, bądź mi miłościw! O Maryjo, przyczyń się za mną. Amen.



Część pierwsza: Życie ukryte Pana Jezusa przez lat trzydzieści
Archanioł Gabriel zwiastuje Maryi Pannie wcielenie Słowa Bożego w błogosławionym i najczystszym łonie. Zdrowaś Maryjo…

Syn Boży, stawszy się człowiekiem, rodzi się z Najświętszej Maryi Panny w stajence betlejemskiej. Ojcze nasz…
Aniołowie radują się i wyśpiewują: „Chwała Bogu na wysokości”. Ojcze nasz…
Pasterze, otrzymawszy od aniołów objawienie, oddają cześć Panu Jezusowi. Ojcze nasz…
Ósmego dnia obrzezany i Jezusem nazwany. Ojcze nasz…
Królowie oddają pokłon Panu Jezusowi i składają dary: złoto, kadzidło i mirrę. Ojcze nasz…
Pan Jezus ofiarowany w świątyni i proroczo ogłoszony przez Symeona Zbawicielem świata. Ojcze nasz…
Uchodząc przed prześladowaniem Heroda, Jezus zaniesiony do Egiptu. Ojcze nasz…
Herod, nie znalazłszy Jezusa, morduje niewinne dzieci. Ojcze nasz…
Pan Jezus powraca do Nazaretu wraz ze swoją Matką i świętym Józefem. Ojcze nasz…
Dwunastoletni Jezus naucza w świątyni. Ojcze nasz…


Chwała Ojcu… (lub Wieczne odpoczywanie…)



Część druga: Życie czynne Pana Jezusa przez trzy lata.
Pan Jezus okazuje posłuszeństwo Najświętszej Matce i świętemu Józefowi. Zdrowaś Maryjo…

Pan Jezus przyjmuje w Jordanie chrzest od świętego Jana. Ojcze nasz…
Pan Jezus przez czterdzieści dni pości na pustyni i zwycięża diabła. Ojcze nasz…
Pan Jezus wypełnia i ogłasza swoje święte prawo życia wiecznego. Ojcze nasz…
Pan Jezus powołuje uczniów, którzy wszystko opuszczają i idą za Nim. Ojcze nasz…
Pan Jezus dokonuje pierwszego cudu w Kanie Galilejskiej, przemieniając wodę w wino. Ojcze nasz…
Pan Jezus uzdrawia chorych, uwalnia od niemocy kaleki, przywraca słuch głuchym, wzrok ślepym i wskrzesza umarłych. Ojcze nasz…
Pan Jezus nawraca grzeszników i odpuszcza grzechy. Ojcze nasz…
Pan Jezus dobrocią nawraca swoich prześladowców. Ojcze nasz…
Pan Jezus na górze Tabor przemienia się wobec Piotra, Jakuba i Jana. Ojcze nasz…
Pan Jezus z tryumfem wjeżdża na osiołku do Jerozolimy i wyrzuca przekupniów ze świątyni. Ojcze nasz…
Chwała Ojcu (lub Wieczne odpoczywanie… )



Część trzecia: Męka Pańska
Pan Jezus, idąc na śmierć, żegna się z Matką Najświętszą, daje Jej i otrzymuje od Niej błogosławieństwo. Zdrowaś Maryjo…

Pan Jezus umywa nogi apostołom i spożywa wraz z nimi ostatnią wieczerzę. Ojcze nasz…
Pan Jezus ustanawia Najświętszy Sakrament. Ojcze nasz…
Pan Jezus, oblany krwawym potem, modli się w Ogrójcu: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” Ojcze nasz…
Pan Jezus zdradzony przez Judasza pocałunkiem i uwięziony przez najemników. Ojcze nasz…
Pan Jezus fałszywie oskarżony, policzkowany i znieważony. Ojcze nasz…
Pan Jezus spogląda litościwie na Piotra i przebacza mu. Ojcze nasz…
Pan Jezus ubiczowany z największym okrucieństwem. Ojcze nasz…
Pan Jezus ukoronowany cierniową koroną i pokazany ludowi, który woła: „Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!”. Ojcze nasz…
Pan Jezus skazany na śmierć, dźwigając krzyż, idzie na Kalwarię. Ojcze nasz…
Pan Jezus ukrzyżowany umiera, zostaje przebity włócznią i złożony do grobu. Ojcze nasz…


Chwała Ojcu… (lub Wieczne odpoczywanie… )



Część czwarta: Uwielbienie Pańskie od Zmartwychwstania do Wniebowstąpienia
Pan Jezus trzeciego dnia zmartwychwstaje i ukazuje się swojej Najświętszej Matce. Zdrowaś Maryjo…

Pan Jezus ukazuje się trzem Mariom i poleca im udać się do apostołów. Ojcze nasz…
Pan Jezus ukazuje się uczniom, pokazuje im rany i nawraca Tomasza Apostoła. Ojcze nasz…
Pan Jezus wstępuje do nieba, błogosławiąc Najświętszą Matkę i uczniów. Ojcze nasz…


Chwała Ojcu… (lub Wieczne odpoczywanie…)



Prosząc Najświętszą Matkę Bożą o wyjednanie nam błogosławieństwa teraz i w godzinę śmierci. Zdrowaś Maryjo…

Na cześć świętych Apostołów, prosząc ich o wstawiennictwo za nami. Wierzę w Boga…



Zakończenie: Modlitwa do Najświętszej Maryi Panny
O Przebłogosławiona, Najświętsza Matko Boża i Matko nasza, ucieczko grzeszników i jedyna nadziejo nasza, składam u stóp Twoich tę koronkę i błagam Cię pokornie, abyś raczyła ją przyjąć i przedstawić Panu Jezusowi oraz wyjednać mi Jego błogosławieństwo. Amen.

..

Znakomite! Ci ktorzy poszukuja wiecej tajemnic do Różańca tu maja mnostwo,


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 8:45, 22 Maj 2018    Temat postu:

Jeremy Irons: Kościół ma rację, że uznaje aborcję jako grzech
John Burger | 21/05/2018
JEREMY IRONS
Oxford Union/REX/Shutterstock/EAST NEWS
Udostępnij Komentuj
Podczas rozmowy z „Guardianem” zdobywca Oscara skupił się w sposób szczególny na kobietach.

Brytyjski aktor Jeremy Irons podkreślił, że postrzega aborcję jako grzech.

Irons znany jest ze swych ról w „Powrocie do Brideshead” czy z najnowszych produkcji serii o Batmanie. Występował także na deskach teatru, odtwarzając szekspirowskie dramaty.



Aborcja to grzech
W wywiadzie dla brytyjskiego dziennika przyznał, że jest wdzięczny Kościołowi katolickiemu za opowiadanie się przeciwko praktykom takim jak aborcja.

Wierzę w to, że kobiety powinny mieć możliwość podejmowania decyzji, jednak sądzę również, że Kościół ma rację, mówiąc, że to [aborcja] jest grzechem – mówił „Guardianowi”. – Ponieważ grzech to czyny, które nas niszczą. Kłamstwo nas niszczy. Aborcja niszczy kobietę – to potężna krzywda psychiczna, a czasami i fizyczna. A my wydajemy się być w tym uwikłani.
Dodał także:

W pewnym sensie Bogu dzięki, że Kościół katolicki mówi, że nie powinniśmy na to pozwalać. Ponieważ w przeciwnym razie nikt inny nie przyznałby, że to grzech.
Aktor bronił również innych tradycyjnych wartości.

Choć możliwe jest posiadanie dzieci, kiedy nie ma się ślubu, Irons przyznaje, że małżeństwo „daje nam siłę, ponieważ jest dość trudno się z niego wycofać, stąd też walczymy o to, by być razem”.

Jeśli rozstanie staje się dziecinnie łatwe – to w pewnym sensie – nie mamy żadnego zabezpieczenia, a przecież związki z reguły są trudne dla każdego.
Czytaj także: Nieoczekiwana gwiazda królewskiego ślubu. Bp Curry i 4 najciekawsze fragmenty jego kazania


Referendum aborcyjne w Irlandii
Komentarze Ironsa na temat aborcji cytowane są w okresie, kiedy to Irlandia przygotowuje się do referendum. 25 maja obywatele tego kraju mają wyrazić swoją opinię na temat zmian w przepisach dotyczących dopuszczalności przerywania ciąży.

Co prawda Jeremi Irons jest Brytyjczykiem, ale posiada zamek w hrabstwie Cork, a jego żona, aktorka Sinéad Cusack, jest Irlandką. Mają dwóch synów – Sama oraz Maxa, którzy również są aktorami. Jak podaje Catholic Herald, młodzi Ironsowie wychowywani byli w wierze katolickiej.

W 1990 roku Irons zdobył Oscara w kategorii „najlepszy aktor” za swoją rolę w filmie A Reversal of Fortune (w Polsce produkcja wyświetlana była pod tytułami „Apelacja” oraz „Odmiana losu”). Wcielił się tam w byłego felietonistę „Catholic Herald” – Clausa von Bülowa.

Jeremy Irons ma na swoim koncie także kilkanaście Złotych Globów.

W kwietniu 2013 roku skrytykował także ruchy zmierzające do legalizacji małżeństw tej samej płci. Argumentował wówczas, że prawna redefinicja może „osłabić” oraz zmienić to, czym małżeństwo jest dzisiaj.

...

Bardzo rozsadny aktor. Serce rosnie!



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 21:22, 28 Maj 2018    Temat postu:

Real Madryt dziękuje Matce Bożej z Almudeny za wygraną w Lidze Mistrzów
Anna Salawa | 28/05/2018
REAL MADRYT
@archimadrid/Twitter
Udostępnij Komentuj
Zwycięzcy Ligi Mistrzów po powrocie do kraju swoje wielkie świętowanie rozpoczęli wizytą w madryckiej katedrze. Dziękowali patronce miasta Matce Bożej z Almudeny za triumf nad Liverpoolem.

Ekipa Realu Madryt na czele z szefem klubu Florentino Pérezem i trenerem Zinedine Zidanem świętowanie zwycięstwa w Lidze Mistrzów rozpoczęła od wizyty w madryckiej katedrze. Przyjął ich miejscowy biskup Jesús Vidal.



Puchar u stóp Maryi
Na początku krótkiej uroczystości Florentino Pérez podziękował swoim piłkarzom za ciężką pracę: „Pokazaliście, że dzięki zespołowej pracy można osiągnąć to, co wielu uważało za niemożliwe: czyli puchar Ligi Mistrzów trzeci raz z rzędu”.

Następnie głos zabrał biskup Jesús Vidal, który bardzo docenił gest klubu, który swoje zwycięstwo postanowił dedykować Matce Bożej z Almudeny. Zwrócił się do piłkarzy: „Dla wielu młodych chłopaków jesteście autorytetem. Przykładem, że opłaca się ciężko pracować. Młodzieży bardzo potrzeba takich przykładów. Wspólnie możemy tworzyć bardziej solidarny świat”.

Na koniec obrońca Jesús Vallejo odczytał modlitwę wiernych, a następnie cała drużyna udała się do figury Matki Bożej, gdzie złożyli puchar.

...

Prawidlowa postawa oddania wszystkiego Matce.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 6:54, 30 Maj 2018    Temat postu:

Andrea Bocelli w Fatimie: Maryja jest niezastąpioną przewodniczką na drodze do Ojca
Paola Belletti | 29/05/2018
BOCELLI FATIMA
Facebook I Andrea Bocelli
Udostępnij Komentuj
Słynny tenor wzruszająco opowiada o swojej relacji z Maryją.

Andrea Bocelli u Maryi w Fatimie
Andrea Bocelli przybył do Fatimy nie tylko po to, by zaśpiewać. Był tam z jednej strony jako gość honorowy uroczystości z okazji stulecia objawień w Cova da Iria, a z drugiej jako pobożny pielgrzym czy też zwyczajnie jako syn.

BOCELLI FATIMA
Facebook I Andrea Bocelli
Czytaj także: Andrea Bocelli zaśpiewa w Fatimie. Ten niezwykły koncert będzie bezpłatny!
Na profilu Sanktuarium w Fatimie widnieje post, na którym Andrea Bocelii w modlitewnym skupieniu przemierza na klęczkach Kaplicę Objawień.

Podpis pod zdjęciem z Facebooka brzmi następująco (tłumaczony z portugalskiego): Andrea Bocelli właśnie opublikował na swojej oficjalnej stronie na Instagramie fotografię, na której modli się w Kaplicy Objawień w Fatimie, dokąd zawitał w niedzielę, 13 maja w ramach Koncertu Dziękczynienia z okazji Stulecia Objawień. Przed występem w Bazylice Świętej Trójcy, tenor wraz z żoną udał się na modlitwę do Kaplicy Objawień, którą zakończył, okrążając na kolanach figurę Matki Bożej.

Byłoby wspaniale, gdyby ciekawość fanów dotycząca tego, co celebryci robią, gdzie przebywają i z kim się spotykają, w przypadku Andrei Bocellego skoncentrowała się raczej na powodach, jakimi ten popularny i utalentowany piosenkarz kieruje się, manifestując tak otwarcie swoją wiarę.



Andrea Bocelli mówi o Maryi
Andrea Bocelli mówi o Matce Bożej w bardzo podniosłym, wręcz majestatycznym tonie, nietypowym dla mediów społecznościowych. Zdecydowanie wyraża swoją maryjną pobożność i za Kościołem przywołuje niezwykłe atrybuty Bożej Rodzicielki. Jego wizyta w Fatimie wypadła w drugą niedzielę maja, kiedy to we Włoszech obchodzony jest Dzień Matki. W poście na swoim profilu podkreśla łączność pomiędzy Maryją i każdą matką ziemską.






Ten post napisany po angielsku brzmi: „Maryja jest obowiązkową ścieżką prowadzącą do naszego Ojca, to Ona jest naszą Niebieską Matką, Pośredniczką i Pocieszycielką. Każda matka Ją symbolizuje, każde łono, które daje życie Ją ucieleśnia i wprowadza Ją pośród nas. Są takie miejsca jak Sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej w Fatimie, gdzie powietrze jest przepełnione Jej obecnością, do tego stopnia, że każdy oddech zmienia się w modlitwę”.

Swoją aktywnością w sieci artysta zwrócił uwagę na wyjątkowe przesłanie: wstawiennictwo Maryi dotyczy każdego z nas. Jesteśmy kochani. W każdym skrawku naszego istnienia, w każdej komórce, chroni, wspiera i podtrzymuje nas Odwieczna Miłość.

Włoski piosenkarz, znany i kochany na całym świecie, nie waha się mówić o swojej wierze. Czuje na sobie ciężar odpowiedzialności i tak, jak niegdyś śmiało opowiadał o swoich błędach, wadach i momentach kryzysowych, tak teraz odważnie przyznaje się do wiary.

Przepełnia go radość i wdzięczność za to, co posiada, za talent, jakim został obdarzony. W sposobie, w jaki mówi o Maryi i o Jej niezwykłym pierwszeństwie wobec Boga przed innymi ludźmi, pobrzmiewa nuta męskiej dumy.

Czytaj także: O tej piosence mówią Twoi znajomi! Andrea Bocelli i Ed Sheeran – perfekcyjny duet [wideo]


Matka Boża: najlepsza pośredniczka
To cudowne, że są ludzie spełnieni, bogaci i sławni, którzy noszą przy sobie różaniec, przekonani o mocy tej modlitwy i którzy nie zastanawiają się, czy to jest cool, czy nie. Przypominają te dorosłe już dzieci, które w obecności innych nie wstydzą się okazywanej przez matkę czułości. Przeciwnie, mówią o matczynej miłości przyjaciołom, nieznajomym i wszystkim dookoła.

W perspektywie wieczności, która bez Boga jawi się niczym gigantyczny absurd, o jaki wszyscy się rozbijemy, bycie bardziej lub mniej bogatym, bardziej lub mniej sławnym, nie ma żadnego znaczenia. Liczy się zbawienie. W tej kwestii Bocelli wydaje się nie mieć najmniejszych wątpliwości, szczególnie wtedy, kiedy pełen ufności klęka i zwraca się do najlepszej z Pośredniczek.

...

Bez Niej nic nie mozemy. Bóg dziala przez Nią od chwili Zwiastowania.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 8:45, 31 Maj 2018    Temat postu:

Malwina z Bakusiowo.pl szczerze o Bogu i roli wiary w jej życiu
Marta Brzezińska-Waleszczyk | 30/05/2018
BAKUSIOWO
@bakusiowo.pl/Instagram
Udostępnij 20 Komentuj
Każdy z nas ma w sercu pustkę na kształt Boga. I to jest taka pustka, której nie jesteś w stanie wypełnić niczym innym – pisze Malwina Bakalarz, popularna blogerka parentingowa z Bakusiowo.pl.

Na początek będę szczera do bólu. Kiedy bloger, któremu udało się zyskać niemałe audytorium w sieci, wydaje książkę, włącza mi się czerwona lampka. Raz – że to odcinanie kuponów od tego, co mu się udało w sieci, dwa – że to „przepisywanie” internetu (bo co tam będzie więcej niż na jego blogu?). Trzeci powód nawiązuje do tego, o czym pisała Katarzyna Nosowska w „A ja żem jej powiedziała…” – niektóre superznane osoby w jakiś tajemniczy, cudowny sposób nabywają wiedzę na temat wszystkiego w momencie… zostania sławnym (a następnie czują się w obowiązku dzielenia się nią w śniadaniówkach).

Dlatego mam spory dystans do blogerów, piszących książki blogerów i blogerów dzielących się niezawodnymi sposobami, jak zmienili swoje życie na lepsze. I dlatego też sam tytuł książki Malwiny Bakalarz „Jak zmieniłam życie w rok?” nastawiał mnie niezbyt pozytywnie do tego przedsięwzięcia. Jej bloga parentingowego Bakusiowo.pl nie czytuję regularnie, więc autorkę kojarzę mniej więcej z rad, jakie prezenty wybrać na Dzień Dziecka czy Dzień Matki, porad rodzicielskich czy zamiłowania do fotografii. Ale postanowiłam powiedzieć „sprawdzam” – i jakże duże było moje zaskoczenie!

Ale o tym, co mnie tak zadziwiło, za chwilę.



Malwina z Bakusiowo.pl o sprzątaniu: ciała, ducha, otoczenia
Czytając książkę Malwiny można poczuć, jakby siedziało się przy kawie z dobrą znajomą. Nawet jeśli nie czytasz jej bloga regularnie (jak ja), nie masz zielonego pojęcia o jej życiu, poglądach – to czujesz się, jakbyś usiadła z dawno nie widzianą kumpelą ze szkolnej ławki i wymieniała aktualizacje z życia. Malwina pisze bezpośrednio, z humorem, zadając retoryczne pytania i dając wiele przykładów ze swojej puli doświadczeń.

Po drugie, książka jest absolutnie świetnie uporządkowana (widać, że pisała ją – jak Malwina sama mówi o sobie – perfekcjonistka). Jasny, klarowny podział na trzy sfery życia (ciało, duch, otoczenie), w których autorka zrobiła gruntowny porządek, w każdej metody, porady, jak osiągnąć sukces. Nie ukrywam, rozdział o ciele sprawił, że wciągnęłam się w lekturę na całego, bo temat, jak wyeliminować z diety to, co szkodliwe, naturalne budowanie odporności, zdrowe żywienie (siebie i dzieci), aktywność fizyczna (tak, tak, w przypadku matek to nie musi być oksymoron) jest mi ostatnio szczególnie bliski.

Malwina opowiada, jak wywaliła ze swojej diety cukier (i ja o tym pisałam TUTAJ), w które z produktów z kategorii superfood warto zainwestować i jak zmobilizować się po ciężkim dniu pracy (czy to zawodowej, czy matkowo-domowej) do zrobienia czegoś ponad zaleganie na kanapie z Netflixem i wiadrem lodów (tudzież popcornu).

Czytaj także: Mamo, czy masz „milion czasu”?


Malwina Bakalarz: Bóg opiekuje się mną
W części „duchowej” Malwina opowiada o tym, jak wyleczyła się z kompleksów i polubiła samą siebie. Nie, nie dlatego, że schudła ileś tam kilogramów i mogła wbić się w rozmiar 38. Po prostu. Po co jej w takim układzie dalsza dieta i ćwiczenia? A no właśnie po to, że lubi siebie, a wyrazem tego jest troska także o swoje ciało. I to podejście jest mi także szczególnie bliskie. Dziwią mnie pytania ludzi dotyczące mojej zdrowej diety i sugestie, że to wyłącznie po to, żeby zmieścić się w sukienkę sprzed ciąży, bo nie potrafię pogodzić się z tym, że ciało kobiety-matki się zmienia (albo starzeję się, mówiąc wprost). Nie, ja to robię przede wszystkim dla mojego zdrowia (i dlatego, że chciałabym jeszcze w jako takim stanie pożyć, by np. zobaczyć, jak dorasta mój syn). I także dlatego, że właśnie – lubię siebie, a wyrazem tego jest zatroszczenie się o siebie.

I to właśnie w tej części Malwina mnie zaskoczyła, bo – jak wspomniałam, skoro jej nie znałam, nie miałam pojęcia, że wiara w Boga jest ważnym elementem jej życia. Malwina otwarcie wyznaje, że swoją życiową drogę opiera o wiarę, że jest Ktoś, do kogo może zwrócić się o pomoc, Ktoś, kto czuwa nad każdym jej krokiem.

Jest mądrzejszy ode mnie i lepiej wie, co jest mi potrzebne do szczęścia. I tak, jak ja opiekuję się małą Malwinką w środku, tak On opiekuje się mną. Jeśli tylko mu na to pozwolę.
Autorka Bakusiowo.pl szczerze wyznaje:

Kiedyś próbowałam układać swoje życie po swojemu i niby było fajnie, niby wszystko super, ale ciągle miałam jakąś taką dziwną pustkę w sercu… (…). Każdy z nas ma w sercu pustkę na kształt Boga. I to jest taka pustka, której nie jesteś w stanie wypełnić niczym innym. Taki brakujący puzzel, który psuje nam radość z całej układanki.
Czytaj także: „Tully” – film dla każdej mamy! Dziecko nie jest jedynym sensem twojego życia…


Malwina Bakalarz: Życie dla samego życia nie ma sensu
Malwina dodaje też, że regularnie się modli. I nie ma żadnego problemu z tym, że to przyznanie do wiary może narazić ją na jakieś komentarze albo spadek czytelnictwa bloga. Pisze, że żyjemy w takim dziwnym świecie, w którym medytowanie jest spoko, ale jeśli dodasz, że na różańcu, szybko zyskasz etykietkę mohera. Wszystko jest lepsze niż stare, europejskie chrześcijaństwo – komentuje.

Miałam też wrażenie, że takie życie dla samego życia jest bezsensowne, że muszę mieć wytłumaczenie tego wszystkiego. Musi być na to wszystko jakaś odpowiedź. I właśnie tę odpowiedź daje mi Bóg – podsumowuje Malwina.
Ale jednocześnie pokazuje dużą tolerancję, delikatność. Nikogo nie namawia. Pisze, że czytelnik niewierzący może całkiem pominąć ten rozdział. Natomiast ona nie mogła napisać o swoim szczęśliwym życiu, pomijając jedną ważną składową – właśnie wiarę w Boga. Jezusa wskazuje jako najlepszego psychoterapeutę wszech czasów, a Biblię – którą zresztą cytuje w książce – wymienia jako jedną z ważniejszych dla niej lektur.



Włącz tryb fast, by mieć czas na slow
Ostatni rozdział dotyczy porządków w otoczeniu – czyli pozbycia się nadmiaru zgromadzonych rzeczy (ale i nawyku kupowania nowych). Tak, jak warto odgruzować dom, by czuć się w nim bezpiecznie i spokojnie, tak warto też „posprzątać” wśród znajomych, by nie otaczać się ludźmi, którzy wsączają w nas złe emocje, są toksyczni i pozbawiają nas całej energii.

Dla mnie szczególnie ciekawe wydały się rozwiązania dotyczące czasu. Niby z każdym dniem potrafię zarządzać nim coraz lepiej, wykorzystywać produktywnie (nie, nie, nie to, że sama jestem taka mądra – nauczyło mnie tego… zostanie mamą!), ale – zawsze można to robić jeszcze lepiej. A powód jest prosty – warto włączyć tryb fast i sprawnie ogarnąć obowiązki, by… móc sobie pozwolić na tryb slow tam, gdzie to ważne – czyli z rodziną, dziećmi czy… dla samej siebie.

Cała książka utrzymana jest w tonie delikatnych porad, wskazówek od dobrej kumpeli. Malwina nie pisze rozkazującym tonem, jak masz coś zrobić, by żyć szczęśliwie, mówi jedynie o tym, co się u niej sprawdziło. Zupełnie nienachalnie, jest to raczej dzielenie się doświadczeniem. A do tego w otoczeniu pięknej, kobiecej grafiki. Warto zajrzeć.

...

Serce rosnie gdy widac dobro.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 10:20, 02 Cze 2018    Temat postu:

Fisheclectic: Bóg daje każdemu inne dary [wywiad]
Łukasz Kobeszko | 01/06/2018
FISHECLECTIC, JESZCZE NIE ZNIKAJ
Udostępnij 59
To właśnie dzięki temu, że jesteśmy małżeństwem, nasze teksty i muzyka mogą poruszać temat intymności i miłości, wobec Boga, ale także wobec siebie nawzajem – mówią muzycy z Fisheclectic.

Z chrześcijańskim zespołem Fisheclectic, tworzonym przez małżeństwo Joanny i Łukasza Kupczyńskich, o tym, jak to jest tworzyć muzykę w małżeństwie, o nowej płycie i wystąpieniach na religijnych koncertach rozmawia Łukasz Kobeszko.



Łukasz Kobeszko: Kilka razy na naszym portalu zachęcaliśmy do zapoznania się z twórczością Fisheclectic. Tym razem poznajmy się bliżej. Kiedy powstaliście i w jakim składzie występujecie?

Joanna Kupczyńska: Trzonem zespołu jest nasze małżeństwo z Łukaszem. Dlatego trudno powiedzieć, kiedy założyliśmy nasz „zespół”, ponieważ pisaliśmy piosenki i występowaliśmy razem od samego początku, ale głównie dla naszych przyjaciół, znajomych i dla naszego Kościoła. Wszystko rozwijało się stopniowo. W pewnym momencie Łukaszowi wpadła do głowy nazwa „Fisheclectic”, kilka lat później pojawił się pomysł, żeby nagrać płytę tematycznie związaną z „Pieśnią nad Pieśniami”. Wydaliśmy ją w 2012 roku pod tytułem „Wejdź” i można powiedzieć, że wtedy zadebiutowaliśmy publicznie. Ale dopiero rok później zaczęliśmy grać koncerty. Do współpracy zaprosiliśmy młodego gitarzystę, Michała Dziubę i od 2013 roku występujemy na żywo jako trio.



Fisheclectic: Nie chcieliśmy ograniczać się do środowiska kościelnego
Skąd wzięła się Wasza fascynacja muzyką i graniem? Czy macie wykształcenie muzyczne?

Łukasz Kupczyński: Przeszliśmy przez szkoły muzyczne, ale z wykształcenia jesteśmy filologami języka angielskiego. W moim przypadku muzyka była zawsze częścią życia. Mój tata jest muzykiem i pedagogiem.

Joanna: Łukasz był muzykiem w wielu zespołach, grał na elektrycznych skrzypcach i mandolinie. Przez wiele lat grał z TGD, Mate.O, grupą Traktor (jako wokalista i skrzypek). Sam też jako nastolatek prowadził zespół rockowy. Ja natomiast głównie rozwijałam się muzycznie w zespołach uwielbienia w kościele. Przez wiele lat byłam liderem zespołu, pisałam piosenki, nagraliśmy je na dwóch płytach jako zespół MU 24/7 – nazwa oznacza modlitwę i uwielbienie 24 godziny na dobę (śmiech). Zawsze jednak chciałam, abyśmy zrobili coś razem jako małżeństwo.

Jak wygląda Wasza dotychczasowa dyskografia?

Łukasz: Jako Mu 24/7 nagraliśmy dwie płyty głównie z piosenkami Asi: „Obyś rozdarł niebiosa i zstąpił” oraz „W noc i w dzień”. Jako duet Fisheclectic nagraliśmy w 2012 roku płytę „Wejdź”, inspirowaną „Pieśnią nad Pieśniami”. W roku 2015 pojawił się kolejny album – „Biorę Ciebie”, na którym znalazły się m. in. utwory: „Chcę widzieć Cię” i „Ucisz się”. W tym roku wydajemy naszą trzecią płytę „Jeszcze nie znikaj”. Premiera była 11 maja.

Gdzie można zobaczyć Was na koncertach? Gracie tylko w kościołach i na imprezach stricte chrześcijańskich czy występujecie też dla szerszej publiczności? Niedawno wystąpiliście również w prestiżowym programie „Markomania” prowadzonym przez Marka Niedźwiedzkiego w radiowej „Trójce”…

Łukasz: Staramy się tworzyć muzykę i słowa, które docierają do każdego człowieka, niezależnie od poglądów i gramy wszędzie tam, gdzie chcą nas słuchać. Nigdy nie było naszym zamiarem ograniczanie się do środowiska kościelnego. Owszem, jesteśmy często zapraszani na imprezy o charakterze chrześcijańskim, ale nie tylko. Gramy w klubach, w domach kultury, występujemy na koncertach organizowanych przez miasta itp.

Joanna: Aktualnie przygotowujemy trasę związana z naszą nową płytą. W maju zagramy w Szczecinie i w Gorzowie Wlkp., w czerwcu – m.in. we Wrocławiu i w Tychach. O naszych koncertach informujemy wcześniej na naszym kanale na Facebooku.



Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ



Fisheclectic: Robimy muzykę, jakiej sami lubimy słuchać
Jaką rolę odgrywa YouTube w Waszej działalności? Wasz kanał ma bardzo dużo odsłon i jest to chyba główne narzędzie promocji zespołu. Kto realizuje teledyski Fisheclectic?

Joanna: Na pewno na początku internet, głównie YouTube był dla nas największym i najważniejszym nośnikiem. Jesteśmy zespołem niezależnym, niszowym, nigdy nie stała za nami żadna wytwórnia. Wszystko tworzyliśmy i nagrywaliśmy sami, a na co dzień zajmowaliśmy się rodziną, normalną pracą (jesteśmy tłumaczami i nauczycielami języka angielskiego w szkole średniej) i służbą w Kościele. Nie mieliśmy czasu na promocję i nie było nas w żadnych mediach. Gdyby nie internet i wiralowy przekaz poprzez YouTube’a i Facebooka, prawdopodobnie usłyszałoby o nas bardzo wąskie środowisko. Trzy nasze teledyski nagraliśmy i zmontowaliśmy sami („Chcę wiedzieć Cię”, „Jak ogień w nocy”, „Podróżnik”), natomiast dwa teledyski zostały zrealizowane przez profesjonalistów – teledysk do piosenki „Blisko” przez reżysera Michała Bernardyna, a „Eli” (z najnowszej płyty) przez filmowca i reżysera Krzysztofa Leśniewskiego.

W polskiej muzyce chrześcijańskiej dominują gospel lub cięższe brzmienia. Wasza stylistyka to połączenie łagodnego indie, songwritingu, akustyki i elektronicznego dream popu. To muzyka, w której czujecie się najlepiej? A może w przyszłości planujecie nowe brzmienia?

Joanna: Tworzymy taką muzykę, jakiej sami lubimy słuchać, zawsze podobały nam się dźwięki nieoczywiste, poruszające wyobraźnię, tajemnicze. Poza tym poszukujemy w muzyce wrażeń i emocji, które wyrażą to, o czym piszemy w tekstach. Kiedy ja komponuję piosenkę na pianinie, staram się tworzyć melodie i teksty, które mnie poruszają, a kiedy przekazuję je Łukaszowi (w postaci nagranego wokalu z pianinem), on wykonuje swoją ogromną część. Tworzy aranżację, wgrywa instrumenty, a ja nigdy nie wiem, jaki będzie końcowy efekt, jakiej użyje stylistyki, klimatu, to jest zawsze niespodzianka – nie zawsze wesoła (śmiech), czasem się sprzeczamy… Myślę, że nadal będziemy poszukiwać i raczej nie da się przewidzieć, w którą stronę pójdziemy muzycznie, chociaż raczej nie będzie to heavy metal, ani hip hop – brakuje nam tego rodzaju talentu (śmiech). W tym momencie właśnie pomyślałam, że może lepiej nie wypowiadać głośno takich stanowczych stwierdzeń, Bóg ma poczucie humoru i może się okazać, że któraś z naszych utalentowanych córek będzie chciała nagrać z nami jakiś hip-hop (śmiech).



Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ



„Jako małżeństwu łatwiej nam poruszać w muzyce temat intymności i miłości”
Od muzyki przeszliśmy płynnie do życia rodzinnego. Jak długo jesteście razem i czy łatwo jest tworzyć zespół z własnym mężem/żoną?

Łukasz: Jesteśmy razem od klasy maturalnej. Małżeństwem jesteśmy od 23 lat. To, że tworzymy wspólnie muzykę jest naszym ogromnym szczęściem. To właśnie dzięki temu, że jesteśmy małżeństwem, nasze teksty i muzyka mogą poruszać temat intymności i miłości, wobec Boga, ale także wobec siebie nawzajem. Gdybyśmy nie byli małżeństwem, nie byłoby naszej muzyki i przekazu w takiej formie, jaka jest teraz. Dzięki temu, że tworzymy muzykę razem, cała nasza rodzina jest częścią naszych twórczych działań. Wszystko odbywa się w naszym domu, gdzie znajduje się nasze studio. Mamy cztery niezwykłe córki, które śledzą cały proces powstawania piosenek i biorą w nim udział jako nasi prywatni doradcy. Ich głos jest dla nas bardzo ważny.

Fisheclectic słuchają wierni różnych Kościołów chrześcijańskich. Należycie do jakiegoś konkretnego Kościoła? Czy widzielibyście swoją muzykę jako pomost dla podzielonych chrześcijan, zachętę do wspólnego uwielbienia Chrystusa, skoncentrowania się na Nim, a nie na tym, co dzieli?

Joanna: Grając w różnych kościołach – katolickich i protestanckich, zaczęliśmy tego doświadczać, jak nigdy dotąd zobaczyliśmy, jak wiele mamy sobie do dania jako wierzący z różnych wspólnot. Bóg każdemu z nas dał inne dary, właśnie po to, żebyśmy się nimi dzielili, a nie zamykali na siebie i uważali swoją część Kościoła za tę najlepszą wersję. Myślę, że jesteśmy tak naprawdę częścią jednego ciała i potrzebujemy siebie nawzajem jako cały Kościół.

Łukasz: Pragnieniem naszego Pana, Jezusa Chrystusa było to, abyśmy „wszyscy byli jedno” i to powinno być również naszym pragnieniem. Nazwy i łatki, które sobie przypinamy, nie mają dla nas znaczenia. Jako ewangelicznie wierzący chrześcijanie, uważamy się za część całego Kościoła, a lokalnie należymy do wspólnoty „Górna Izba” Kościoła Bożego w Chrystusie w naszym mieście – Gorzowie Wielkopolskim.

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów na scenie!

...

Swiadcza muzyką.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 21:28, 22 Cze 2018    Temat postu:

Chris Pratt i odważne wyznanie na gali MTV: Bóg istnieje, Bóg cię kocha!
Philip Kosloski | 20/06/2018
CHRIS PRATT MTV
YouTube
Udostępnij
Chris Pratt, popularny aktor znany m.in. z „Jurassic World” czy „Strażników Galaktyki”, wezwał młodych: „Naucz się modlić! Jest to tak łatwe i tak dobre dla twojej duszy”.

Chris Pratt jest jednym z najpopularniejszych aktorów w Hollywood. Fani znają go z takich produkcji, jak „Strażnicy Galaktyki”, „Pasażerowie”, „Jurassic Word” czy „Siedmiu wspaniałych”. Pratt odważnie deklaruje, że jest osobą wierzącą i nie wstydzi się dzielić chrześcijańską wiarą publicznie.



Pratt na gali MTV: Bóg istnieje
Pratt został wyróżniony „Generation Award”. Ceremonię rozdania nagród MTV Movie & TV Awards aktor wykorzystał jako okazję do przekazania swojej mądrości, ale i poczucia humoru młodemu pokoleniu. Powiedział o „dziewięciu zasadach”, którymi kieruje się w życiu, miksując głębokie, teologiczne prawdy z kilkoma żartami (niekiedy ostrymi, to fakt).

„Masz duszę. Bądź ostrożny” – to była jedna z zasad. Następna do niej nawiązywała. „Nie ma znaczenia, co to. Praca czy dobry uczynek? Wyjdź do kogoś, komu jest ciężko. Bądź pomocny. Wyczuj, co jest dobre dla ciebie i twojej duszy”.

Szósta zasada wręcz oszołomiła publiczność:

Bóg istnieje naprawdę. Kocha cię. I chce dla ciebie najlepiej. Uwierz w to. Ja wierzę!


Chris Pratt zachęca młodych do modlitwy
Ale to nie był koniec. Następne zalecenie Pratta brzmiało: „Naucz się modlić. To jest tak łatwe i dobre dla twojej duszy”.

Aktor odniósł się także do ofiary Jezusa Chrystusa na krzyżu:

Ludzie powiedzą wam, że jesteście doskonali tacy, jacy jesteście. Nie jesteśmy doskonali. Zawsze będziemy, ale istnieje potężna siła nad nami i jeśli to zaakceptujemy, możemy otrzymać łaskę. A łaska jest darem, podobnie, jak wolność, która przynosi nam radość. Ale ta łaska została opłacona czyjąś krwią. Nie zapominajcie o tym.
Pratt nie był od początku osobą wierzącą. W pewnym momencie życia przeżył nawrócenie. Zadeklarował wtedy, że zamierza zmienić życie, by podążać za Jezusem. Jest on nadal znany ze specyficznego poczucia humoru (a czasami naprawdę ostrych żartów), ale kiedy tylko ma możliwość, wiernie głosi Bożą miłość.

...

Prosze! Znakomite porady. To jest po prostu madre. Skorzystajcie z tych rad!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:06, 16 Wrz 2018    Temat postu:

Pomógł mi egzorcysta
piątek, 14 września 2018 Udostępnij:
Monika Chrobak

– Zobaczyłem brata idącego do komunii świętej. Był to dla mnie dość dziwny widok: brat był ogolony na łyso, miał kolczyk w uchu, luźne spodnie, a wokół niego byli sami starsi ludzie. Wtedy mnie to zaczęło zastanawiać, skąd on czerpie tę swoją radość i siłę – mówi raper i freestalowiec Arkadio, a właściwie Arkadiusz Zbozień.

Pochodzi z Nowego Sącza. Autor siedmiu płyt, były ambasador Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, pomysłodawca ogólnopolskiej akcji „Rób to, co kochasz”. Występuje z koncertami, w kraju i dla Polonii, oraz autorskimi programami zachęcającymi do zmian w życiu i terapii uzależnień. Jest związany z programem TVP „Ocaleni”, opowiadającym o ludziach, którzy zerwali z nałogami. Sam był bohaterem jednego z odcinków, teraz o każdym uczestniku rozmowy pisze kolejny utwór.
TYGODNIK.TVP.PL: Po pierwszego papierosa sięgnął pan jako dziewięciolatek, a mając 12 lat zaczął palić marihuanę. Potem doszły do tego ucieczki ze szkoły i drobne kradzieże. Skąd tyle buntu w tak młodym człowieku?

ARKADIO: Gdy miałem cztery lata tata rozwiódł się z mamą. Po rozstaniu rodziców miałem pustkę emocjonalną. Nie było przy mnie kogoś, z kim mógłbym przeżyć jakąś fajną przygodę.

Mieszkałem z mamą i starszym o siedem lat bratem. Kontakt z tatą był sporadyczny, z dystansu. Kojarzyłem go z niesłownych obietnic: najpierw się umawiał, a później albo się spóźniał, albo w ogóle nie pojawiał się na spotkaniu. Nie było go na tyle często w moim życiu, aby ta relacja miała jakiś głębszy sens.

Nie miałem z kim o tym porozmawiać. Przez to byłem coraz podatniejszy na to, co inni mi proponowali. Pojawiły się pierwsze używki, wagary. Kiedy zaczęły się poważne problemy w szkole, mój tata w końcu chciał to naprawiać. Chodził do szkoły, był tam nawet częściej niż ja. Jednak nie chciałem już jego pomocy.

Miał pan wielki żal do ojca?

Gdy dorastałem, to wydawało mi się, że nie odczuwam tego braku, jednak dziś widzę, że ten żal tkwił w środku. Mój tata próbował to wszystko później naprawić, ale było za późno. Jak dzwonił, to nie odbierałem telefonu. Podczas naszych spotkań były zdawkowe rozmowy, a w tym czasie potrafiłem mu na przykład podkraść ze schowka samochodu jakieś pieniądze. I tak staczałem się coraz bardziej.

Od 12 roku życia przez kolejne pięć lat codziennie paliłem marihuanę. Był alkohol i pierwsze kradzieże. Podczas rozmowy z koleżanką z liceum potrafiłem wyciągnąć jej telefon z kieszeni, aby go później sprzedać na kolejne dawki marihuany bądź spłatę długu. Wtedy też zacząłem handlować „trawą”.
Tak nisko upadłem, że potrafiłem oszukać własnego brata, który chciał mi pomóc wyjść z nałogu



Nie przeszedłem pierwszej klasy licealnej. Było coraz gorzej. Tata straszył mnie ośrodkiem poprawczym. Jeszcze kilka kroków dalej w złą stronę i mogło nie być już odwrotu.

Ani przez chwilę nie pomyślał pan, że jednak nie tędy droga?

Były chwile refleksji. Szczególnie, gdy obserwowałem mojego brata Kamila. Kiedy miałem 15 lat, wrócił z pracy ze Stanów Zjednoczonych, zupełnie odmieniony, szczęśliwy, pełen życia, energii. Byliśmy jak dwa bieguny. Ja wracałem do domu chwiejnym krokiem, on był szanowany przez sąsiadów.

Gdyby Jezus miał Facebooka….
No może nie Jezus... ale św. Piotr, choć on prawdopodobnie był analfabetą, więc prowadzenie konta byłoby trudne. Co innego vlog na You Tube.

zobacz więcej
Pierwszy raz otworzyły mi się oczy, że coś tu nie gra, gdy miałem spotkanie w kościele przed moim bierzmowaniem. Nie byłem tym faktem w ogóle zainteresowany. W pewnym momencie zobaczyłem brata idącego do komunii świętej. To był dość dziwny widok: brat był ogolony na łyso, miał kolczyk w uchu, luźne spodnie, a wokół niego byli sami starsi ludzie. Wtedy mnie to zaczęło zastanawiać, skąd on czerpie tę radość i siłę. Ale wciąż tego nie rozumiałem.

Kiedyś Kamil znalazł w moim piórniku woreczki z marihuaną. Zaprowadził mnie do ubikacji i kazał mi to wyrzucić mówiąc, że moje życie może być inne, że mogę się zmienić. Wtedy się rozpłakałem. Dał mi kasę na spłacenie długu, podałem mu jednak większą wartość tego towaru. Poszedłem i robiłem to samo.

To było dla mnie symboliczne. Tak nisko upadłem, że potrafiłem oszukać własnego brata, który chciał mi pomóc wyjść z nałogu.

Mimo to brat nigdy się nie odwrócił, cały czas walczył o pana.

Uciekałem od poważnych rozmów z nim. Bałem się, że powiem mu za dużo, łatwo się wzruszałem. No ale nie dało się tego uniknąć.

Gdy byliśmy tylko dwaj w domu, powiedział do mnie takie znamienite zdanie: „Brachu, nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. To we mnie zostało. Tak, jakby mi spadły klapki z oczu. Dałem bratu słowo honoru, że się zmienię i chciałem go dotrzymać. Zgodziłem się na modlitwę wstawienniczą i spowiedź. Miałem wtedy 17 lat.
Na kartce wypisałem swoje grzechy. Było ich mnóstwo. Spowiednik, ksiądz Fabian Błaszkiewicz stwierdził, że dawno czegoś takiego nie słyszał i widzi w tym łaskę działania Ducha Świętego. A ja myślałem, że on mnie zjedzie jak psa! Powiedział do mnie: „Czuj się tu jak w domu”


– Podczas modlitwy wstawienniczej miałem poczucie, że zdejmuje mi się z barków jakiś ogromny ciężar – wspomina muzyk. Fot. Dorota Czoch.
Podczas modlitwy wstawienniczej czułem, że zdejmuje mi się z barków jakiś ogromny ciężar. Pierwszy raz słyszałem, jak ktoś modli się za mnie prostymi słowami, aby moje marzenia się spełniły. To było takie szczere, otwierające serce.

Następnie trafiłem na mszę świętą do kościoła, który w Nowym Sączu nazywają kolejowym. To był piątek. Zobaczyłem mnóstwo młodych ludzi, którzy chcieli tam być. Dziwne to było dla mnie. Zacząłem więc wnikliwie słuchać.

Krzysztof Ziemiec:
Polsce zagraża ekstremalnie liberalny radykalizm
Kim są ludzie, którzy odmawianie różańca uważają za szkodliwe dla naszego kraju?

zobacz więcej
Mówiono mi tam o Bogu, który wierzy we mnie, który dał mi talenty. Tłumaczono, że wiara to też rozwój. Wtedy się tym zachłysnąłem. Zacząłem regularnie chodzić do kościoła, w piątki i w niedziele, bardzo się karmiłem tymi treściami. Potem zdecydowałem się na spowiedź z całego życia.

W domu na kartce wypisałem swoje grzechy. Było ich mnóstwo. Podczas spowiedzi po prostu je przeczytałem. Po moim wyznaniu grzechów spowiednik, ksiądz Fabian Błaszkiewicz powiedział, że dawno czegoś takiego nie słyszał i ewidentnie widzi w tym łaskę działania Ducha Świętego. A ja myślałem, że on mnie zjedzie jak psa! Powiedział do mnie: „Czuj się tu jak w domu, wpadaj do nas, są tu ludzie, którzy mają podobne problemy, zawsze możesz na mnie liczyć”. Otwierał się nowy rozdział mojego życia.

To nie jedyny kapłan, który miał szczególny wpływ na pana życie. Był wśród nich między innymi były egzorcysta ksiądz Michał Olszewski i przez jakiś czas asystował pan nawet przy egzorcyzmach.

To bardzo delikatna materia. Nie chcę zbyt dużo o tym mówić. Nasze drogi się skrzyżowały, kiedy pomyślałem o napisaniu utworu dla boksera Tomasza Adamka. Na początku było to tylko moje marzenie, nie sądziłem, że uda się je zrealizować. A nagle okazało się, że ksiądz Olszewski zna Adamka! Utwór się ostatecznie bokserowi spodobał i plan się powiódł.
Tygodnik TVPPolub nas



Dzięki tej sprawie często kontaktowałem się z księdzem Michałem. Podobało mi się, że żył maksymalnie i z żarliwością mówił o Bogu. Na początku jeździłem z nim na rekolekcje, dawałem swoje świadectwo. Później chciałem pomóc pewnemu chłopakowi z Krakowa, który miał duże problemy i skierowałem go do księdza na egzorcyzmy. To przy tej okazji zacząłem pomagać przy egzorcyzmach, fizycznie i modlitewnie.

Powstała we mnie wtedy taka pewność, że już nie muszę zadawać sobie wielu pytań. To co doświadczyłem jeszcze bardziej upewniło mnie w wierze. Ona stała się pewnikiem. Mam świadomość istnienia dobra i zła – to nie jest do opisania, wiem, że to prostu jest.

Zwrócenie się do Boga pozwoliło też panu rozwinąć swoją hiphopową pasję. Do tej pory powstało już siedem płyt. Poprzez muzykę dzieli się pan swoją wiarą.

Zacząłem się interesować muzyką dość wcześnie, już kiedy miałem 12 lat. To wtedy napisałem pierwsze teksty. Komponowało się do szuflady, czasem wrzucało do internetu.

Raz z grupą kolegów odmówiliśmy sobie po 20 złotych na palenie, żeby kupić bardziej profesjonalny mikrofon. To było dla nas coś mega ważnego. Potrafiliśmy zrezygnować z używki dla pasji! Nagraliśmy prawie sto utworów, bez żadnego planu i marzyliśmy o płycie, ale wtedy zdawało się to nie do osiągnięcia. Byłem niedowartościowany, nie wierzyłem, że mogę z tym zrobić coś więcej.
Inspirowały mnie historie ludzi, którzy w pewnym momencie przewartościowali swoje życie


– Pomyślałem o napisaniu utworu dla Tomasza Adamka. Utwór się bokserowi spodobał – mówi Arkadio. Fot. archiwum prywatne Arkadiusza Zbozienia.
Kiedy zbliżyłem się do Boga to uświadomiłem sobie, że dostałem od Niego talenty po to, by je wykorzystać w dobrym celu. Miałem wewnętrzne przekonanie, że Bóg tak chce i jest to moje powołanie. Postanowiłem więc połączyć swoją pasję z wiarą.

Gdy miałem 18 lat zrobiłem u kumpla swoje pierwsze nagranie płytowe. Wyszło 50 sztuk. Mówiłem na nim o Bogu w moim życiu, to była główna treść. Później powstały kolejne płyty.

Zrealizowałem między innymi projekt „NaCZYNIE”, zainspirowany Światowymi Dniami Młodzieży. Zrobiłem to z Michałem Ziomkiem, a zaprosiliśmy do przedsięwzięcia Grzegorza Turnaua, Roberta Friedricha, Natalię Niemen, Łukasza Golca, Darka Malejonka i innych. Każdy utwór odnosi się do jednego uczynku miłosierdzia względem duszy. Na przykład, żeby pocieszać wątpiących.

To był ogromny zaszczyt wziąć udział w Światowych Dniach Młodzieży. Papież Franciszek to prorok dzisiejszych czasów. Z jednej strony jest niezwykle prosty, z drugiej bardzo głęboki. Mówi o fundamentalnych sprawach, aby na przykład poświęcać czas na bycie z Bogiem, na czytanie Pisma Świętego. Papież zwraca też uwagę na konsumpcjonizm, największe zagrożenie dzisiejszego świata. To mnie bardzo uderza. Zaczniesz za czymś biegać i to staje się Twoim bożkiem. Przenika mnie ta nauka.



W 2012 roku powstał projekt „Rób to, co kochasz”. To cykl spotkań profilaktyczno-rekolekcyjnych z młodymi ludźmi w szkołach, ośrodkach kultury i kościołach w całej Polsce. Mają ich inspirować do działania i realizacji swoich pasji.

Wszystko zaczęło się od płyty „Rób to, co kochasz”. Z płyty zrodziła się książka i później projekt. Inspirowały mnie historie ludzi, którzy w pewnym momencie przewartościowali swoje życie. Wiedziałem, że osobista droga jest bogactwem, ale musiało za tym iść coś więcej. Zaprosiliśmy do projektu Kamila Bednarka oraz Cezika. Zrobiliśmy teledysk. I tak zaczęły się spotkania z młodymi ludźmi.

Jesteśmy dziećmi Wszechświata. Zgłębianie Kosmosu to poszerzanie wiedzy o Stwórcy
Każdy pierwiastek chemiczny naszego ciała musiał być kiedyś wyprodukowany we wnętrzu gwiazdy – mówi dr Bogdan Wszołek, który zbudował prywatne Obserwatorium Astronomiczne.

zobacz więcej
Poprzez swój przykład chciałem pokazać, że można w życiu robić to, co się kocha. Że warto pójść za swoim talentem i pasją. Tu nie chodzi o prawie nieosiągalne perspektywy, że na przykład chcę grać jak Robert Lewandowski. Wszystko sprowadza się do tego, czy nasza pasja to jest nasz pomysł na życie, czy też robimy to, co dyktuje nam świat, środowisko lub media. To poszukiwanie jest najważniejsze.

Chodzi też o to, żeby próbować odkryć, co Pan Bóg chciałby, żebyśmy robili. Ważne jest, aby spełnić się nie tylko dla samego siebie, lecz poprzez własne spełnienie móc pomagać również innym. Im wcześniej to odkryjemy, tym szybciej zaczniemy realizować to, do czego jesteśmy stworzeni.

Podczas spotkań mówię o Bogu i wierze, ale tylko wtedy, kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora. Bo są różni słuchacze. Również zbuntowani, jak to było w moim przypadku. Jestem przekonany, że Bóg wierzy w nasz marzenia, że nas dopinguje.

Mam wiele listów od ludzi, którzy mi dziękowali, że im pomogłem to zrozumieć.

Bierze pan udział w programie TVP „Ocaleni”. Pokazuje on prawdziwe historie ludzi, którym udało się wyjść z poważnych uzależnień i dzielą się tym swoim doświadczeniem. A pan pisze utwór o każdym z bohaterów programu. To duże przeżycie, patrzeć na nich przez pryzmat własnych doświadczeń?

Moim celem było pisanie utworów o ludziach. Każda historia ludzka jest inna, inspirująca. Wsłuchuję się w nią i staram się z niej wyciągnąć dla siebie jak najwięcej.
Nie wszystko trzeba robić w życiu, nie we wszystko trzeba się zaangażować, bo największą wartością powinna być rodzina. Najbardziej pomagasz innym, kiedy w swoim otoczeniu masz poukładane


21.06.2018
Dzielenie się swoim doświadczeniem jest ważne. Wciąż pamiętam, jak bardzo potrzebowałem kiedyś wiedzieć, że nie jestem sam ze swoimi problemami. I ten program jest po to, by człowiek sobie uświadomił, że zawsze jest nadzieja. Żeby każdy mógł zobaczyć, że też ma szansę na zmianę swojego życia. W każdym momencie.

Czy po wielu latach odbył pan męską rozmowę ze swoim ojcem? Przebaczył mu, że nie poświęcił synowi tyle czasu, ile młody chłopak potrzebował?

Jesteście patriotami? To zaciśnijcie zęby i pracujcie dla Polski
Roman Kluska: – Gdyby Polacy mieli takie regulacje prawne jak Anglicy, to nikt w Europie nie miałby z nami szans. Polacy są innowacyjni i pracowici, jestem o nich spokojny.

zobacz więcej
Wielokrotnie modliłem się o to, abym przebaczenie zamieszkało w moim sercu. Mam nadzieję, że nie mam teraz żalu, że są to tylko odczucia. Dopinguję tatę, żeby był szczęśliwy w swej codzienności. Widzę, że bagaż błędów z przeszłości mu to bardzo utrudnia. Natomiast wierzę, że to jest możliwe.

Kiedy zmieniłem swoje życie, inaczej też patrzyłem na innych ludzi, w tym również na mojego tatę. Tak, popełnił błędy, ale zrobił wiele, żeby to odkupić. Stworzyła się przestrzeń do rozmawiania. Cały czas prowadzimy męskie rozmowy, bo wciąż mamy sprawy do powyjaśniania. Ale mamy dobry kontakt.

Sam jest pan ojcem, wychowanie dzieci to duża odpowiedzialność…

Moje dzieci są jeszcze bardzo małe. Filip ma 4,5 roku, Laura 2,5 roku, a Eryk urodzi się we wrześniu. Staram się być wyczulonym na to, żeby nie powielać błędów swoich rodziców. Wiem, że nawet jeden wyskok może wywołać lawinę kłopotów.
Bycie ojcem oznacza dla mnie bycie na co dzień z dziećmi. Staram się poświęcać im czas, uwagę, chcę pozwolić im być sobą. To jest niezwykłe wyzwanie: wychowanie od całkowitej zależności do całkowitej niezależności



Moim codziennym celem jest szukanie złotego środka między pracą, pasją, wiarą a rodziną. Nie wszystko trzeba robić w życiu, nie we wszystko trzeba się zaangażować, bo największą wartością powinna być rodzina. Najbardziej pomagasz innym, kiedy w swoim otoczeniu masz poukładane. Zdarzają się oczywiście błędy. Czasem biorę sobie za dużo na głowę. Chodzi jednak o to, aby z tym walczyć.

Bycie ojcem oznacza dla mnie bycie na co dzień z dziećmi. Staram się poświęcać im czas, uwagę, pozwalać im rozwijać się w taki sposób, w jaki chcą. Jeśli ich decyzje będą moralnie dobre, chcę pozwolić im być sobą. To jest niezwykłe wyzwanie. Wychowanie od całkowitej zależności do całkowitej niezależności.

– rozmawiała Monika Chrobak, dziennikarka Polskiego Radia

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Wierzę w Jezusa Chrystusa
Zdjęcie główne: – Mówiono mi o Bogu, który wierzy we mnie, który dał mi talenty. Tłumaczono, że wiara to też rozwój. Wtedy się tym zachłysnąłem – mówi Arkadio. Koncert Jarocin. Fot. Marcin Byra/archiwum prywatne Arkadiusza Zbozienia.

...

Najwspanialsze historie! Pokazuja one ze najlepszym lekarstwem na wszystko jest szczera spowiedz! Po prostu! Po to ona jest zeby leczyc! Nie szukajcie sensacji cudow itp. Normalnosc to cud! Bóg chce w niej przychodzic! Jakze normalny jest chleb! Najnormalniejszy z normalnych! I Bóg w chlebie przychodzi!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 21:21, 07 Paź 2018    Temat postu:

Henryk Krzosek: Spałem w śmietniku, gdy Bóg ogarnął mnie wielką miłością
Anna Malec | 06/10/2018
HENRYK KRZOSEK
Okładka książki "Bóg znalazł mnie na ulicy i co z tego wynikło. Historia bezdomnego alkoholika"
Udostępnij 353
"Ja, który chciałem budować szczęście rodzinne, niszczyłem je. Pewnego dnia usłyszałem od sąsiadki – Henryk ty jesteś wykapany ojciec. Wiedziałem, że nie znam innej drogi”.

„Krzosek, z ciebie nic nigdy nie będzie”
Jego historia jest nieprawdopodobna, a jednak wydarzyła się naprawdę. „Krzosek, z ciebie nic nigdy nie będzie” – usłyszał, kiedy po raz trzeci powtarzał piątą klasę podstawówki. Słowa nauczyciela matematyki tak głęboko wryły się w jego pamięć, że nie pozwoliły wierzyć już w nic innego. Czuł się do niczego, a jego życie wiodło ścieżkami od porażki do porażki.

„Nie potrafiłem nic, myślałem, że może mam coś z głową, trafiłem do szpitala psychiatrycznego, nie potrafiłem się uczyć, koledzy zawsze byli lepsi ode mnie” – mówił Henryk Krzosek podczas spotkania na „Stadionie Młodych”.

Po latach, dorosły już Henryk nadal wierzył tylko w to, że nic z niego nie będzie. Dziś mówi: „Każdy z nas ma w sobie coś takiego, co się nazywa tęsknotą za czymś, czego nie jesteśmy w stanie osiągnąć. Dziś noszę w sobie tę tęsknotę nadal, choć już w zupełnie innym wymiarze”.

Tęsknił za tym, by być dla kogoś ważnym, by czuć się potrzebnym i kochanym. W domu nie było kolorowo, tata pił, a mama zajmowała się całym domem, pracowała, nie miała czasu dla dzieci.

„W młodości wmówiłem sobie, że muszę wypełnić tę swoją tęsknotę. Myślałem, że jak pokażę kolegom z ulicy, jaki jestem fajny, to moja tęsknota będzie zaspokojona” – wspomina.

Mając 18 lat trafił do więzienia na 7 lat. Tam też był zbuntowany. „Krętactwa, oszustwa, to była moja codzienność. Chciałem zagłuszyć tę pustkę. Nie mogłem powiedzieć, że potrzebuję poczuć, że jestem kochany, byliśmy przecież twardzielami. Byłem na zewnątrz zbuntowanym więźniem, a w środku moje serce płakało – zacząłem marzyć o rodzinie. Myślałem: jak wyjdę z więzienia zakocham się, będę miał dzieli, dla których nie będę taki, jak mój ojciec”.



Zawiedziona nadzieja
Chciał się do tego przygotować. Skończył w więzieniu podstawówkę i szkołę zawodową. A po wyjściu było tak, jak sobie wymarzył: zakochał się, założył rodzinę. Wszystko miało być już pięknie. Do czasu pojawienia się na świecie pierwszego dziecka.

„Zobaczyłem, że nie umiem być ani ojcem, ani mężem, w moim życiu jest pustka, moi rodzice mi tego nie przekazali, koledzy z ulicy mówili co innego. Te problemy mnie przytłoczyły. To był początek lat 80., wszystko w sklepach było na kartki, żona ode mnie wymagała, dzieci potrzebują pomocy, a ja nie wiedziałem, jak to zrobić”.

Odskocznią od codziennych problemów stała się dla niego praca. A tam receptą na problemy stał się alkohol. Tak znany Henrykowi z rodzinnego domu. „Wypiłem pierwszą setkę i zobaczyłem, że jest lepiej. Coraz częściej przychodziłem do domu podpity – ja, który chciałem budować szczęście rodzinne, niszczyłem je. Pewnego dnia usłyszałem od sąsiadki – Henryk ty jesteś wykapany ojciec. Wiedziałem, że nie znam innej drogi”.

Stał się alkoholikiem. Ratunkiem miał być wyjazd z rodziną do Niemiec. „Zostawiłem w Polsce biedę, ale zabrałem potrzebę picia” – mówi. Żona kazała mu się wyprowadzić. Henryk: „Wszystko zepsułem. Straciłem mieszkanie, bo musiałem pić, wylądowałem na ulicy, rozpocząłem życie bezdomnego, nie miałem pieniędzy więc kradłem alkohol. Policja w Hamburgu dobrze mnie znała, ale co mogli zrobić z takim bezdomnym? Cały czas szukałem miłości”.

Spał w śmietniku, zdarzało się, że wyjadał resztki jedzenia z kosza na śmieci. W jego głowie wciąż żywe były słowa sprzed lat – nigdy nic z ciebie nie będzie.

W sklepie żeglarskim znalazł linę. Chciał zakończyć swoje życie.



„Tylko Bóg może Ci pomóc”
„Odwiedziłem jeszcze stołówkę dla bezdomnych, usiadłem przy stoliku, kobieta z obsługi przyniosła mi zupę, a ja zacząłem myśleć… Dotarło do mnie, że nie chcę umierać, ale nie potrafię żyć. Na ścianie wisiał plakat ze słowami Pisma Świętego, w języku polskim – „Albowiem tak Bóg umiłował świat, że syna swego jednorodzonego dał, aby każdy kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne”.

„Czy to ma jakiś sens dla mojego życia? Boże, jeśli jesteś, gdzie Cię znaleźć?” – zaczął się modlić. A w uszach brzmiały mu słowa „aby każdy kto w Niego wierzy, nie zginął”. „Ja przecież po wyjściu z tej stołówki miałem zginąć” – wspomina.

I wtedy usłyszał słowa, który zmiotły te sprzed lat: „Henryk, tylko Bóg może Ci pomóc”. Uwierzył. Potraktował to bardzo poważnie. „Bóg znalazł mnie w największym kryzysie” – mówi.

Słowa kobiety, która przyniosła mu do stolika zupę, stały się dla niego ostatnią deską ratunku. „Jeśli jesteś, zmień moje życie – powiedziałem. Po modlitwie poszedłem spać do śmietnika, a rano obudziłem się innym człowiekiem, czułem, że nie muszę pić, nie muszę palić. To było 29 lat temu, od tamtej pory jestem trzeźwy”.

Nie złamał się, choć dostał pracę w sklepie z alkoholem. Dziś mówi: „Bóg ogarnął mnie tak wielką miłością, że to moje pragnienie zostało w jednej chwili zaspokojone. Dzisiaj jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam w sobie już inną tęsknotę – by spotkać w wieczności Jezusa, który mnie uwolnił. I wiem, że Bóg dzisiaj chce każdego z nas dotknąć swoją miłością. Tęsknota, którą masz w sobie, może być dzisiaj zaspokojona”.

Henryk Krzosek od wielu już lat dzieli się swoją historią. Przestrzega, ale przede wszystkim kieruje wzrok w stronę Boga, który – jak mówi – może uratować każde życie. Napisał autobiograficzną książkę pt. „Bóg znalazł mnie na ulicy i co z tego wynikło. Historia bezdomnego alkoholika” (wyd. Znak).

Swoją historią podzielił się także z uczestnikami „Stadionu Młodych”.

...

Nawrocenie podnosi na duchu. Takze tych co tylko sluchaja.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez BRMTvonUngern dnia Nie 21:24, 07 Paź 2018, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 13:08, 17 Paź 2018    Temat postu:

MICHAŁ JÓŹWIAK 2018-01-01 FacebookTwitterGoogle+ Wydrukuj ten tekst
Wszystko zawdzięczam Panu Bogu – rozmowa z Lechem Dyblikiem
6 MIN. ZAJMIE CI PRZECZYTANIE TEGO ARTYKUŁU.
O szczęściu, rodzinie i o tym jak bunt może być drogą do Pana Boga z aktorem Lechem Dyblikiem rozmawia Michał Jóźwiak.

Mówi się, że człowiek jest szczęśliwy, kiedy lubi to, co robi. Pan jest szczęśliwy dzięki swojej pracy?

To duże uproszczenie. Bycie szczęśliwym kojarzy się z odkryciem sensu swojego życia i byciem na właściwiej drodze. Zadowolenie z tego, co się robi jest tylko jednym z elementów szczęścia. Ze swoich doświadczeń widzę, że przez całe życie miałem problem z odnalezieniem siebie i ze zrozumieniem, po co jestem na tym świecie. Na początku wydawało mi się, że powinienem walczyć przede wszystkim o udane życie zawodowe. Aktorstwo to taki zawód, że albo jest się kimś wielkim, albo nikim. Każdy chce być wielki (śmiech). Tu jest pewna pułapka. Kariera to tylko jakiś wycinek z życia, nie można wszystkiego stawiać na jedną kartę. To nie jest najważniejsze.

Co oprócz aktorstwa jest tym sensem życia?

To dość banalne i proste. Bardzo odnalazłem się w roli męża i ojca. Wiąże się to z przyjemnościami, ale również z obowiązkami.

Ale w życiu rodzinnym chyba nie od razu było tak jak powinno?

Oj nie! Cała zabawa polega na tym, że przez wiele lat w ogóle nie brałem pod uwagę tego, że można czuć się dobrze jako mąż swojej żony i ojciec swoich dzieci. Wydawało mi się to bardzo odległym ideałem. Na początku oczywiście wszystko jest pięknie. Ale później rodzą się dzieci, w domu jest zamęt i kojarzyło mi się to wyłącznie z pasmem udręki. Teraz widzę w tym ogromny sens. W pewnym momencie życia się w tym wreszcie odnalazłem i poczułem się człowiekiem na swoim miejscu.

Jak to się stało?

(westchnięcie) Wszystko zawdzięczam Panu Bogu i swojemu nawróceniu. Pochodzę z katolickiego domu, byłem ministrantem, ale będąc nastolatkiem, podważyłem absolutnie wszystko. Byłem zbuntowany – jak wielu młodych ludzi. Wówczas bardzo mnie urzekała wizja stworzenia nowego świata – to, co oferował komunizm. Komunizm jest niezwykle atrakcyjny dla młodych ludzi, bo tam jest obietnica szczęścia dla wszystkich. Młody człowiek zazwyczaj stoi w opozycji do swoich rodziców, do wzorców, które są mu narzucane. Chłopak zawsze ma przekonanie, że będzie lepszy niż jego ojciec. Byłem jednym z takich młodych ludzi, którzy chcieli życie zorganizować po nowemu.



Iskrzyło na linii ojciec – syn?

Nasza historia była bardzo trudna. Ojciec przesadzał z piciem. Teraz wiem, że był tak samo chorym człowiekiem jakim ja jestem. Chciałem to wszystko wyprostować. Mówiłem sobie: u mnie będzie inaczej. W efekcie wyszło to samo.

Chichot losu…

Mimo że człowiek chce inaczej, mimowolnie kopiuje zachowania rodziców. To niesamowicie ważne, co dzieci obserwują w domu. Rodzicom się zazwyczaj wydaje, że wychowywać to znaczy zmieniać, a to nieprawda. Kiedyś jeden z mądrych księży powiedział: „nie zmieniajcie swoich dzieci, bo one i tak będą takie, jakimi wy jesteście. Sami się zmieniajcie”. To jest sedno.

Skoro i tak będą kopiowały zachowania rodziców, to niech kopiują dobre.

Naiwna wiara, że przy pomocy nakazów cokolwiek się osiągnie, jest próżna. Kiedy byłem młodym człowiekiem, nienawidziłem, kiedy ktoś mi coś kazał. Byłem absolutnie zbuntowany. Zresztą zostało mi to do dzisiaj (śmiech). Jestem podejrzliwy, kiedy wszyscy się ze wszystkim zgadzają. Wtedy wiem, że muszę się zbuntować. Tak na wszelki wypadek. A powód się później znajdzie. Jednomyślność widzę jako zagrożenie.

Niektórzy właśnie dlatego „boją się” Kościoła, bo kojarzy im się z jednomyślnością, z przestrzenią, w której nie ma przecież miejsca na bunt.

Jest jedna rzecz w Kościele niezwykle trudna: posłuszeństwo. Jednak mimo swojej buntowniczej natury widzę w nim ogromny sens, bo posłuszeństwo jest lekcją rozpoznawania własnej pychy. Kiedy chcę wszystko robić po swojemu, to jest niedobry sygnał, że chcę robić coś lepiej od Pana Boga. Akurat teraz przychodzą mi do głowy słowa Maryi: „Niech mi się stanie według Twego słowa”. To niezwykle trudne, ale też interesujące i pociągające. Chcąc rozpoznawać wolę Boga, wkraczamy w bardzo ciekawy świat. Mnie to kręci (śmiech).

Bo jest nieprzewidywalność.

Już dawno porzuciłem myśl, że coś jest wbrew logice. Logika Pana Boga jest inna niż moja, ale to nie oznacza, że nie ma w niej sensu. Wręcz przeciwnie. Opowiem pewną anegdotę. Latem sporo grywam na ulicach. W tym roku w Ciechocinku opowiadałem ludziom o swoich występach w więzieniu. W pewnym momencie mężczyzna około trzydziestki, bez zębów, pewnie lekko pod wpływem, przerwał mi krzycząc: „Co ty możesz wiedzieć o więzieniu, dwanaście lat spędziłem za kratkami. Życie mi zmarnowali”. Chciał skorzystać z mikrofonu. Nigdy się na takie coś nie godzę, bo wiadomo, że będzie siara, a wokół stoi przecież grupa ludzi zainteresowanych rosyjską piosenką w moim wykonaniu. Ale się zgodziłem. Wykrzyczał wszystko, co mu leżało na sercu przez mikrofon. To była żenująca sytuacja. Zapytałem go, jak ma na imię, i powiedziałem: „Marcin, wiem, co powinieneś w tej sytuacji zrobić, bo mnie to kiedyś pomogło. Tobie pewnie też pomoże”. Wszyscy patrzą z zaciekawieniem. „Marcin, powinieneś się porządnie wyspowiadać” – powiedziałem. W tłumie ludzi, którzy przyglądali się tej sytuacji, podniosła się ręka i głos: „ja się tym zajmę. Jestem księdzem”. Marcin odszedł z księdzem na bok i po prostu się wyspowiadał. To niewiarygodne. Cud na naszych oczach. To wszystko było nielogiczne. Marcin zasługiwał na kopa w tyłek, a nie na dopuszczenie go do mikrofonu. Ale miało to sens. Wielki sens.

Czyli bunt może być drogą do Pana Boga.

Tak! Ja w tym widzę ewidentne działanie Pana Boga.



To chyba pokazuje, że Kościół ma do odegrania wielką rolę także wśród tych zbuntowanych, wykluczonych, ubogich, uzależnionych, pogubionych…

Pan Bóg i Kościół porządkują życie. Ponadto w Ewangelii według św. Mateusza jest napisane, że „Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Moje imię, tam jestem pośród nich”. To podkreślenie roli wspólnoty. We wspólnocie człowiek może duchowo wzrastać. Alkoholicy nie leczą się indywidualnie, tylko we wspólnotach.

Wigilie dla ubogich na placach i rynkach polskich miast i właśnie we wspólnotach pokazują, jak wielka siła może płynąć ze wspólnoty. Spotkanie nie tylko dodaje otuchy, ale także – jak Pan mówi – sprzyja rozwojowi duchowemu.

Mam znajomych księży, którzy pełnią nie tylko posługę stricte duszpasterską, ale są też terapeutami, pomagają wychodzić ludziom z nałogów czy wspierają ubogich. To przydaje wartości Kościołowi. Za słowem idzie coś więcej. To jest konkret. Kościół to nie teatr, w którym ksiądz się ładnie ubiera podczas Mszy św., albo w którym ktoś ładnie zaśpiewa. Chociaż to też jest ważne.

Niektórych do Kościoła może przyciągnąć estetyka.

Otóż to. Ale ten najgłębszy sens działalności Kościoła widzę w tym bardzo namacalnym wkraczaniu w ludzkie dramaty. Tam, gdzie się pojawia Pan Bóg, tam już nie ma miejsca na rozpacz.

Czyli najważniejszą rolą Kościoła jest…

… służba. Nawet nie samo pomaganie. Bo pomaganie może być pożywką dla własnej pychy. A służba zawsze stawia drugiego człowieka wyżej ode mnie. Robisz swoje i znikasz. W Kościele jest jeszcze jedna rzecz, która mnie niesłychanie pociąga: dyskrecja. Dzieje się wiele dobrego, choć niekoniecznie się o tym głośno mówi. To bardzo potrzebne.

Zaczęliśmy naszą rozmowę od tego, że na sens i szczęście składa się kilka elementów. Czy biorąc pod uwagę relacje z Bogiem, życie rodzinne i pracę zawodową czuje się Pan spełniony?

Czuję przede wszystkim ogromną wdzięczność za to, co mam. Życie rodzinne jest tutaj bardzo ważne. Mieszkamy w domu, który lubimy, w którym jest wesoło. Możemy jeść długo obiad i cieszymy się, że jesteśmy razem. Czujemy się ze sobą dobrze i bezpiecznie.

Czyli miłość jest najważniejsza?

Tak. Pan Bóg i Kościół pomógł mi to zrozumieć i uporządkować chaos, który był wcześniej. Jest mnóstwo poradników, jak żyć i jak być szczęśliwym, ale Pismo Święte jest najlepsze.

...

Prosze bardzo! Cenne swiadectwo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133177
Przeczytał: 53 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 9:34, 29 Paź 2018    Temat postu:

Przejrzałem maile sprzed 10 lat. Boże działanie w moim życiu widać jak na dłoni!
Jarosław Kumor | 23/10/2018
SPRAWDZIŁEM MAILE SPRZED 10 LAT
Unsplash | CC0
Udostępnij 15
Gdyby ktoś opowiedział mi wtedy, w momencie, w którym pisałem najstarszego maila z mojej skrzynki, o tym, co dziś robię w życiu, potraktowałbym to jak baśń z 1001 nocy…

Pisałem ostatnio maila do osoby, z którą (okazuje się) już raz, dawno temu korespondowałem. Wpisując w wyszukiwarkę w mojej prywatnej skrzynce jej imię i nazwisko zobaczyłem maila, którego wysłałem pod ten adres ponad 10 lat temu. Pomyślałem: to ta skrzynka jest już tak stara? I się zaczęło…

„Przeklikałem” całą górę stron z mailami i dotarłem do tych pierwszych – z 2007 roku. Wydawałoby się – niedawno, ale tamte maile uświadomiły mi, że to prawdziwy szmat czasu. Z tego osobliwego doświadczenia wysnułem trzy wnioski, z którymi chciałbym pozostać:



1. Bóg jest wielki!
To był przełom liceum i studiów. Zobaczyłem w tych mailach chłopaka pełnego pasji i marzeń, który da się lubić, ale jednocześnie jest bardzo niedojrzały, łatwo wydaje osądy i skupia się na sobie.

Marzyłem o rodzinie, o pięknej żonie, kochanych dzieciach, ale wydawało się to dość odległe. Śniłem też o karierze dziennikarskiej. Dzielę się w tych pierwszych mailach m.in. debiutem w pracy dla lokalnego portalu internetowego, dla którego realizowałem fotorelacje i sprawozdania z meczów gminnej ligi piłkarskiej. Byłem też w małej wspólnocie w mojej rodzinnej wiejskiej parafii i powoli otwierałem się na formację w Szkole Nowej Ewangelizacji.

Bóg jest w tym wszystkim niesamowity, bo gdy spojrzę na tamte moje wizje oraz na dzień dzisiejszy, to po pierwsze, widzę moją piękną żonę i kochane dzieci i nie są to już tylko marzenia. Po drugie, widzę połączenie wspólnoty i pasji dziennikarsko-publicystycznej w Drodze Odważnych, która dziś jest moim miejscem wzrostu i służby, i jest to projekt zdecydowanie realizowany w duchu nowej ewangelizacji, która wtedy tak bardzo mnie zafascynowała.

Bóg jest wielki, bo On te moje marzenia i wizje udoskonalił, urealnił i uczynił finalnie o wiele bardziej dojrzałymi, a jednocześnie de facto wszystkie wprowadził w życie!


Czytaj także:
Przychodzi ministrant do Top Model: Entuzjazm biorę z mojej wiary


2. Bóg uwielbia procesy
Arkadio w jednym ze swoich kawałków rapuje:

Oddany służbie, codziennością zajęty,
Nie chcę nim być, lecz chcę żyć jak święty.
Do wielkich celów dochodzi się przez trud. W tej perspektywie droga jest ważniejsza niż cel. Z pewnością, gdyby ktoś opowiedział mi, w momencie, w którym pisałem najstarszego maila z mojej skrzynki, o tym, co dziś robię w życiu, potraktowałbym to jak baśń z 1001 nocy.

Stare maile odwołały mnie od razu do pewnych etapów mojej drogi przez ostatnie 10 lat. Zobaczyłem swoje wychodzenie z rodzinnych stron, studia, duszpasterstwo akademickie, nawiązanie tam relacji z moją żoną, nasze pierwsze spotkania, rozmowy, trudne tematy, nasze zaręczyny i ślub…

Zobaczyłem, że przecież niedługo wcześniej Bóg postawił mnie we wspólnocie mężczyzn, w której jestem do dziś, dając konkretne narzędzie wzrostu jako narzeczony, mąż, potem ojciec. Zobaczyłem swoją walkę ze starymi grzechami, wsparcie narzeczonej, a potem żony, wsparcie facetów, którzy pojawili się nagle, okazali się braćmi i są nimi do dziś. I szereg wielu innych spraw, o których długo można pisać.

Tego wszystkiego nie widać z dnia na dzień, ale taki rzut oka na siebie sprzed 10 lat nagle uruchamia szczegółową pamięć i pozwala dostrzec, że Bóg naprawdę realizuje wobec mnie pewien plan i wciąż zarządza procesem mojego rozwoju.



3. Jedno niebezpieczeństwo!
Nostalgia za dawnymi czasami może pochłonąć. Nie chodzi już nawet o to, że lektura starych maili może zabrać dużo czasu. Zauważyłem, że zgubne może być myślenie o dawnych relacjach i próby układania ich w swojej głowie na nowo. Może się pojawić jakiś żal, że tego czy tamtego nie rozwiązałem inaczej. Cóż… zawsze po czasie wiemy coś lepiej.

Trzeba tu być ostrożnym. Jeśli damy się wciągnąć w wir wspomnień i pewną tęsknotę za dawnymi miejscami i ludźmi, nagle stracimy gorliwość w służbie tu i teraz, a wtedy gra nie jest warta świeczki.

10 lat to w sumie niewiele, ale widząc, jak ogromnie moje życie się zmieniło i poszło do przodu, już dziś uwielbiam Boga za to, co (mam nadzieję) przygotował na kolejne 10, 20, może 50 lat. On jest tu w centrum i działa w sposób niesamowity.

.,

Spojrzenie na cale zycie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiara Ojców Naszych Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy