Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Sięgaj tam gdzie wzrok nie sięga !
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:07, 09 Sie 2016    Temat postu:

Wspiął się na blisko 4,5 tys. metrów, choć nie ma rąk i stóp
wyślij
drukuj
rt, kaien | publikacja: 09.08.2016 | aktualizacja: 09:47 wyślij
drukuj
Szczyt Matterhornu pierwszy raz zdobyto blisko 151 lat temu(fot. Sean Gallup/Getty Images)
Brytyjczyk Jamie Andrew jest pierwszą niepełnosprawną osobą na świecie z poczwórną amputacją kończyn, która zdobyła mierzący 4478 metrów Matterhorn – jeden z najtrudniejszych alpejskich szczytów.

Znaleziono ciało Polaka w rejonie Mont Blanc. Alpinista runął w 400-metrową przepaść
Andrew stracił obydwie ręce i stopy na skutek odmrożenia podczas burzy śnieżnej w trakcie wspinaczki we Francji, gdy miał 30 lat. Do zdobycia szczytu przygotowywał się blisko pięć lat.

– Ostatnie metry wspinaczki w porównaniu z długim procesem rehabilitacji i przygotowaniami do tej wyprawy, były już naprawdę łatwe – skomentował swój sukces Brytyjczyk. W zdobyciu wierzchołka pomagało mu dwóch przewodników.

Matterhorn został pierwszy raz zdobyty blisko 151 lat temu. Dokonał tego 14 lipca 1865 roku zespół Brytyjczyka Edwarda Whympera.
#wieszwiecej | Polub nasPAP

..

Wspaniale:-)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:48, 14 Sie 2016    Temat postu:

Bargiel z rekordem Śnieżnej Pantery. Pięć siedmiotysięczników w 30 dni
kan/
2016-08-14, 15:28
Pięć siedmiotysięczników byłego Związku Radzieckiego zaliczanych do Śnieżnej Pantery zdobył Andrzej Bargiel w rekordowym czasie 30 dni, zjeżdżając z tych gór na nartach. Zakopiańczyk aż o 12 dni pobił dotychczasowy wynik Denisa Urubki z 1999 roku.
PAP/Marcin Kin

Sport
Kolejny wyczyn Bargiela. Zjechał na nartach...

Jak wyjaśnił przed wyprawą trzykrotny mistrz Polski w skialpinizmie, zegar włączany jest z chwilą wejścia na wierzchołek pierwszej góry, a zatrzymywany w momencie, gdy stanie się na szczycie piątej. 28-letni Bargiel zamierzał skompletowaćŚnieżną Panterę właśnie w ciągu 30 dni. Są to szczyty leżące w paśmie Tienszan (Kirgistan-Kazachstan-Chiny) i Pamiru (Tadżykistan-Kirgistan).







"Udało się!"



Realizację wytyczonego celu rozpoczął 16 lipca błyskawicznym wejściem na Pik Lenina (zwanym także Szczytem Awicenny - 7134 m) w Pamirze i zjazdem na nartach w 15 godzin 38 minut. Również w ekspresowym tempie dokonał podobnego wyczynu na kolejnych górach. 25 lipca osiągnął Szczyt Korżeniewskiej (7105 m), dokładnie rok po tym, gdy jako pierwszy na świecie zjechał na nartach z osławionego wierzchołka Broad Peaku (8015 m), a trzy lata temu z Sziszapangmy (8013 m).



"Udało się! Pik Korżeniewskiej zdobyty... Baza - Szczyt - Baza w równe 13 godzin. Śnieg niestety zmrożony, więc nie jechało się tak fajnie jak na Leninie. Satysfakcja mimo wszystko duuuuża" - napisał wówczas na Facebooku.



Ambitne wyzwania



Z początkiem sierpnia zaliczył Szczyt Ismaila Samaniego (d. Pik Komunizma - 7495 m). Potem przez Jirgital, Duszanbe, Osz dotarł do Biszkeku, stolicy Kirgistanu, a następnie do bazy na lodowcu Inylczek Południowy. 10 sierpnia zdobył Chan Tengri (z mongolskiego "władca niebios"), najbardziej wysunięty na północ siedmiotysięcznik Ziemi (7010 m) w górach Tienszan, a 14 sierpnia stanął na Szczycie Zwycięstwa (Pik Pobiedy, 7439 m). "Warunki pogodowe nie pozwalają na pełny zjazd" - poinformował w niedzielę.



Zakopiańczyk przyznał, że nie od dziś stawia sobie w życiu ambitne, nietuzinkowe wyzwania. Zaangażowany jest też w projekt Polskie Himalaje 2018. Zjazdem na nartach z Mount Everestu chciałby uczcić 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Jak podkreślił, miał pełnąświadomość, że tym razem wytyczył sobie cel z najwyższej półki, znacznie trudniejszy niż wejście na ośmiotysięcznik.



Wyniki rewelacyjne



- Do tego przedsięwzięcia przygotowywałem się miesiącami poprzez ciężkie i wykańczające treningi. Sporo czasu spędziłem w komorze ciśnień z wartościami, jakie panują na wysokości ośmiu, a nawet dziewięciu tysięcy metrów. Wyniki miałem rewelacyjne, jak oceniono. Do gór pochodzę jednak z wielką pokorą i dystansem - podkreślił.



Dotychczasowy rekord skompletowania Śnieżnej Pantery w jednym ciągu wynosił 42 dni i od 1999 roku należał do urodzonego w Niewinnomyssku Denisa Urubki, który od 12 lutego 2015 roku ma polskie obywatelstwo.



Pierwszym Polakiem, któremu przyznano to wyróżnienie za wszystkie pięć szczytów, był architekt i alpinista Marcin Hennig (ur. 12 sierpnia 1976 w Gdańsku). Projekt zaczął realizować 10 sierpnia 2004 roku od Chan Tengri, a zakończył po dwóch latach wejściem na Szczyt Zwycięstwa.



PAP

...

Piekne aby tylko nie przesadzic.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:55, 18 Sie 2016    Temat postu:

Polka zginęła na Przeklętej Górze. Alpinistów porwała lawina
wyślij
drukuj
pch,d | publikacja: 18.08.2016 | aktualizacja: 12:02 wyślij
drukuj
W miejscu gdzie znajdowali się alpiniści dzień wcześniej zeszła inna lawina (fot. Flickr/ Jerome Bon)
Dwie alpinistki i ich przewodnik ponieśli śmierć w wyniku zejścia lawiny w Masywie Mont Blanc we francuskich Alpach. Śledztwo w sprawie dokładnych przyczyn tragicznego wypadku prowadzi żandarmeria w Chamonix.

Poszukiwania polskiego alpinisty na Mont Blanc. Od tygodnia nie ma z nim kontaktu
Dwie kobiety – Słowaczka oraz alpinistka o podwójnym, brytyjskim i polskim obywatelstwie – a także ich niemiecki przewodnik znajdowali się na zboczu Mont Maudit w masywie Mont Blanc, gdy cała trójka została porwana przez lawinę potężnych bloków lodu. Ciała alpinistek zostały znalezione po kilku godzinach, następnie ratownicy odnaleźli zwłoki przewodnika. Ich śmierć została potwierdzona przez prefekturę departamentu Haute-Savoie.

Miejsce, gdzie znajdowali się alpiniści, stało się niebezpieczne bo dzień wcześniej zaszła tam inna lawina, która naruszyła stabilność znajdujących się w tym masywie bloków lodowych. Mont Maudit, czyli Przeklęta Góra, na którą próbowała się dostać trójka alpinistów, sięga wysokości 4465 metrów nad poziomem morza. Znajduje się w sąsiedztwie najwyższego szczytu Europy - Mont Blanc.
#wieszwiecej | Polub nasPAP, IAR

...

Kolejne takie przypadki.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:18, 28 Sie 2016    Temat postu:

Tragiczne podejście. W Tatrach zginął turysta
wyślij
drukuj
kaien, pszl | publikacja: 28.08.2016 | aktualizacja: 09:03 wyślij
drukuj
W sobotę ratownicy TOPR interweniowali kilka razy (fot. Facebook/TOPR/A. Górka)
Do śmiertelnego wypadku doszło w Tatrach w sobotę. Turysta, który próbował zdobyć Rysy (2499 m n.p.m.), spadł Żlebem Orłowskiego z Buli pod Rysami. Ciało mężczyzny znaleźli ratownicy TOPR, którzy następnie przetransportowali je do Zakopanego. Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe interweniowało w sobotę kilka razy.
Mijające wakacje były pracowite dla ratowników górskich. TOPR wyjeżdżał do poszkodowanych turystów w Tatrach ponad 160 razy. Akcji ratowniczych nie brakowało również na Podhalu czy w Pieninach. Na tamtejszych szlakach doszło do ponad 70 wypadków.

Nieco spokojnej było natomiast w Beskidzie Sądeckim i Niskim. Obyło się bez niebezpiecznych zdarzeń. Jak informuje zastępca Naczelnika Grupy Krynickiej GOPR Andrzej Stefański, pierwszej pomocy udzielono około 40 razy. Były to różnego rodzaju urazy, jak skręcenia, złamania czy zasłabnięcia. Najczęstsze błędy turystów w górach to brak przygotowania kondycyjnego i brak odpowiedniego wyposażenia.

Ratownicy GOPR i TOPR dyżurują w centralnych stacjach ratunkowych całodobowo. Numer ratunkowy w górach to 601 100 300.
#wieszwiecej | Polub nas„Gazeta Krakowska”, IAR

...

Rozne wyzwania. Nie tylko zaraz Himalaje sa grozne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:08, 11 Wrz 2016    Temat postu:

Tragiczny finał wspinaczki na skałkach. Kobieta nie żyje
wyślij
drukuj
do,k | publikacja: 11.09.2016 | aktualizacja: 09:27 wyślij
drukuj
Na miejsce wypadku przyleciał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego (fot. Wikipedia)
Śmiertelny wypadek na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. 64-letnia kobieta zginęła po upadku podczas wspinaczki skałkowej na Górze Birów w Podzamczu – poinformowało RMF24.

Turysta zginął na Orlej Perci. Poślizgnął się i spadł
– Sam wypadek miał charakter typowo wspinaczkowy – powiedział RMF24 Robert Pilarczyk, naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR. Z jego relacji wynika, że kobieta po dotarciu do górnego stanowiska chciała je zlikwidować, zjechać na dół i zakończyć wspinaczkę. Na miejsce przyleciał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

– Nie wiemy, co dokładnie się stało, ale efekt był taki, że spadła z kilkunastu metrów. Po kilkudziesięciu minutach resuscytacji lekarz stwierdził śmierć kobiety – dodał.

Ratownicy GOPR przypominają numer ratunkowy w górach i na Jurze: 601100300 lub 985.
#wieszwiecej | Polub nasRMF24

...

Nie pierwszy taki...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:25, 13 Paź 2016    Temat postu:

Tragiczny finał akcji ratunkowej w Himalajach. Nie żyje drugi ze wspinaczy

46 minut temu
Aktualizacja: 3 minuty temu

Nie żyje drugi z himalaistów, którzy brali udział w wyprawie na szczyt Shivling w Indiach. W nocy stracił przytomność Grzegorz Kukurowski i mimo podania odpowiednich leków już jej nie odzyskał. Łukasz Chrzanowski zginął w trakcie zejścia – podał w komunikacie Polski Związek Alpinizmu.
Shivling (6543m) należy w Himalajach na terytorium Indii
/DENIS KLERO /PAP/EPA
Zobacz również:

Tragedia w Himalajach. Zginął polski alpinista, jest problem ze ściągnięciem drugiego

"Tuż przed godziną 14:00 Łukasz Chrzanowski w trakcie zejścia odpadł od ściany i po 200-300 m zsuwania się w lodowo-śnieżnym terenie wpadł do szczeliny. W momencie upadku zespół ratunkowy w składzie Paweł Karczmarczyk i Kacper Tekieli znajdował się ok 150 m od szczeliny" - czytamy w komunikacie PZA.

Kiedy zespół ratunkowy dotarł do Łukasza Chrzanowskiego "wykazywał on jeszcze oznaki życia".

Jednak mimo reanimacji himalaista zmarł.

"Niestety mimo wielodniowej akcji, ofiarności członków wyprawy, pilotów i ratowników indyjskich przegraliśmy walkę o życie Łukasza" - czytamy w komunikacie.

Chrzanowski i Kukurowski byli członkami wyprawy PZA, którą kierował Paweł Karczmarczyk. W poniedziałek obaj utknęli w ścianie Shivlingu w partiach podszczytowych drogi czeskiej na wysokości 6300 m. W nocy Kukurowski stracił przytomność i mimo podania odpowiednich leków, już jej nie odzyskał. Następnego dnia zmarł.

Pozostali członkowie wyprawy bezzwłocznie opuścili bazę górną, gdzie przygotowywali się do wspinaczki innymi drogami na sąsiednich ścianach i dotarli do bazy głównej, aby zorganizować akcję ratunkową.

Dzięki pomocy polskiego konsulatu w New Delhi, w ratowniczą akcję helikopterową zaangażowała się policja indyjska. W środę helikopter zdołał zlokalizować Kukurowskiego i Chrzanowskiego, jednak pilot po przeanalizowaniu panujących warunków nie zabrał tego drugiego ze ściany, twierdząc, że parametry nośne helikoptera nie pozwalają na zatrzymanie maszyny w wolnym zwisie na tej wysokości. Również sprowadzony później helikopter Sił Powietrznych Indyjskiej Armii nie był zdolny do wykonania takiego zadania.

"W imieniu Polskiego Związku Alpinizmu składamy wyrazy współczucia dla rodzin zmarłych kolegów. W tej dramatycznej chwili chcielibyśmy ponownie podziękować polskiemu konsulatowi w New Delhi, jak i indyjskim służbom: policji i wojsku, za zaangażowanie i pomoc w realizacji akcji ratunkowej" - napisano w oświadczeniu PZA.


(j.)


RMF FM/PAP

...

To jest walka...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 12:11, 16 Paź 2016    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Zamiast autem pojedzie czym się da. Gdańszczanin chce przemierzyć całą Afrykę
Zamiast autem pojedzie czym się da. Gdańszczanin chce przemierzyć całą Afrykę

Dzisiaj, 16 października (10:0Cool

Chciał być pierwszym Polakiem, który przejedzie autem z północnego krańca Europy na południowy kraniec Afryki. Przez konflikty zbrojne musi zmienić plany. Spontanicznie chce przemierzyć całą Afrykę. Krzysztof Puternicki, gdański restaurator, podróżnik i miłośnik Czarnego Kontynentu 16 listopada ruszy, bez samochodu, z Kairu do Kapsztadu.
Krzysztof Puternicki
/Materiały prasowe


Kuba Kaługa, RMF FM: Początkowo miał pan wyruszać z norweskiego Nordkappu, prawie najbardziej wysuniętego punktu na północ Europy, dotrzeć do Kapsztadu, do najbardziej wysuniętego na południe punktu w Afryce. Taki był zamysł. Dlaczego zmienia pan plany?

Krzysztof Puternicki: Przede wszystkim chodzi o bezpieczeństwo. Nasiliły się działania wojenne w Syrii. Zaangażowanie Turcji spowodowało to że musze startować z Gdańska, lecąc samolotem bezpośrednio do Kairu i omijać tamtą strefę.

Nie wspominałem o tym, że to miała być wyprawa samochodowa.

Tak, to miała być wyprawa samochodowa. Niestety, ostatni port w którym byłem w stanie się przedostać do Egiptu został zajęty przez armię turecką i teraz nie ma takiej szansy aby przejechać.

Ten port jest blisko Aleppo?

Tak, w linii prostej to jest kilkadziesiąt kilometrów od Aleppo.

Czyli zmiana planów wymuszona sytuacją międzynarodową, mówiąc w skrócie.

No tak, niestabilnym Bliskim Wschodem i generalnie Afryką północną, która jest dosyć niestabilna. Wszelkiego rodzaju środki, którymi się miałem poruszać zostają na miejscu, a będę po prostu jechał czym się da.

Czyli?

Czyli trochę na piechotę... Na pewno spróbuję wynająć wielbłąda w Sudanie. Zobaczymy. Przy pomocy lokalnej społeczności. Albo będzie to podwózka jakimś lokalnym środkiem lokomocji, albo zobaczymy. Sam nie wiem. Wiem na pewno, że chcę do marca dotrzeć do Kapsztadu.

Docelowe miejsce pozostaje niezmienne, ale wyprawa jest już zupełnie innym przedsięwzięciem.

Jest innym przedsięwzięciem, w trakcie którego, pomimo wszystko, dochodzę do wniosku, że będę bliżej ludzi, bliżej natury jeszcze. Jednak samochód zawsze stanowi jakąś tam ochronę i powoduje jakąś barierę pomiędzy światem zewnętrznym a osobą, która podróżuje, w związku z czym jestem nawet bardziej zadowolony.

Jednak w Afryce tych niebezpieczeństw różnego rodzaju jest na tyle dużo, że to co chce pan zrobić, wydaje się przerażające.

Tak, jeszcze do tego kilka dni temu został wprowadzony stan wyjątkowy w Etiopii. Co też jakby nie wróży samych dobrych rzeczy po drodze. Do odważnych świat należy, lecz nie do głupich do końca. Mam nadzieję, że sobie poradzę z tymi niebezpieczeństwami zarówno natury ludzkiej jak i ze strony zwierząt.

A kogo się pan bardziej boi ludzi czy zwierząt?

Bardziej boję się zawsze ludzi, bo to jednak ludzie są przyczyną wszelkiego zła na świecie. Zwierzęta są przewidywalne, ludzie nie.

Jak będzie pan przygotowany do tej wyprawy? Ląduje pan w Kairze i co pan ze sobą ma?

Mam ze sobą plecak, który waży na chwilę obecna 21 kg. Tam mam wszelkiego rodzaju rzeczy, które są niezbędne mi do tego, żeby przetrwać samotnie nawet na pustyni.

Przejście przez pustynię jest w planie. Co jeszcze?

Tak, jest w planie przejście kawałka na pustyni w Sudanie na piechotę. Zobaczymy, ile się da. Tak jak powiedziałem, mam w planie jeszcze wynajęcie wielbłąda... Bardzo możliwe, że go kupię i potem odsprzedam. No i tak zamierzam sprowadzać się po prostu na południe kontynentu. Potem mamy Sahel, pod Sahelem jest troszeczkę sucho. Jest kilka depresji, jest depresja Danakil. Jedno z najcieplejszych miejsc na świecie.

Jaka tam jest temperatura?

Tam jest temperatura, która sięga 50 stopni w związku z czym jest dosyć ciepło. To jest krajobraz pustynny, jak najbardziej. Tam są słynne wulkany, które są czynne przez cały czas.

50 stopni Celsjusza i pewnie parę dni tam trzeba będzie spędzić, a może i dłużej. Jest pan przygotowany kondycyjnie do takiego wyzwania?

Tak, kondycyjnie myślę, że jak najbardziej jestem przygotowany. Ale tutaj przede wszystkim będzie decydował sprzęt też. Sprzęt i możliwość zaopatrzenia się w wodę. Bo są takie. A jak najbardziej mam ze sobą też filtry do wody, które uzdatniają mi wszelakiego rodzaju wodę, do jakiej będę miał dostęp. Mam specjalne urządzenie do filtrowania wody nawet z kałuży. Według producenta jest w stanie wyeliminować nawet wąglika.

Ale będzie też trzeba przejść przez tereny, na których działają organizacje terrorystyczne. Delikatnie mówiąc, niekoniecznie przyjaźnie nastawione do Europejczyków.

Zawsze powtarzam, że dobre przygotowanie jest podstawą wszelkiego rodzaju działania. Śledziłem dosyć mocno aktywność, jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju ugrupowania, które działają na tamtym terenie. To jest tak, jak z wyjściem gdzieś powiedzmy sobie na terenie Warszawy, w nocy, w pewne części Pragi, w które się, po prostu nie wchodzi.. Tak samo ja posiadam wiedzę, która ma mnie uczynić bardziej bezpiecznym.

Ale czy się uda, zobaczymy.

A jakie grupy może pan spotkać? Tak jak patrzyłem na trasę, to przez teren działalności Boko Haram pan nie przechodzi. Al Qaeda?

Tak, Al Qaeda jak najbardziej, milicje islamskie, które też działają na tamtym terenie. Boko Haram to już jest bardziej zachodnia Afryka.

Jakiś pomysł, co zrobić w razie spotkania z nimi czy po prostu pan woli myśleć pozytywnie, wyeliminować w ogóle taką możliwość?

Tak, przede wszystkim chciałbym się skupić na pozytywnej energii tej podróży. Wierzę, bardzo mocno wierzę w to, że ta pozytywna energia pozwoli mi na to, abym w marcu wsiadł w Kapsztadzie do samolotu i powrócił bezpiecznie do Polski.

Ile razy był pan w Afryce wcześniej?

Kilkukrotnie. W tej czarnej Afryce zakochałem się jak miałem 17 lat. Byłem po raz pierwszy. Zobaczyłem czerwoną ziemię w Afryce, ona mi weszła pod paznokcie, a potem do serca. Zacząłem czytać książki i po prostu poczułem cały tamten klimat.

Po co panu taka wyprawa?

Chciałbym pokazać swoim synom - Antkowi i Karolowi, jeden ma 16, drugi 6 lat - że warto się starać o rzeczy, które na co dzień wydają nam się niemożliwe, nierealne. I to jest dla mnie najważniejsze.

(mn)
Kuba Kaługa

...

Znakomite. To jest wyzwanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 22:23, 22 Paź 2016    Temat postu:

Nie żyje Junko Tabei, pierwsza zdobywczyni Mount Everest

Dzisiaj, 22 października (18:41)

W wieku 77 lat zmarła w szpitalu w mieście Saitama na północ od Tokio japońska himalaistka i podróżniczka Junko Tabei, pierwsza zdobywczyni Mount Everest i Korony Ziemi. Przyczyną zgonu był rak otrzewnej - poinformowała agencja Kyodo.
Junko Tabei (po lewej)
/Narendra Shrestha /PAP/EPA


16 maja 1975 roku, mając 35 lat, jako pierwsza kobieta na świecie stanęła na szczycie najwyższej góry Ziemi (8848 m), wspinając się od strony nepalskiej. Po niej, od strony północnej, weszła 11 dni później Tybetanka Phantog. Trzecią, a pierwszą Europejką i pierwszym Polakiem, była w 1978 roku Wanda Rutkiewicz, która wspinaczkę ukończyła 16 października. W tym samym dniu Karol Wojtyła został papieżem.

Z Junko Tabei miałem okazję spotkać się dwukrotnie - w 1986 roku w Japonii oraz w 2000 w Kanadzie. Górami była zafascynowana od dzieciństwa. Weszła niemalże na wszystkie ważniejsze szczyty w swoim kraju zanim wyruszyła w Alpy, a potem w Himalaje. Była osobą bardzo skromną - powiedział PAP Krzysztof Wielicki, który wraz z Leszkiem Cichym jako pierwsi zdobyli Everest zimą (17 lutego 1980).

W 1992 roku Piramidą Carstensza (4884) w Papui-Nowej Gwinei Tabei zakończyła projekt Korony Ziemi, wspinając się na wszystkie najwyższe góry poszczególnych kontynentów. Uwielbiała podróżować i poznawać świat. Odwiedziła ponad 60 krajów.

Mimo choroby (raka zdiagnozowano u niej cztery lata temu) nie chciała zrezygnować ze swej pasji. W lipcu tego roku z grupą studentów weszła na stratowulkan i zarazem najwyższy szczyt Japonii Fudżi (3776 m).

Tabei, absolwentka Showa Women's University, jest autorką kilku książek, w tym na temat starzenia się i autobiografii.

...

To jest pasja.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:32, 26 Paź 2016    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Zidentyfikowano ciało znalezione w Tatrach. To zaginiony biegacz
Zidentyfikowano ciało znalezione w Tatrach. To zaginiony biegacz

Dzisiaj, 26 października (16:37)

Odnaleziony wczoraj w Tatrach martwy mężczyzna to poszukiwany od prawie trzech tygodni biegacz - ustaliła zakopiańska policja. Rodzice zaginionego na początku października 28-latka dokonali jego identyfikacji.
Zdj. ilustracyjne
/Maciej Pałahicki /Archiwum RMF FM


Zrezygnowano z przeprowadzenia sekcji zwłok, ponieważ wykluczono, by do jego śmierci mógł się ktoś przyczynić. Prawdopodobnie przyczyną jego śmierci było poślizgnięcie na śniegu.

Ciało biegacza zostało znalezione w rejonie Doliny Małej Łąki w Tatrach. Wcześniejsze, trwające kilka dni poszukiwania nie przyniosły efektu, bo na początku miesiącach w górach spadł śnieg.

Poszukiwania wznowiono we wtorek, gdyż tam mężczyzna mógł trenować. Ciało zauważono z pokładu śmigłowca.

Poszukiwany 28-latek był pasjonatem biegów górskich. Z informacji policji wynikało, że wyszedł w góry w lekkim sportowym ubraniu.

(az)
Maciej Pałahicki

...

Bóg go wzial do siebie. Znaczy dobry czlowiek. Z pasja.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:23, 02 Gru 2016    Temat postu:

gosc.pl » Wiadomości » Płynie wpław przez Atlantyk - przeszkadzają meduzy i... rekiny
Płynie wpław przez Atlantyk - przeszkadzają meduzy i... rekiny

|
PAP |
dodane 02.12.2016 09:40 Zachowaj na później

Atlantyk widziany z Dakaru
jbdodane / CC 2.0


Brytyjczyk Ben Hooper, który chce przepłynąć wpław Ocean Atlantycki, przyznał, że w zmaganiach z żywiołem najbardziej przeszkadzają mu atakujące go meduzy. 38-latek miał też duży problem z rekinami oraz jedną z ryb, która próbowała złożyć ikrę .. w jego uchu.

"Muszę przyznać, że to wszystko jest o wiele trudniejsze niż przypuszczałem" - napisał w czwartek na swoim profilu facebookowym.

Brytyjczyk, który wystartował 16 listopada, jak dotąd przepłynął tylko 67 z liczącej 1635 mil morskich (3027 km) trasy, prowadzącej z Dakaru do brzegów Brazylii. Zakładając utrzymanie obecnego tempa śmiałek dotrze do Ameryki Południowej o wiele miesięcy później niż planowano.

"Myślałem, że ocean będzie nieco mniej wzburzony. Fale ciągle mnie obracają, a prądy wodne utrudniają płynięcie w jednym kierunku. Mam wiele oparzeń wynikających z kontaktów z meduzami, a w mojej okolicy dwukrotnie potwierdzono obecność rekinów" - dodał Hooper.

To właśnie obecność tych groźnych ryb może okazać się największym utrapieniem Brytyjczyka. Wydaję się bowiem, że żadna z zastosowanych przez niego metod ochrony przed tymi drapieżnikami, polegająca m.in. na wysyłaniu specjalnych sygnałów elektrycznych, nie zdała egzaminu. Tymczasem w okolicach Brazylii Brytyjczyk będzie musiał przepłynąć terytoria zamieszkałe przez dużą liczbę rekinów, gdzie nie da się wykluczyć ataków samic broniących młodych.

Oprócz tego pływak ma też problemy z logistyką oraz poczuciem wyobcowania. W wyniku awarii systemu komunikacji satelitarnej nie może zbyt często rozmawiać ze swoją rodziną, a załoga towarzyszącej mu łodzi przez większość czasu zajęta jest niezbędnymi naprawami.

"Wojskowe racje są podstawą naszego jedzenia. Choć zawierają one dużo kalorii, nie zastąpią one normalnych posiłków. Pływanie na takiej diecie nie jest łatwe i skutkuje wymiotami. Miałem być wspierany przez drugą łódź z dodatkowym zaopatrzenia, takim jak makaron czy ryż, ale statek musiał zawrócić do Dakaru" - wyjaśnił Brytyjczyk.

Do tej pory jedynie Francuz Benoit Lecomte przepłynął wpław Atlantyk. W 1998 roku pokonał dłuższą trasę z Cape Cod w stanie Massachusetts do Quiberon we Francji (5600 km). Jego wyczyn nie trafił jednak do Księgi Rekordów Guinnessa, ponieważ z powodu wyczerpania pływak był zmuszony do prawie tygodniowego postoju na Azorach.

...

To jest wyzwanie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 14:15, 02 Sty 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Chce zostać najmłodszą Polką - zdobywczynią Mount Everest
Chce zostać najmłodszą Polką - zdobywczynią Mount Everest

Dzisiaj, 2 stycznia (09:47)

Ma 25 lat i ogromną chęć, żeby zostać najmłodszą Polką, która wspięła się na szczyt Mount Everest. Krakowska studentka Sylwia Bajek planuje ekspedycję na wiosnę. Przygotowania trwają już od kilku tygodni.
Sylwia Bajek
/Materiały prasowe


Najwyższa góra świata jest miejscem kultowym i wymarzonym dla każdego, kto chodzi po górach. Moja pasja do najwyższych gór narodziła się 5 lat temu. Mój chłopak chce zdobyć Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jeśli chce wejść na Everest, nie wyobrażam sobie, że pójdzie tam sam – mówi himalaistka.

Krakowska studentka chce zostać najmłodszą Polką, która zdobyła Mount Everest /RMF FM

Ekspedycja wystartuje w miejscowości Lukla, do której ekipa doleci z Katmandu. Stamtąd trzeba przez 9 dni iść do Everest Base Camp. Tam na wysokości 5334 metrów nad poziomem morza założony zostanie obóz docelowy, a ekipa będzie wychodziła na wyjścia aklimatyzacyjne.

Atak szczytowy planowany jest na 20 maja.


Na Mount Evereście dotychczas stanęło zaledwie kilkudziesięciu Polaków, w tym tylko kilkanaście kobiet. W 1978 roku zrobiła to Wanda Rutkiewicz. Miała wówczas 35 lat. Była nie tylko pierwszą Polką, która tego dokonała, ale również pierwszą Europejką i trzecią kobietą na świecie. Najmłodszą dotychczas Polką na szczycie Everestu była Martyna Wojciechowska, w 2006 roku, mając 31 lat.

Paweł Pawłowski

...

Z ta najmlodszoscia to tez bym nie przesadzal bo w koncu 15 latki beda. Ale 25 to w porzadku!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 15:16, 25 Sty 2017    Temat postu:

gosc.pl → Wiadomości → Pierwsza Polka dotarła na biegun południowy po samotnym marszu
Pierwsza Polka dotarła na biegun południowy po samotnym marszu
PAP
dodane 25.01.2017 13:11

Biegun południowy
Christopher.Michel / CC 2.0


Małgorzata Wojtaczka jest pierwszą Polką i jedną z niewielu kobiet na świecie, która dotarła do bieguna południowego samotnie, bez asysty. Jej marsz na Antarktydzie trwał 69 dni. 51-letnia wrocławianka pokonała dystans 1300 km, ciągnąc za sobą ważące około 100 kg sanie.

Wyruszyła 18 listopada z brzegu kontynentu, z lodowca Ronne spływającego do Morza Weddella. Do bieguna (różnica wysokości od morza 2835 m) doszła w środę o godz. 12.30 czasu polskiego. Ostatnią dobę maszerowała non stop w temperaturze minus 34 st. C. Wcześniej informowała, że resztki jedzenia ma na maksimum dwa dni.

"Denerwuję się, czy zdążę. Jestem porządnie zmęczona. Temperatura powietrza poniżej minus 30 st. C, i to też szybko zabiera mi energię. Do tego wiatr, w nocy 5 stopni w skali Beauforta (ok. 40 km/h), rano około 4 B. Taka kombinacja powoduje, że temperatura odczuwalna to minus 46 st. C. Ciągle dużo świeżego śniegu. Nie daję rady iść szybciej niż około kilometra na godzinę" - przekazała Wojtaczka.

W środę o godz. 12.30 nadała meldunek z bieguna geograficznego Ziemi: "Dotarłam".

Wrocławianka ciągnęła za sobą ważące około 100 kg sanie transportowe ze sprzętem, żywnością i specjalnym paliwem do używania w kuchence, tzw. white gas (normalne paliwo nie może być stosowane w tych szerokościach, bo zamarza).

Wcześniej była uczestniczką wielu wypraw jaskiniowych, ekspedycji polarnych, narciarskich i żeglarskich. Opłynęła jachtami m.in. Spitsbergen, Przylądek Horn i dotarła na Antarktydę. Często podkreślała, że "chorowała" na biegun południowy.

Pierwszą kobietą, która bez asysty dotarła do tego miejsca po 50 dniach marszu, była w 1994 roku Liv Arnesen. Norweżka miała po drodze cały czas dobrą pogodę. Wojtaczka wybrała tę samą, klasyczną trasę, o długości w linii prostej 1200 km. Omijając m.in. szczeliny, pokonała w sumie 1300 km.

Pierwszym Polakiem, który osiągnął samotnie biegun południowy, był Marek Kamiński w 1995 roku i w 1997, w czasie próby przejścia Antarktydy.

...

Brawo za podjecie wyzwania.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:24, 31 Sty 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Pierwsza Polka, która samotnie zdobyła biegun: "Była radość i żal"
Pierwsza Polka, która samotnie zdobyła biegun: "Była radość i żal"

Dzisiaj, 31 stycznia (14:17)

Małgorzata Wojtaczka, która jako pierwsza Polka samotnie zdobyła Biegun Południowy, wróciła we wtorek do Polski. Wrocławianka przez 69 dni pokonała 1200 kilometrów.
Kadr z jednego z filmów Małgorzaty Wojtaczki
/samotnienabiegun.pl /YouTube


Celem Polki było zdobycie Bieguna bez żadnej pomocy z zewnątrz. Marsz utrudniały jej zmienne warunki i kończące się jedzenie. Planowo wyprawa miała potrwać nieco krócej.

Co było najtrudniejsze? Zdążyć na czas! To zawsze sprawia mi trudność. Problemem były też niskie temperatury w ostatnich dniach, codziennie ponad minus 30. No i opady śniegu, które w tym roku były wyjątkowe - mówiła Wojtaczka, która opowiedziała też jak wyglądał jej dzień: Mój dzień składał się z tego, żeby wstać, zjeść, maszerować... rozbić namiot, jeść i spać! Sen? Różnie, między 5 a 7 godzin dziennie. Codziennie przechodziłam około 20 kilometrów - mówiła Polka.

O czym myślała w trakcie marszu? Jeśli na przykład jest mgła, albo nierówności terenu to myśli się o tym, jak to ominąć. A jeśli droga jest łatwiejsza to myślałam głównie o tym, co zjem wieczorem, gdzie rozstawię namiot.

Wojtaczka przyznała także, że gdy osiągnęła cel nie czuła jedynie satysfakcji, ale też...żal. Żal, że to się kończy. Co dalej? Plany nie są jeszcze sprecyzowane do końca, ale na pewno będą dotyczył regionów polarnych - powiedziała po powrocie do Polski.

APA
Maciej Jermakow

...

To jest walka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 10:53, 12 Lut 2017    Temat postu:

Nie żyje taternik, który spadł z Gąsienicowej Turni

11 minut temu

Nie udało się uratować taternika, który w sobotę spadł z Gąsienicowej Turni do Dolinki pod Kołem w Tatrach Wysokich. Mężczyzna zmarł w nocy w szpitalu – poinformował ratownik TOPR Andrzej Marasek.
zdj. ilustracyjne
/Maciej Pałahicki /Archiwum RMF FM


O tragicznym upadku z dużej wysokości poinformowali przypadkowi świadkowie zdarzenia. Turysta, który sam wędrował po górach, spadł z dużej wysokości. Mimo że posiadał stosowny sprzęt wysokogórski i zabezpieczenia, najprawdopodobniej poślizgnął się i spadł na dół doznając wielu obrażeń.

Gdy ratownicy TOPR dotarli na miejsce mężczyzna był nieprzytomny, mimo resuscytacji nie odzyskał przytomności podczas transportu do szpitala.

Jak informuje Tatrzański Park Narodowy, warunki do uprawiania turystyki w Tatrach są trudne. Wszystkie szlaki turystyczne są oblodzone, a w wielu miejscach przykryte śniegiem. Do uprawiania wysokogórskiej turystyki konieczny jest odpowiedni sprzęt taki jak raki, czekan oraz zestaw lawinowy, czyli detektor, sonda i łopatka. W Tatrach obowiązuje drugi, umiarkowany stopień zagrożenia lawinowego.

...

Nie trzeba zaraz Himalajow...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:35, 17 Lut 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Pobił rekord w jeździe rowerem w ekstremalnych warunkach. "Najtrudniejsza była druga doba"
Pobił rekord w jeździe rowerem w ekstremalnych warunkach. "Najtrudniejsza była druga doba"

35 minut temu

"Postanowiłem ustanowić nowy rekord, którego nie ma w Księdze Rekordów Guinessa. To miała być jazda w czasie 48 godzin w ekstremalnych warunkach zimowych, w jak najniższych temperaturach. Dlatego to odbyło się w najzimniejszym punkcie na ziemi, w Jakucji. W miejscu, gdzie panują mrozy sięgające minus 60 stopni Celsjusza. Przez dwie doby jechałem tam na rowerze non stop, bez snu" - mówi w rozmowie z RMF FM Valerjan Romanovski, inżynier w warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, który od lat interesuje się badaniem możliwości ludzkiego organizmu i ma na swoim koncie pięć rekordów Guinnessa w jeździe ciągłej na rowerze górskim. Swoje wyczyny dedykuje chorym na nowotwory krwi pokazując przy tym, że oni również muszą walczyć ze słabością swojego organizmu.
Valerjan Romanovski na trasie
/Materiały prasowe


Michał Dobrołowicz, RMF FM: Jaka była temperatura, gdy pobił pan rekord Guinnessa?

Valerjan Romanovski: Temperatura się wahała. Najwyższa temperatura to minus 30 stopni Celsjusza, a najzimniej minus 45 stopni.

Który moment tych dwóch dób był najtrudniejszy?

Oczywiście to była ta druga doba, bo trzeba pamiętać, że w takich warunkach całkowicie inaczej funkcjonuje organizm. Po pierwszej dobie byliśmy już całkowicie wyczerpani, a trzeba było wytrwać jeszcze jedną dobę. Zdecydowanie najtrudniejsza była druga doba tuż przed świtem. Trzeba pamiętać, że tam noc trwa trochę dłużej niż u nas.

Jaki dystans pan pokonał przez te 48 godzin?

Dystans może nie powala, bo to jest niecałe 400 kilometrów. Przyznaję, że trasa nie była łatwa. Było dużo śniegu i trzeba było się kopać w tym śniegu. Tam nie ma miejsca bez śniegu, wszędzie jest śnieg, nawet na drogach, więc trzeba jeździć po śniegu

Rower musiał być specjalnie przygotowany?

Oczywiście. Rower przygotowaliśmy w komorze klimatycznej w Politechnice Krakowskiej, gdzie najpierw przetestowaliśmy, a potem zmodyfikowaliśmy go. Ten rower później nas nie zawiódł.

On miał coś doczepionego, żeby dało się jechać w takich warunkach i w takiej temperaturze, przez śnieg? Był jakoś dodatkowo przygotowany?

Oczywiście, miał specjalne opony, które pozwalały jeździć w takich warunkach i był odpowiednio przygotowany. Przede wszystkim nie miał żadnego smarowania. Bez oleju, bez niczego - pracował na sucho.

Jak udało się dojechać, po 48 godzinach - co wydarzyło się wtedy?

Udało się wytrwać dwie doby, co zadziwiło miejscowych mieszkańców, bo oni nawet nie wierzyli, że my z Polski, Polacy, jesteśmy w stanie coś takiego zrobić.

Miał pan taką myśl, że można by jechać jeszcze dłużej? Może 50 godzin albo jeszcze więcej?

Wszystko jest możliwe, tylko trzeba odpowiednio się przygotować. Mam nadzieję, że to nie jest nasz ostatni projekt, że jeszcze wybierzemy się do Jakucji, kiedy będzie co najmniej -50 stopni lub jeszcze zimniej.

Możliwa jest jeszcze dłuższa jazda w takiej temperaturze, więcej niż dwie doby?

Nie mamy założenia, żeby jechać dłużej, ale jechać w niższej temperaturze i zrobić dłuższy dystans.

O czym się myśli, jadąc w takich warunkach, w takiej temperaturze?

Trzeba analizować stan organizmu, co z nim się dzieje. Zachodzi wiele procesów, które trzeba rozpoznać i właściwie zinterpretować, więc naprawdę cały czas jest co robić przez te dwie doby.

Po dojechaniu, po finale, od razu był odpoczynek, czy coś innego?

Było kilka godzin snu. Później pojechaliśmy na konferencję do szkoły, żeby się spotkać z miejscowymi ludźmi, mieszkańcami i opowiedzieć im, jak to wyglądało.
Valerjan Romanovski
/Materiały prasowe

Ile czasu trwały przygotowania do pobicia tego rekordu?

Mogę powiedzieć, że trwały co najmniej 10-15 lat, żeby przygotować odpowiednią formę. Pluj jeszcze pół roku treningów specjalistycznych w chłodniach, w zimnie, żeby przyzwyczaić organizm i go lepiej poznać.

Ile czasu spędzał pan w takiej chłodni?

W Krakowie, na Politechnice spędziliśmy dwie doby w niskich temperaturach poniżej -50 stopni. Testowaliśmy tam zarówno siebie, ubrania, jak i sprzęt.

Czy można jakoś porównać to, jak człowiek czuje się, gdy jedzie rowerem w takiej temperaturze?

Na pewno czułem, że tam czas trwa inaczej, i że te 48 godzin jazdy w taki mróz to nie jest to samo co 48 godzin latem tutaj w Polsce. Trzeba powiedzieć, że to jest wysiłek co najmniej dwa razy większy i to wyzwanie było co najmniej dwa razy trudniejsze.
Valerjan Romanovski
/Materiały prasowe

I specjalne ubranie pewnie musiało być?

Trzeba dokładnie kontrolować straty ciepła. To są procesy, które są dosyć ciekawe, ale musieliśmy je dobrze poznać.

Ile warstw stroju miał pan na sobie?

Od trzech nawet do ośmiu warstw - w zależności od tego, w którym miejscu ciała i w którym momencie.
Valerjan Romanovski i reporter RMF FM Michał Dobrołowicz
/RMF FM
Michał Dobrołowicz

...

Nie trzeba w Himalaje.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 8:19, 12 Kwi 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Polak zwycięzcą "najzimniejszego maratonu"
Polak zwycięzcą "najzimniejszego maratonu"

Wczoraj, 11 kwietnia (21:25)

Długodystansowiec i trener z Gdyni Piotr Suchenia wygrał tegoroczny "North Pole Marathon"! Konkurs jest organizowany od 2003 roku przy arktycznym obozie Barneo, w pobliżu Bieguna Północnego. ​Jak przyznają organizatorzy, ze względu na warunki atmosferyczne, to jeden z najcięższych maratonów na świecie.
Piotr Suchenia
/Facebook npmarathon /

Biegam na długich dystansach od wielu lat, więc w cyklu treningowym jestem non stop. W połowie grudnia zrobiłem sobie jednak krótką przerwę i przygotowania do tego wyścigu rozpocząłem w styczniu - mówi RMF FM Piotr Suchenia. Jak dodaje, największym problemem okazała się nie tylko temperatura, ale też nawierzchnia. Do takich warunków nie sposób się przygotować. Podczas biegu, przy wietrze wiejącym 5 metrów na sekundę, temperatura odczuwalna wynosiła -50 stopni Celsjusza, to jest naprawdę ogromne wyzwanie. Poza tym chwilami biegło się naprawdę ciężko. Głęboki śnieg i przeszkody sprawiały, że musiałem być wyjątkowo ostrożny i patrzeć pod nogi, żeby się nie przewrócić - dodaje Suchenia.

Gdynianin dotarł do mety po 4 godzinach, 6 minutach i 34 sekundach. Czuję ogromną satysfakcję, udało mi się ukończyć mój wymarzony maraton - mówił po zakończonym biegu.

To pierwszy start i pierwsze zwycięstwo Sucheni w North Pole Marathon.

Moim celem jest bieganie powyżej koła podbiegunowego. Jak dotąd przebiegłem już 3 takie maratony - mówi Suchenia, dodając że bieg przy arktycznym obozie Barneo był najbardziej wymagającym, jak dotąd, doświadczeniem.

W tegorocznych zawodach wzięło udział 55 zawodników. Wśród pań najszybsza była Francuska Frederique Laurent. Jej wynik to 6 godzin 21 minut 3 sekundy.

...

Brawo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 8:21, 12 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Himalaje: Niesamowity wyczyn małżeństwa z Włoch
Himalaje: Niesamowity wyczyn małżeństwa z Włoch

Wczoraj, 11 maja (19:07)

Włoskie małżeństwo Nives Meroi i Romano Benet, jako pierwsza na świecie para, skompletowało po 19 latach Koronę Himalajów i Karakorum. W czwartek stanęli na Annapurnie (8091 m), swoim 14. ośmiotysięczniku. Pierwszym była w 1998 roku Naga Góra - Nanga Parbat (8125 m).
Widok na Annapurnę
/Narendra Shrestha /PAP/EPA


55-letni Benet i o siedem miesięcy starsza Meroi to wyjątkowy duet himalaistów, który 11 maja dołączył do elitarnego grona wspinaczy. Dotychczas na "koronnej" liście są 34 nazwiska, ale tylko 15 osób zdobyło 14 ośmiotysięczników w stylu sportowym, bez wspomagania się tlenem z butli, tak jak włoskie małżeństwo, i na dodatek bez wsparcia tragarzami wysokościowymi.

Jak podkreślają eksperci i media, Nives i Romano "wszystko robią we dwoje". Razem też zmagali się z ciężką chorobą, która oddaliła im Koronę Himalajów.

W 2009 roku, gdy mieli już za sobą 11 ośmiotysięczników, wspinali się na Kanczendzongę (8598 m), na której to górze 25 lat temu na zawsze pozostała jedna z najwybitniejszych alpinistek w historii Wanda Rutkiewicz. Na wysokości ponad 7 tys. metrów, z powodu złego samopoczucia, wspinaczkę musiał zakończyć Benet. Żonie proponował, by dołączyła do innej wyprawy i próbowała zdobyć szczyt. Ta jednak odmówiła i towarzyszyła mężowi w zejściu do bazy.

Po powrocie do Włoch diagnoza lekarzy była bardzo niepomyślna - anemia aplastyczna (aplazja szpiku kostnego). Leczenie trwało dwa lata, a w jego trakcie Benet został poddany dwóm przeszczepom.

W 2014 roku Nives oraz Romano wrócili w Himalaje i... zdobyli Kanczendzongę, dwa lata później Makalu (8481 m), a w czwartek Annapurnę.

Ten potężny i niebezpieczny masyw atakowali już w 2009 roku. Próbowali przejść polską drogą, wytyczoną w 1981 roku przez zakopiańczyków pod kierunkiem Ryszarda Szafirskiego. Założyli dwa obozy na wysokościach 5100 i 5600 m, ale ogromne opady śniegu i trudne warunki atmosferyczne skłoniły włoskie małżeństwo do wycofania się spod południowej ściany. Wtedy to zaginął Czech Martin Minarik, który wspinał się z Francuzką Elisabeth Revol.

Meroi i Benet wrócili do pierwotnego planu i udali się ponownie pod Kanczendzongę, gdzie wcześniej (20 marca) ciężarówka z ich sprzętem została zatrzymana przez blokady i strajki mieszkańców okolic Taplejungu.

Pojęcie "Korona Himalajów i Karakorum" zostało wprowadzone w 1986 roku, gdy Włoch Reinhold Messner jako pierwszy zdobył wszystkie 14 szczytów o wysokości powyżej 8000 m (10 znajduje się w Himalajach, pozostałe cztery w Karakorum).

Z polskich alpinistów koronę skompletowali: Jerzy Kukuczka (jako drugi na świecie w 1987 roku), Krzysztof Wielicki (jako piąty w 1996) i Piotr Pustelnik (w 2010).

...

Brawo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:35, 12 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
"Kiedy nad nami jest tylko niebo, wszystko widać ostrzej". 25 lat temu zaginęła Wanda Rutkiewicz
"Kiedy nad nami jest tylko niebo, wszystko widać ostrzej". 25 lat temu zaginęła Wanda Rutkiewicz

Dzisiaj, 12 maja (08:14)

25 lat temu w drodze na szczyt Kanczendzongi (8586 m) zaginęła jedna z najwybitniejszych himalaistek w historii – Wanda Rutkiewicz. Miała 49 lat. Po raz ostatni widział ją 12 maja 1992 roku meksykański alpinista Carlos Carsolio.
Wanda Rutkiewicz na zdj. z 1973 roku
/CAF-Teodor Walczak /PAP


Kiedy nad nami jest już tylko niebo, wszystko widać ostrzej. Nie ma półprawd, nie ma półtonów. Wszystko jest czarne albo białe, zimne albo gorące. Albo się przeżyje, albo się umiera - mówiła Rutkiewicz podczas spotkania z Polakami na Litwie, gdzie w niewielkiej miejscowości Płungiany na Żmudzi, majątku swych dziadków, urodziła się 4 lutego 1943 roku. Wywłaszczenie przez Rosjan sprawiło, że cała rodzina przeniosła się w 1946 roku najpierw do Łańcuta, a następnie do Wrocławia.

Od najmłodszych lat Rutkiewicz wykazywała zainteresowanie sportem, w szkole średniej uprawiała kilka konkurencji lekkoatletycznych, intensywnie trenowała siatkówkę. Grała w pierwszoligowej Gwardii Wrocław, była w szerokiej kadrze olimpijskiej na igrzyska w Tokio (1964). Górami zainteresowała się w czasie studiów na Politechnice Wrocławskiej (w 1965 roku, mając ledwie 22 lata, została magistrem) przez przypadek. Przyjęła propozycję wyjazdu w skałki w Sokoliki koło Jeleniej Góry.

Już pierwszy dzień przyniósł mi takie doznania, które osłabiły wszystkie moje dotychczasowe fascynacje. Odnalazłam coś dla siebie i wiedziałam, że przy tym pozostanę - wspominała Rutkiewicz (z domu Błaszkiewicz), która z dyplomem inżyniera-elektronika pracowała w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Na Politechnice Wrocławskiej studiował również Krzysztof Wielicki.

Dokładne okoliczności śmierci Rutkiewicz do dziś pokrywa mgła tajemnicy. Zdaniem Wielickiego, zasłabła z wyczerpania. Mogła osunąć się z grani. W czasie 30-letniej kariery alpinistycznej nieraz ocierała się o śmierć. W skałkach spadła z wysokości 18 metrów, cudem unikając złamania kręgosłupa. W Norwegii złamała nogę. Wspinając się południową ścianą Aconcagui, najwyższego szczytu Andów (6962 m), ledwo ocalała spod lawiny.

W 1992 roku meksykańską wyprawę na Kanczendzongę prowadził Carlos Carsolio. Dołączyli do niej Rutkiewicz i Arkadiusz Gąsienica-Józkowy. Jednak młody, silny alpinista z Zakopanego, zatruł się i już do końca był wyłączony z akcji. Dwójka Meksykanów odniosła poważne odmrożenia i musiała opuścić zespół.

Pierwszy atak szczytowy, w drugiej połowie kwietnia, nie powiódł się z powodu burzy śnieżnej. Gotowi na drugą próbę byli jedynie Polka i Carsolio. Szli osobno, tak wcześniej ustalili. Spotykali się w miejscach, gdzie wcześniej założyli obozy III i IV. Ale one nie istniały, zasypał je śnieg, biwakowali więc w śnieżnych jamach. Rutkiewicz nie była w pełni zdrowa - wymiotowała i miała biegunkę. Nie chciała jednak zawrócić.

W głębokim śniegu ruszyli w stronę wierzchołka 12 maja o godz. 3.30 nad ranem. "Wanda szła bardzo wolno, ale nie kazała, abym na nią czekał" - mówił później Meksykanin, który dotarł na wierzchołek góry. Około godz. 20, gdy wracał ze szczytu, spotkał Polkę na wysokości 8200-8300 m. Jak opowiadał, namawiał ją, by zrezygnowała i zeszła z nim do bazy. Odmówiła - chciała jeszcze raz zabiwakować, choć nie miała ze sobą śpiwora, namiotu, gazu, ani jedzenia.

Carsolio czekał na Rutkiewicz 12 godzin w czwartym obozie, potem dwa dni w drugim. Zostawił tam dla niej namiot, śpiwór, gaz, jedzenie i radio. Gdy zszedł do bazy, pogoda już się psuła. Wkrótce w śnieżnych chmurach zniknęła Kanczendzonga, o której mówi się, że nie lubi kobiet. Zabrała bowiem elitę wysokościowego alpinizmu kobiecego, m.in. Słowenkę Mariję Frantar, Bułgarkę Jordankę Dymitrową, Rosjankę Jekaterinę Iwanową.

"Straciłam w górach wielu przyjaciół"

W 1986 roku Rutkiewicz jako pierwsza kobieta na świecie weszła na jedną z najbardziej niebezpiecznych gór na świecie - K2 (8611 m). Wspaniały wyczyn dokonany został w cieniu tragicznych wypadków: K2 pochłonęło 17 ofiar. Kiedy na jednym ze spotkań zadawano jej pytania, czy nie przeraża ją widmo śmierci, przyznała, że towarzyszy jej od wczesnego dzieciństwa.

W 1948 roku straciła starszego brata, który wspólnie z synami sąsiadów wrzucił do ognia znalezioną minę. Żadne z dzieci nie przeżyło wybuchu. Kilkanaście lat później w bestialski sposób zamordowany został jej ojciec, który rozbudził w niej zamiłowanie do sportu. Wielu kolegów, w tym życiowego partnera, zabiła pasja do gór.

Kurt Lyncke-Kruger, lekarz z Berlina, był tym mężczyzną, którego zawsze szukała. W lipcu 1990 roku wspinał się zaledwie kilkanaście metrów poniżej Rutkiewicz; jednak odpadł od ściany Broad Peaku (8051 m) i runął w 400-metrową przepaść, a ona nigdy nie poradziła sobie z tą tragiczną stratą. Wtedy wyjawiła, że po raz pierwszy w życiu znienawidziła góry, ale to one były jej całym życiem, bez nich nie potrafiła się obyć.

Straciłam w górach wielu przyjaciół, ale człowiek nie rezygnuje z takiej pasji jak wspinaczka nawet wtedy, gdy ma do czynienia ze śmiercią. Życie smakuje najlepiej wtedy, gdy można je stracić - mówiła Rutkiewicz, która w 1982 roku była już pod K2. Wtedy kierowała kobiecym zespołem.

"Wspinaczka jest dla mnie rodzajem twórczości"

Rutkiewicz powiedziała kiedyś: "Wspinaczka wysokogórska niesie ze sobą cierpienia fizyczne i psychiczne. Równocześnie daje poczucie własnej wartości, jest próbą charakteru, spełnieniem potrzeby ryzyka, którego nie lubię, ale bez którego nie potrafię się obejść. Kontakt z przyrodą groźną (bo góry nie lubią być deptane), niebywałe doznania intelektualne i estetyczne, które przeżywa się tam, wysoko - wszystko to jest mi potrzebne do życia. Wspinaczka jest dla mnie rodzajem twórczości, jaką uprawiam".

16 października 1978 roku ubiegła wszystkich wspinaczy z kraju i jako pierwsza Europejka oraz trzecia kobieta na świecie zdobyła najwyższy szczyt Ziemi (8848 m). Tego samego dnia Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Kiedy rok później, podczas pielgrzymki do Polski, spotkał się z alpinistką, wypowiedział te słowa: "Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko". A ona wręczyła papieżowi w prezencie kamień z wierzchołka Everestu. W sumie wspięła się na osiem ośmiotysięczników.

W 1996 roku po sprawie założonej przez jej brata Michała warszawski sąd uznał Rutkiewicz za zmarłą w dniu 13 maja 1992 roku o godz. 24.00.

Pamiątkową tablicę oraz zasadzony dąb poświęcone pamięci Wandy Rutkiewicz zostały umieszczone na otwartej niedawno w Alei Podróżników, Odkrywców i Zdobywców w Krakowie obok Tauron Areny.

...

Bardzo ale to bardzo znana.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 11:33, 23 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Polska
Niewidomy Jurek z Krakowa sięga po Koronę Europy. Dziś rusza na najwyższy szczyt Islandii
Niewidomy Jurek z Krakowa sięga po Koronę Europy. Dziś rusza na najwyższy szczyt Islandii

1 godz. 29 minut temu

Pięć ostatnich szczytów pozostało mu do zdobycia Korony Europy. Niewidomy Jurek Płonka z Krakowa rozpoczyna dziś wyprawę na Hvannadalshnúkur, czyli najwyższy szczyt górski Islandii. To góra pochodzenia wulkanicznego i według pomiarów wznosi się na 2109,6 metrów nad poziomem morza.
Niewidomy Jurek z Krakowa sięga po Koronę Europy (14 zdjęć)





+ 10

Podejście zaczynamy we wtorek około 19:00. Stwierdziliśmy z doświadczenia, że właśnie nocą nad tą górą nie przewalają się potężne tumany śniegu, nie ma chmur i nie wieje. Wiać zaczyna dopiero około siódmej rano. Chcemy wykorzystać te warunki, ale zobaczymy co spotka nas na miejscu - mówi Jurek.

Atak na szczyt ma potrwać 4 dni. Przeszkodzić może mu jedynie pogoda.

Ze szczelinami sobie jakoś poradzę. Zakładam, że ich nie będzie - że będą zasypane. Ale nawet jeśli się pojawią, mamy przygotowany specjalistyczny sprzęt - mówi niewidomy alpinista.

Jurek Płonka na wyprawę zabiera ze sobą dziewczynę, której chce pokazać, że mimo swojej niepełnosprawności naprawdę potrafi zdobywać szczyty. Oprócz Kasi, Jurek będzie miał jeszcze 4 osoby, które pomogą mu zdobyć szczyt.


(j.)
Paweł Pawłowski

...

Brawo! Niepelnosprawny!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 17:07, 28 Maj 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Sport
Niesamowity wyczyn hiszpańskiego wspinacza. W ciągu kilku dni dwukrotnie zdobył Mount Everest!
Niesamowity wyczyn hiszpańskiego wspinacza. W ciągu kilku dni dwukrotnie zdobył Mount Everest!

Dzisiaj, 28 maja (13:57)

Niezwykły wyczyn zapisał na swym koncie specjalizujący się w szybkich wspinaczkach Hiszpan Kilian Jornet. W ciągu kilku dni dwukrotnie zdobył Mount Everest!
Kilian Jornet (zdjęcie archiwalne)
/MAXIME SCHMID /PAP/EPA

Drugi atak na najwyższy szczyt świata (8848 m n.p.m.), z obozu położonego na wysokości 6 500 m n.p.m., zajął Hiszpanowi 17 godzin.

Sześć dni wcześniej Jornet zdobył szczyt po ataku z klasztoru Rongbuk, położonego na wysokości mniej więcej 5 tysięcy m n.p.m. Wtedy na zdobycie wierzchołka potrzebował 26 godzin.

Fajnie jest zdobyć Mount Everest dwukrotnie w sezonie, bez używania tlenu. To otwiera nowe możliwości - powiedział Jornet w krótkim filmie, nagranym tuż po drugim zdobyciu przez niego ośmiotysięcznika, a opublikowanym na Facebooku:

29-letni Katalończyk jest także biegaczem górskim i długodystansowym oraz narciarzem wysokogórskim.

Wejściem na Mount Everest zakończył projekt "Szczyty mojego życia". Wcześniej wbiegł m.in. na Kilimandżaro i Mont Blanc. Na najwyższą górę świata wszedł bez użycia dodatkowego tlenu i asekuracji.

....

Tez nie nalezy przesadzac.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:52, 11 Cze 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Kultura
Długo oczekiwany koncert, opowieść o walce o wolność i historia Wandy Rutkiewicz
Długo oczekiwany koncert, opowieść o walce o wolność i historia Wandy Rutkiewicz

1 godz. 51 minut temu

​Koncert grupy Coldplay w Warszawie, premiera "Spartakusa" w Łodzi i nowa książka o Wandzie Rutkiewicz, a w niej nieznane dotychczas dokumenty oraz bliscy, którzy po raz pierwszy zgodzili się na rozmowę. Tak zapowiada się najbliższy tydzień w kulturze.
Coldplay
/Live Nation /Materiały prasowe


Coldplay na Narodowym

Fani grupy Coldplay nie mogą doczekać się ich koncertu w Polsce - zespół Chrisa Martina w niedzielę 18 czerwca zagra na Stadionie Narodowym w Warszawie. W ramach trasy "A Head Full Of Dreams" - "Głowa pełna marzeń". Trasa zachwyciła już publiczność w Ameryce Łacińskiej, Stanach Zjednoczonych i Europie. Muzycy wystąpili, m.in. na Wembley Stadium w Londynie. Ich show stworzyli znani i cenieni scenografowie - Misty Buckley i Paul Normandale. Zawarte na krążku "A Head Full Of Dreams" piosenki "Adventure Of A Lifetime", "Hymn For The Weekend" oraz "Up&Up" mają już łącznie ponad bilion wyświetleń na YouTubie.
Coldplay
/Live Nation /Materiały prasowe

Gladiator w Łodzi

Heroiczna opowieść o sile, męstwie i walce o wolność. Balet "Spartakus" Arama Chaczaturiana w choreografii Kirilla Simonova wchodzi na scenę Teatru Wielkiego. To premiera na finał XXIV Łódzkich Spotkań Baletowych. Premiera w sobotę 17 czerwca. "Spartakus" należy do najbardziej znanych utworów rosyjskiej muzyki klasycznej XX wieku. Balet w trzech aktach, z librettem Nikołaja Wołkowa, będącym swobodnym opracowaniem historii o Spartakusie, rzymskim gladiatorze z I w. p.n.e. napisany został w 1954 roku i od razu zdobył pierwszą nagrodę na konkursie kompozytorskim. Od tego momentu kompozycja i jej liczne opracowania choreograficzne w wykonaniu najlepszych zespołów baletowych zawsze spotykają się z wielkim entuzjazmem publiczności. Kirill Simonov to rosyjski tancerz i choreograf. Był wykonawcą szeregu pierwszoplanowych ról m.in. w Teatrze Maryjskim, z którym od 1995 roku przez wiele lat był zawodowo związany. Tańczył tam w "Jeziorze łabędzim" i "Dziadku do orzechów" Piotra Czajkowskiego, "Romeo i Julii" oraz "Kopciuszku" Sergiusza Prokofiewa, "Legendzie o miłości" Arifa Melikova, "Carmen" Georgesa Bizeta i wielu innych spektaklach.
17 czerwca premiera baletu "Spartakus"
/Teatr Wielki /Materiały prasowe

Opowieść o sile życia i śmierci

14 czerwca ukaże się książka "Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz" autorstwa Anny Kamińskiej. Trzecia kobieta i pierwsza Europejka na Mount Evereście. Pierwsza kobieta, która zdobyła szczyt K2. Według dokumentów sądowych najwybitniejsza polska himalaistka zmarła 13 maja 1992 roku. Dzień wcześniej zaginęła na górze Kanczendzonga w Himalajach. Jej śmierci nikt nie widział, jej ostatniego słowa nikt nie słyszał, jej ciała nikt nie odnalazł. Na początku XXI wieku do Izby Pamięci Jerzego Kukuczki zapukała para turystów, która twierdziła, że w jednym z klasztorów w Tybecie spotkała postać przypominającą zaginioną przed laty himalaistkę. Jej odejście, tak jak wiele zdarzeń z jej życia, do dziś pozostaje tajemnicą. Dźwigała ciężar niełatwej historii rodzinnej. Żyła od wyprawy do wyprawy. Nigdy nie zdecydowała się na macierzyństwo. Rozpadły się jej dwa małżeństwa. Najważniejsza była dla niej wolność. Jej prawdziwą miłością były góry. W książce Anny Kamińskiej są nieznane dotychczas dokumenty, niepublikowane wcześnie fotografie oraz relacje bliskich, którzy po raz pierwszy zgodzili się na rozmowę.
14 czerwca ukaże się książka "Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz"
/Wydawnictwo Literackie /Materiały prasowe

(ph)
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta

...

Bardzo inspirujace.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:22, 13 Cze 2017    Temat postu:

Jak skoczyć w przepaść, nie robiąc sobie krzywdy? Czyli, co dał mi film „Jutro będziemy szczęśliwi”
Magda Frączek | Czer 13, 2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Stoją na skarpie, pod nimi szumiący ocean. Ojciec i syn. I wyzwanie. „Skacz!” – mówi do chłopca mężczyzna. Chłopak waha się, walczy ze sobą. Lęk okazuje się większy niż chęć zaimponowania czy wykonania zadania. Kapituluje. Chwilę później zostaje sam, ponieważ zawiedziony rodzic odchodzi.


K
lasyczna scena – myślę. To będzie film o tym, że próba daje możliwość dorośnięcia do czegoś wielkiego. Na przykład do życia. W takim kluczu zaczęłam oglądać film „Jutro będziemy szczęśliwi”, a w zasadzie, trzymając się francuskiego – „Wszystko zaczyna się jutro”. Pod koniec zrozumiałam, że ten film nie miał na celu niczego mi udowodnić. Że to raczej historia o skakaniu. O całkiem nowej propozycji na to. O tym, jak podchodzić do rzeczy, które nas przerastają.


Gdy stajesz nad przepaścią

Samotny mężczyzna z dzieckiem, którego w ogóle nie zna. To musi być koszmar – dowiedzieć się, że zostało się pełnoetatowym rodzicem, i to bez przeczytania żadnej książki na temat opieki nad noworodkiem, bez zakupienia jakiegokolwiek artykułu dla niemowląt, bez możliwości stworzenia jakiegokolwiek pozoru, że coś się o sprawie wie. Samuelem kierują instynkty. Czuje, że znowu znalazł się nad przepaścią. Że życie prowadzi go zawsze do tego miejsca, w którym ogrania go lęk.

Jeżeli Samuel kiedykolwiek skakał, to raczej nie było to na serio. Przeobraził się w ślicznie zakłamanego aktora – przez kilka lat mistyfikował korespondencję pomiędzy córką a jej mamą, zataił przed światem chorobę swojego dziecka, a na dobitkę – podjął pracę jako zawodowy kaskader. Myślę, że przez ten cały czas, Samuel cierpiał na jedną z najsurowszych chorób dzisiejszego świata – wierzył, że wszystkiemu sam musi stawić czoła. Przez całe życie stał nad przepaścią, miotał się w bezsilności zrobienia czegoś, co najzwyczajniej w świecie jest rzeczą absurdalną, awykonalną, czując na sobie oczekujący wzrok ojca.
Czytaj także: Jak pozbyć się lęku? Lista praktycznych rad
Presja otoczenia

Nie wiem, ile razy słyszałam lub choćby obiło mi się o uszy zdanie: Jeśli chcesz, możesz wszystko! W ciągu całego życia możesz dokonać nieprawdopodobnych rzeczy, wystarczy tylko, że postawisz sobie cele i śmiało będziesz do nich dążyć! Chcesz skoczyć na bungee? Zrób to! Chcesz schudnąć? Na co czekasz?! Marzysz o karierze muzycznej? Wystarczy, że skupisz się na osiągnięciu tego celu! Codziennie rosną przed nami przepaście, do których boimy się podejść. Codziennie ktoś za nami mówi: Dawaj! Skocz! Tak więc skaczemy – z presji, z chęci udowodnienia, z lęku przed kompromitacją, z miłości do kogoś, z wiary, że coś to zmieni, aby podwyższyć swoją samoocenę. Robimy to albo nie robimy nic i żyjemy w poczuciu porażki, nazywamy samych siebie tchórzami – gdzieś tam, w głębi serca mamy na swój temat wyrobione zdanie.
Czytaj także: Każdy ma w sobie zranione dziecko. Jak się od tego uwolnić?



Ilu rodziców zrobiło to swoim dzieciom? Przełożyło na nie swoje ambicje, swoje kanony odwagi, śmiałości? Samuel nigdy nie zobaczył skaczącego do oceanu ojca. Pamiętał tylko jego rozkaz i to uczucie, że nigdy do niego nie dorósł. Ale to akurat, jak się okazało, było najcudowniejszą rzeczą, jaką zrobił.

Jest taka scena, w której Samuel i jego nastoletnia córka Gloria skaczą z dachu. Przerażający moment. Ona wyrywa się ku przodowi, wyraźnie nie rozumie niebezpieczeństwa. On próbuje ją dogonić. W końcu widzi, że nie wyrobi się i rzuca się za nią. Skaczą. Z początku myślałam, że to scena fatalistyczna. Ale nie. Upadek kończy się w basenie, wybudowanym na dachu sąsiedniego budynku. „Wiedziałam, że on tu jest” – mówi Gloria. Skok w przepaść zyskał nowe znaczenie. Nie było godzinnego wyczekiwania na skarpie. Nie było presji pokazania, czy coś się potrafi. Było życie, sytuacja i decyzja. Było zrobienie tego razem.


Nikt nie jest samotną wyspą…

O tym właśnie jest dla mnie Jutro będziemy szczęśliwi. To obraz, który pokazuje, że wszystkie wielkie, samotne momenty inicjacji są w gruncie rzeczy mało uzdrawiające. Owszem, pokazują nam nasze możliwości, jednakże tworzą z nas bardziej samotnych wilków niż przywódców stad. To było dla mnie jak otrzeźwienie w najlepszym momencie życia – zobaczyć, że w tym, czego się boję, nie jestem sama. Że jestem stworzona do wielkich skoków – przy kimś. Że nie ma nic wstydliwego w tym, aby zrobić to, czując ciepło czyjejś dłoni, zachętę wyszeptaną do ucha, a nie formułę deklamowaną z bezpiecznej pozycji przez kogoś, kto śmie uważać się za mojego trenera.

Myślę, że taki właśnie jest Pan Bóg. Nie stoi bezwiednie i nie podziwia naszych osiągnięć, ale skacze z nami. Z każdej wysokości. Myślę, że na tym właśnie polega miłość – na zaprzestaniu powinności superbohaterskich, na dawaniu sobie wzajemnie odwagi, na robieniu rzeczy niemożliwych – razem. Z mężem, z żoną, z dzieckiem. Każdy każdego pcha ku nowemu. Miłość nie cierpi samotnych ekscesów.
Czytaj także: Szymon Majewski: Moja koleżanka Porażka


Przyjaciel potrzebny od zaraz…

Jakby tak spojrzeć na cały film, okazuje się, że Samuel nigdy nie był sam. Miał córkę, miał znajomych na lotnisku, miał przypadkowego gościa, który stał się jego przyjacielem, miał kilka drobnych osób, które go wspierały. Jego podróż nie była samotna, ale osobista. To wielka różnica. Nie chodziło w niej o to, aby wchodzić na jedenaste piętro ludzkich oczekiwań i skakać na główkę, ale o to, aby przeżyć ją pełnią życia. Tym chyba różni się doskonałość od prawdziwości – dla pierwszej stale muszę coś udowadniać, druga nie traci czasu na takie pierdoły.

Jeśli stoisz dzisiaj nad przepaścią, nie trać energii na szukanie w sobie coraz to większych pokładów odwagi. Rozejrzy się wokół i zobacz, czy nie stoi obok Ciebie ktoś bliski. Jeśli nie, poczekaj, aż przyjdzie. Jeśli jednak jest ktoś taki, weź go za rękę. I pociągnijcie się razem ku nowemu życiu.

...

Zycie codzienne niesie wieksze wyzwania niz jednorazowy skok.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:53, 01 Lip 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Raporty specjalne
K2 Andrzeja Bargiela
Historyczna wyprawa Andrzeja Bargiela. Polak jest coraz bliżej bazy pod K2
Historyczna wyprawa Andrzeja Bargiela. Polak jest coraz bliżej bazy pod K2

Wczoraj, 30 czerwca (23:04)

Narciarz ekstremalny Andrzej Bargiel z każdym dniem jest coraz bliżej bazy znajdującej się pod K2, czyli drugim najwyższym szczytem świata. Ekipa jeepami dojechała ze Skardu do Askole - bramy do Karakorum. Stamtąd do bazy pod K2 można dostać się tylko na własnych nogach.
Andrzej Bargiel coraz bliżej bazy pod K2
/Marcin Kin Photography /Materiały prasowe


Polscy himalaiści idą z karawaną jaków, które transportują ich ekwipunek. Wyprawa już wkrótce dotrze do bazy znajdującej się pod ośmiotysięcznikiem.
Andrzej Bargiel coraz bliżej bazy pod K2 (12 zdjęć)





+ 8

Po drodze ekipa spotkała dzieci, które złapały sowę. Zabrali ją dzieciakom i postanowili uratować. Sowa ruszyła więc z nimi pod K2.

K2 Andrzeja Bargiela - raport specjalny w portalu RMF24.pl

Andrzej Bargiel zamierza jako pierwszy na świecie zjechać z drugiego szczytu świata K2. Jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy przyznał, że jest ona najtrudniejsza z dotychczasowych. Cel jest ambitny i niebezpieczny - szczyt K2 ma wysokość 8611 m n.p.m. Wyprawa K2 Ski Challenge ruszyła pod hasłem "Dokonać niemożliwego".
Andrzej Bargiel w miejscu, gdzie schodzą się trzy pasma górskie: Himalaje, Karakorum i Hindukusz (10 zdjęć)

Dla 29-letniego zakopiańczyka jest to okazja, by na trwałe zapisać się w historii himalaizmu. Andrzej Bargiel przez ostatnie tygodnie intensywnie trenował w Chamonix, wchodząc na wysokie szczyty francuskich Alp i zjeżdżając najtrudniejszymi kuluarami w regionie. Jest świetnie przygotowany do swojego najtrudniejszego wyzwania.

(ph)
Maciej Pałahicki

...
Brawo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:29, 08 Lip 2017    Temat postu:

O Wandzie, która miała zostać na zawsze w górach
Marta Brzezińska-Waleszczyk | Lip 08, 2017
ASSOCIATED PRESS/FOTOLINK
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Choć dobrze wiemy, jak kończy się historia Wandy Rutkiewicz, Annie Kamińskiej, autorce jej biografii, udało się coś niezwykłego. Trzyma czytelnika w napięciu do ostatnich stron.


K
im była Wanda Rutkiewicz? Nikomu nie trzeba wyjaśniać. Wybitna himalaistka, pierwsza Europejka, a jednocześnie pierwsza Polka, która weszła na Mount Everest, zdobywczyni wielu ośmiotysięczników, w tym pierwsza kobieta na najtrudniejszym z nich – K2.

Jaka była prywatnie? Czy rzeczywiście bezwzględna i konsekwentnie dążąca do celu? Jaka była dla rodziny, najbliższych? Czy w ogóle miała przyjaciół? I jak zaczęła się jej przygoda z górami? Na te (i wiele innych) pytań wyczerpująco odpowiada Anna Kamińska, autorka wydanej właśnie książki „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci”.


Córeczka tatusia (później mamusi)

Kamińska wnikliwie przedstawia relacje rodzinne Wandy. Jej opowieść zaczyna się w 1896 roku w Płungianach na Litwie, gdzie mieszkali dziadkowie himalaistki. Kreśli historię Marii i Zbigniewa Błaszkiewiczów, uwzględniając niespokojne czasy, w których przyszło im zakładać rodzinę (młode małżeństwo tuż po II wojnie światowej opuszcza Litwę i po długiej wędrówce osiedla się w „odzyskanym” Wrocławiu).

Błaszkiewiczowie wydają się dobraną parą. Ona – piękna dama z dobrego domu, on – nadzwyczaj inteligentny i pracowity inżynier. Wkrótce na świecie pojawiają się dzieci. I wszystko pewnie zakończyłoby się happy endem, gdyby nie fakt, że pomiędzy małżonkami coś się psuje. Ona ucieka w książki (zwłaszcza Heleny Roerich o buddyzmie i kulturze Wschodu – być może stąd zrodziło się zainteresowanie Wandy Himalajami!), on dużo pracuje, a jednocześnie wykonuje większość obowiązków domowych – pierze, prasuje, zajmuje się dziećmi – organizuje im zabawy w lesie, zabiera w góry.

Rozsypujące się małżeństwo Błaszkiewiczów definitywnie kończy tragiczna śmierć ich syna (wybuch niewypału). Ojciec staje się gościem w domu, w końcu znajduje sobie inną kobietę. Obowiązki „głowy rodziny” spadają na Wandę – to ona dogląda rodzeństwa, prowadzi dom, gotuje. Jednocześnie pomiędzy nią, najstarszym teraz dzieckiem, a rodzicami (zwłaszcza matką) wytwarza się specyficzna, momentami nawet toksyczna relacja.
Czytaj także: Adam Bielecki, himalaista. Co w nim zmieniło spotkanie ze śmiercią?



Przebojowa sportsmenka

Wanda ucieka w sport. A im lepsza jest w kolejnych dyscyplinach, tym z większą pasją się im oddaje. Już jako nastolatka jest uzdolniona sportowo, po drodze do szkoły wspina się na latarnie, w szkole średniej gra w siatkówkę, trenuje lekkoatletykę. Jednocześnie ma świetne wyniki w nauce, ale jest nieco cicha, zamknięta, trochę na uboczu – odżywa na boisku.

Skąd się wzięły góry? Trochę z przypadku. Wanda zostaje harcerką, wyjeżdża z drużyną na kolejne obozy. Pewnego razu jedzie z przyjaciółmi do Zakopanego. Nad Morskim Okiem przeżywa coś w rodzaju mistycznego doświadczenia. „Pamiętam, że siedziałam na brzegu Morskiego Oka i myślałam, że tu jest tak pięknie, że właściwie mogłabym tu być stale, że chciałabym zostać tutaj na zawsze” – wspomina później.

W 1961 roku poznaje Bogdana Jankowskiego, który zaraża ją pasją wspinaczki, zabiera w skałki. „Pierwszy dzień w skałkach przyniósł mi doznania, które osłabiły wszystkie dotychczasowe fascynacje” – napisze później Wanda. A za kilka lat, kiedy jest już znaną alpinistką, w dedykacji książki „Na jednej linie” wytknie Jankowskiemu: „Bogdanie, przez Ciebie to wszystko”.
Czytaj także: Rogozińska: Każdy rodzi się z genem odkrywania


Romantyczna marzycielka

Bogdan to jej niespełniona miłość. Podobnie, jak Jurek, Krzysio, Zdzisław i wielu, wielu innych, których trudno zliczyć, albo których autorka wymienia jedynie z inicjałów. „Wanda zakochiwała się ciągle” – mówi Kamińskiej Janusz Fereński. Ale żaden z romansów nie przetrwał próby czasu. Wszystko dlatego, że Wanda, jak wspominają znajomi, nie była łatwym człowiekiem. Równie szybko, jak się zakochiwała, nudziła się wybrankiem. Była romantyczna, ale i pragmatyczna. Mówiła na przykład, by „załatwić jej Bogdana”.

Mimo to, dwukrotnie wychodzi za mąż – za Wojciecha Rutkiewicza (przy którego nazwisku pozostanie do końca), a później za Helmuta Scharfettera. Drugie małżeństwo to typowy związek z rozsądku. Wanda nie przywiązywała do niego wagi. W rozmowie telefonicznej wyznała przyjacielowi: „Wiesz, wyszłam za mąż, ale to nie jest ważne…”.

Dlaczego nie udało jej się zbudować trwałego związku? Być może dlatego, że źle lokowała uczucia. „Wanda może by umiała wyjaśnić, dlaczego chemia jest czasami tylko z jednej strony. Ale nie wyjaśni. Z tego, co wiem, łączność z tamtym światem jest niestety mizerna” – przyznaje Jankowski.
Czytaj także: W górach słychać głos Boga



Rutkiewicz – Fuhrer nature

Rutkiewicz przebojem pnie się na szczyty (w przenośni i dosłownie). Fascynacja skałkami szybko zamienia się w coś więcej. Jej droga w najwyższe góry świata przebiega klasycznie, jak w przypadku większości polskich wspinaczy – Tatry, Alpy, Pamir, w końcu Himalaje. Ale po zdobyciu Everestu 16 października 1978 roku wcale nie jest tak oczywiste, że Wanda będzie się wspinać. Pojawiają się wątpliwości czy pomysły, by spożytkować zdobyte doświadczenie jako źródło utrzymania (za przykładem Reinholda Messnera), w końcu bardzo poważna kontuzja, która stawia pod znakiem zapytania dalszą wspinaczkę.

Ale nawet wtedy, kiedy sama nie może się wspinać, kieruje zespołami. Przede wszystkim kobiecymi, bo jej wielkim marzeniem jest zdobywanie najwyższych gór świata w kobiecych zespołach (na koszulce nosi hasło jednej z wypraw: „kobiety na szczyty”). To poniekąd efekt „sparzenia się” w męskich zespołach, w których była traktowana gorzej (kto wtedy myślał o równouprawnieniu), a im większe osiągała sukcesy, tym większa spotykała ją zawiść ze strony mężczyzn. Naturalnie wchodziła w rolę kierowniczki tych wypraw, choć nie wychodziło jej to najlepiej. Była autorytarna, nie brała nawet pod uwagę, że ktoś może mieć inne zdanie.
Czytaj także: Fascynujące początki TOPR. „Górale uważali swoich gości za skończonych niedołęgów”


Rosół w butach

Annie Kamińskiej udało się coś niezwykłego. Choć dobrze wiemy, jak kończy się historia Wandy Rutkiewicz, jej biografia trzyma czytelnika w napięciu do ostatnich chwil. To w dużej mierze zasługa mrówczej pracy wykonanej przez autorkę, która przedstawia zawiłe losy Błaszkiewiczów, opowiada rodzinne sekrety i tragedie. Liczne szczegóły, anegdotki (jak ta o wspinaniu się w sukni ślubnej na dach schroniska czy rosole w butach przyjaciół mających właśnie ruszyć w góry) czyni jej opowieść arcyciekawą. Oczywiście, zdarzają się momenty słabsze (drażniła mnie duża ilość pytań retorycznych czy nadmierne gdybanie), ale to drobiazgi, które schodzą na dalszy plan.

Zaletą publikacji jest dotarcie do żyjących jeszcze krewnych i rodziny, bliskich i przyjaciół Wandy, którzy zdradzają nieznane fakty z życia himalaistki, a te znane przedstawiają czasem w innym świetle. Ale przede wszystkim o jej wartości stanowi udana próba wskazania odpowiedzi po co to wszystko i dlaczego. „Najbardziej drażni ludzi to, że ryzykujemy życie dla czegoś, co wydaje się kompletnie bezużyteczne, nikomu niepotrzebne. Ale może to jest potrzebne tym, którzy to robią! Może oni po prostu potrzebują tego, żeby żyć” – mówiła Wanda.

*Anna Kamińska, Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz, Wydawnictwo Literackie 2017

...

Poszukiwanie gór to poszukiwanie Boga.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 8:41, 09 Lip 2017    Temat postu:

Niewidomy idzie na siedmiotysięcznik!
Małgorzata Bilska | Lip 09, 2017

Archiwum prywatne
Udostępnij
Komentuj

Drukuj

Jerzy Płonka, założyciel i prezes Fundacji „Nie widzę przeszkód”, mówi o swojej pasji, sile i zdobywaniu kolejnych szczytów.

Małgorzata Bilska: Jesteś nieustannie w trakcie przygotowań do wyprawy lub w czasie podróży. Dokąd wybierasz się tym razem?

Jerzy Płonka: Do Kirgistanu. Chcę zdobyć siedmiotysięcznik.

Ile dokładnie ma wysokości?

7134 m. n.p.m. Nazywa się pik Lenina lub szczyt Awicenny. Leży na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu. Mamy zamiar tam wejść w 3 tygodnie. Jedziemy na 5 tygodni, żeby ogarnąć na miejscu całą logistykę. Potem dojeżdża główny skład wyprawy, czyli goście z KW Bielsko-Biała i dwóch GOPR-owców. Czy uda nam się wejść na szczyt – nie wiem. Czy z niego wrócimy – nie wiem. Miejmy nadzieję, że tak.

Który to jest twój siedmiotysięcznik w „podbojach gór”?

Pierwszy.

Aaaaa… Serio?

Tak. Na co dzień robię Koronę Europy – 47 najwyższych szczytów kontynentu europejskiego. Do końca projektu zostały mi 4. A ten pik Lenina to bonus, wisienka na torcie. Do niczego w osiągnięciach tak naprawdę mi się to nie wlicza.
Czytaj także: Niewidomy wirtuoz fortepianu

Zdążysz zdobyć resztę szczytów z wymarzonej Korony Europy w tym roku? Przecież to zabiera bezcenny czas.

Tak. Wracam z Kirgistanu i od razu jadę do Szwajcarii, potem – do Włoch. Zostaną mi tylko Wyspy Owcze i Turcja. Ale to już jakby pro forma, te dwa szczyty są łatwe do zdobycia. Są małe.




A co jest – w takim razie – dla Ciebie duże? Wręcz boję się pomyśleć, gdzie jeszcze masz zamiar niedługo wejść.

Nie chodzi o to, czy to jest siedmiotysięcznik. Pod względem technicznym pik Lenina nie jest trudny. Trudniejszą górą technicznie był choćby Triglav w Słowenii, który ma 2864 m. n.p.m.

Jest wyższy niż polskie Rysy, najwyższy szczyt w naszych Tatrach…

Jest też bardzo „techniczny”. Trzeba się wspinać. Są piargi, szczeliny skalne, przepaście i bardzo wąska grań. Na piku Lenina to nie jest problem. Tam problemy są zupełnie inne. Po pierwsze – temperatura. Po drugie – duża wysokość. Jest bardzo zimno, minus 30 stopni. I wysokość, ponad 7 tysięcy metrów, gdzie ciśnienie spada do 460 hektopaskali.

Bierzecie oczywiście tlen ze sobą?

Nie (śmiech).

A co bierzecie?

Bierzemy… dużo uśmiechu (śmiech). I nadzieję, że nam się uda.

Powiedz – jak Ty to robisz? Bo tego po prostu nikt nie jest w stanie pojąć. W jaki sposób można osiągnąć takie sukcesy, mając defekt wzroku, który uniemożliwia widzenie? Nawet zdrowi ludzie nie wchodzą na wysokości, jakie Ty pokonujesz.

Myślę, że sukces osiąga się bardzo ciężką pracą. Determinacją. I na pewno wspólnie z ludźmi, którzy są dookoła. Wyprawy w wysokie góry to nie są góry, tylko ludzie… Bez nich niczego bym nie osiągnął. Przecież ja do tego jakoś specjalnie nie trenuję. Nie biegam po 10-piętrowcu; przed Biegiem Rzeźnika byłem może ze 20 razy na treningu w ciągu ostatniego roku. Podczas, gdy moi kumple wręcz „zajeżdżali” się ciężkimi przygotowaniami.




Czytelnicy nie wiedzą zbyt wiele o Biegu Rzeźnika. Ile przebiegłeś?

78 km po Bieszczadach, gdzie jest przewyższenie ponad 5 km.

Jak wiele czasu Ci to zajęło?

17,5 godziny. Z czego ciągłego biegu było 15,5 godziny. Z przerwami na posiłki. W sumie to był marszobieg, bo na górę trzeba było podchodzić. Z góry się zbiega, po płaskim – biegnie. Wiadomo, że zdarzy się wywrotka, uszkodzenie mięśnia czy wywalenie łbem o drzewo (śmiech). No, zdarzyło się, nie ukrywam.
Czytaj także: S. Chmielewska: Niepełnosprawność powinna być dla nas czymś normalnym

Powiedziałeś, że dla Ciebie najważniejsi są ludzie. Trzeba mieć niezwykle dużo zaufania do drugiego człowieka, żeby iść z nim w góry, niczego nie widząc. Cały zależysz tam od kumpli…

To idzie w obie strony. Oni również zależą ode mnie. Jesteśmy wyszkoleni na takim samym poziomie. A jak idziemy w górach powiązani liną, to reakcja na problem jest taka sama. Czy widzisz góry, czy nie widzisz. No, chyba że idziesz po grani i twój kumpel spadnie, nie zauważy tego i pociągnie cię za sobą. Ale to są przypadki skrajne. Normalnie, jak coś się stanie, ja też potrafię pomóc, bo nie idę 100 m od nich, tylko 1,5, nie muszę ich szukać.

Jest coś, czego boi się Jerzy Płonka? Rzecz, której nigdy by na pewno nie zrobił?

Oj, dobre pytanie. Czy ja bym czegoś nie zrobił? Może inaczej. Czuję straszny respekt, jak muszę iść po bardzo wąskiej grani, bo trudno go nie czuć, jak się idzie i nie wie, gdzie się stawia nogę.

To jest trochę tak – im dalej w las, tym więcej drzew. Jak zrobisz jedno, to potem sobie myślisz – nigdy więcej nie pójdę w góry. Ile razy ja już to sobie powiedziałem! Gdybym siedział w domu i nic nie robił, nie byłbym takim człowiekiem, jakim dziś jestem. Poza tym strasznie mnie kręci organizowanie czegoś. Wymyślanie nowych rzeczy. Wyznaczanie celu. Organizacja wypraw jest niesamowita sama w sobie. Na przykład zdobycie Korony Europy to mój projekt, wszystko opiera się w tym przypadku na mnie. Więc „radź se pan sam”, jak ktoś ładnie kiedyś powiedział.




Nie jesteś sam, idziesz z dobrymi kolegami.

No tak. Jak już gdzieś jedziemy, to wszyscy mi pomagają. Tylko żeby nakręcić ludzi, trzeba mieć charyzmę. Mieć coś w sobie takiego, co pociągnie innych do działania. Gdybym był nudnym ślepym kaleką, który marzy, że może kiedyś pojedzie na Rysy, to wszyscy by mi zapewne powiedzieli – dobry pomysł, może kiedyś wyruszymy. Ale jak idę i mówię: Załatwiłem to i to, mamy schronisko i transport, jedziecie ze mną, stawiam ich przed faktem dokonanym. Głupio im wtedy powiedzieć – sorry stary, nie jadę. I jedziemy w wysokie góry.

...

Rozne ulomnosci braki nie powinny czlowieka zalamac. Przeciez kazdy ma braki i to duze. Najwyzej niektorzy maja mniej...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:45, 17 Lip 2017    Temat postu:

Przedarła się sama przez dżunglę i po 20 latach odnalazła męża
Dominika Cicha | Lip 17, 2017

Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Isabel Godin była pierwszą kobietą, która samotnie (i w długiej sukni!) przemierzyła amazoński las deszczowy. Przed Wami opowieść o niezwykłej odwadze, nadziei i miłości, która przetrwała 20 lat rozłąki.


B
ył rok 1735. W ramach pierwszej wyprawy geodezyjnej, francuscy naukowcy dotarli do Ameryki Południowej. Czekało ich nie lada wyzwanie: musieli dokonać pomiarów, które w przyszłości miały umożliwić określenie wielkości i kształtu kuli ziemskiej. Naukowcom towarzyszył młody kartograf Jean Godin des Odonais. Wkrótce okazało się, że nie wróci do ojczyzny tak szybko, jak planował.

Jean poświęcił się pracy naukowej w Quito. Został profesorem astronomii i nauk przyrodniczych, a dodatkowo studiował języki Indian i florę Ekwadoru. W 1741 r. poślubił Isabel Gramesón z zamożnej rodziny. Mimo młodego wieku (13 l.) dziewczyna była dobrze wykształcona i władała biegle kilkoma językami. Przez kilka lat Godinowie wiedli szczęśliwe życie w Riobambie.


Rozstanie

W 1749 r. z radością czekali na narodziny trzeciego dziecka. I właśnie wtedy Jean dostał wiadomość o śmierci swojego ojca. We Francji czekał na niego odziedziczony w spadku dom. Godinowie zdecydowali, że przeprowadzą się całą rodziną do Europy.

Taka podróż byłaby jednak ogromnym wyzwaniem dla ciężarnej Isabel i malutkich dzieci. Zwłaszcza, że nie było pewności, czy droga jest bezpieczna. Jean postanowił, że najpierw sam przedostanie się do Gujany Francuskiej i sprawdzi, czy stamtąd będzie mógł bezpiecznie przewieźć rodzinę do ojczyzny. Planował, że wróci po Isabel i dzieci za dwa lata.
Czytaj także: „W zdrowiu i w chorobie…” – jak małżeństwo trwające pięć dni pokonało raka

Niestety, władze francuskie i portugalskie nie wyraziły zgody na jego powrót do Riobamby. Jean przez 15 lat próbował wszelkich sposobów – nic z tego. W tym czasie Isabel praktycznie nie wiedziała, co dzieje się z mężem. Domyślała się, że może już nie żyć. Jej cierpienie spowodowane tęsknotą za ukochanym pogłębiła śmierć wszystkich dzieci – w Ameryce Południowej panowała epidemia ospy. Najmłodsza, nastoletnia córka nigdy nie poznała ojca.


Przeciwności

W 1765 r. Jean otrzymał w końcu propozycję od Portugalczyków, którzy obiecali, że przetransportują go z powrotem do żony. Podobno jego sprawą zainteresował się sam król! Niestety, Godin wysłał wcześniej list do francuskich władz, w którym zachęcał rodaków do ataku na Portugalię. Liczył, że to pomoże mu w przedostaniu się do żony. Wiadomość – która mogła przecież wyrządzić Godinom wiele krzywdy – najwyraźniej jednak do Francji nie dotarła. Ale Jean nie mógł o tym wiedzieć. Sądząc, że Portugalczycy chcą wplątać go w zasadzkę, przez rok symulował chorobę.

Po tym czasie wysłał w zamian swojego przyjaciela. Wyposażył go w pokaźną sumę pieniędzy i poprosił o przywiezienie Isabel z dziećmi. Ale i tym razem Godinowie nie mieli szczęścia. „Przyjaciel” przepadł razem z pieniędzmi. Jean przez kolejne miesiące, niczego nie podejrzewając, czekał na jego powrót.
Czytaj także: Jim Gaffigan – komik i jego historia prawdziwej miłości

W końcu do samej Isabel dotarła opowieść o Francuzie próbującym wrócić do żony. Natychmiast poprosiła najbardziej lojalnego ze swych sług – Afrykańczyka Joachima, żeby sprawdził tę informację. Udało mu się? Owszem, ale… trwało to kolejne 24 miesiące. Był rok 1769. Isabela i Jean nie widzieli się już dwadzieścia lat.


Dżungla

Kobieta nie zamierzała dłużej czekać. Skoro mąż nie mógł dotrzeć do niej, ona postanowiła znaleźć jego. Najpierw w drogę (aby przetrzeć szlaki) wyruszyli jej ojciec Don Pedro oraz wierny Joachim. A po kilku miesiącach Isabel z dwoma braćmi, 11-letnim siostrzeńcem, 31 Indianami, trzema służącymi i trojgiem Francuzów. Niezła obstawa!

Wędrówka przez Andy była mordęgą. Śliska nawierzchnia, klify, deszcze i ciernie utrudniały marsz. Ale potem było już tylko gorzej. Kończyły się zapasy żywności, a w okolicznych wioskach nie było kogo prosić o pomoc – ospa dalej zbierała swoje żniwo. Wielu Indian podróżujących z Isabel – widząc skalę rozprzestrzeniającej się choroby – zwyczajnie uciekło ze strachu. W końcu ofiarami epidemii padali po kolei siostrzeniec Isabel, jej bracia, służące… Godin została sama. Jak to możliwe, że jako jedyna się nie zaraziła?

Z tobołków wyciągnęła nóż i ruszyła. Sama, przez dżunglę. Oczywiście – w długiej sukni i eleganckich trzewikach! Ktoś znalazł potem rozkładające się ciała i zaniósł do miasta (w tym męża Isabel) wiadomość o śmierci wędrowców.
Czytaj także: O Wandzie, która miała zostać na zawsze w górach

Isabel nie miała jedzenia w ustach od ponad tygodnia. Była skrajnie wyczerpana, podobno całkiem osiwiała. Gryzły ją amazońskie owady. Można sobie tylko wyobrażać, jaki strach czuła nocą w lesie. Nigdy wcześniej nie opuszczała nawet swojego miasta! Mimo to nie traciła nadziei, że odnajdzie ukochanego męża.

Dziesiątego dnia tułaczki trafiła na Indian. Od dziecka znała ich język, więc opowiedziała im swoją historię. A oni zaoferowali pomoc i obiecali zapewnić bezpieczeństwo.

W 1770 r. Isabel dotarła do Gujany Francuskiej, w której czekał na nią mąż. Po trzech latach przedostali się w końcu do Francji, w której spędzili razem kolejne 20 lat. Oboje zmarli w 1792 r.

Do dziś w Saint-Amand-Montrond (i podobnie w Riobambie) stoi pomnik Isabel, a w Muzeum Historii Naturalnej można podziwiać kolekcję roślin Jeana.

Źródła: phfawcettsweb.org, „Voyage of Madame Godin” Jean Godin des Odonais, joemonster.org

...

Faktycznie wyprawa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 23:09, 18 Lip 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
Polski ksiądz-alpinista poważnie ranny w wypadku w masywie Mont Blanc
Polski ksiądz-alpinista poważnie ranny w wypadku w masywie Mont Blanc

Dzisiaj, 18 lipca (20:57)

​Polski ksiądz-alpinista został poważnie ranny wspinając się od włoskiej strony na położony na granicy z Francją szczyt Grandes Jorasses w masywie Mont Blanc. Kapłan leży na oddziale intensywnej terapii w szpitalu w Aoście - poinformował polski konsulat w Mediolanie.
Widok na Mont Blanc
/Thomas Muncke/DPA /PAP/EPA


We wspinaczce uczestniczyło czterech księży-alpinistó, w wieku od 35 do 50 lat. Trzej z nich to Słowacy.

Do wypadku doszło w nocy z poniedziałku na wtorek. Powiązani liną asekuracyjną wspinacze spadli z wysokości około 50 metrów na pole śnieżne, prawdopodobnie z powodu oderwania się fragmentu występu skalnego.

Dwaj z nich, w tym Polak, odniosło poważne obrażenia. Sprawą polskiego obywatela zajęła się konsul Adrianna Siennicka z Mediolanu, o czym poinformowała PAP.

Według włoskich mediów uczestnicy wyprawy wyruszyli w poniedziałek rano ze schroniska na wysokości 2800 metrów n.p.m. Do wypadku doszło we wtorek około godziny pół do drugiej nad ranem. Grandes Jorasses ma wysokość 4208 metrów n.p.m.

Ranni księża zostali zabrani do szpitala przez śmigłowiec pogotowia górskiego z Doliny Aosty w ponad cztery godziny po wypadku, gdyż wcześniej uniemożliwiała to niedostateczna widoczność. Dwaj z nich doznali tylko lżejszych obrażeń.

..

To jest ryzyko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 16:16, 19 Lip 2017    Temat postu:

Dramatyczna historia alpinisty i prawdziwie męska decyzja!
Stefan Czerniecki | Lip 19, 2017

Shutterstock
Udostępnij
Komentuj
Drukuj
Jako pierwsi w historii pokonali zachodnią ścianę Siula Grande. Joe Simpson podczas zejścia paskudnie łamie nogę – piszczel dosłownie wbija się w kość udową. To dla niego w zasadzie wyrok śmierci.

Lubimy takie historie. Historie, gdy dwóch mężczyzn staje wobec dramatycznego wyboru chwili. Gdy przychodzi przesławne „sprawdzam”. Inspirujemy się takimi historiami. Czytam o nich w książkach, w gazetach. Oglądamy wzruszające sceny ekranizowane w wysokobudżetowych produkcjach. Na całe szczęście znaczna część wcale nie pochodzi z fantazji bujnej wyobraźni zdolnych pisarzy czy reżyserów. Te scenariusze często napisało samo życie. Część z tych historii wydarzyła się naprawdę. I dziś o jednej z nich.

Wędrowałem niegdyś po peruwiańskim paśmie Cordillera Huayhuash. Przepięknie ośnieżonym paśmie Andów Środkowych. Z wybitnymi Yerupajá i Siula Grande. To było już jakiś czas temu. Gdy ktoś pyta mnie po latach, czemu ze wszystkich – równie pięknych przecież – pasm Andów wybrałem akurat to, odpowiadam zupełnie naturalnie. Prawdopodobnie nigdy nie usłyszałbym o tym paśmie, gdyby nie pewna historia. Zasłyszana dużo wcześniej. Przygoda, która – patrząc po ludzku – nie miała prawa się wydarzyć. Zdarzenie, dzięki któremu jego bohater stał się sławny. Trzeba jednak przyznać, że jak mało który na ową sławę zasłużył. Człowiek ten nazywa się Joe Simpson.
Czytaj także: „Tata był zwyczajnym człowiekiem”. Wywiad z synem Desmonda Dossa, bohatera „Przełęczy ocalonych”



A sytuacja, którą przeżył, miała miejsce w 1985 roku właśnie tutaj, w peruwiańskiej Cordillera Huayhuash. Wraz ze swoim wspinaczkowym partnerem, Simonem Yatesem, stanęli na szczycie majestatycznej Siula Grande, pokonując jako pierwsi w historii jej zachodnią ścianę. Jest triumf, duma, są łzy radości. A potem już tylko gorzej. Podczas zejścia Joe paskudnie łamie nogę – piszczel dosłownie wbija się w kość udową. To dla niego w zasadzie wyrok śmierci. Ranny wspinacz poleca Simonowi iść dalej bez niego. Jest świadom, że dalsza wspólna próba zejścia skończy się tragicznie nie tylko dla niego, ale i dla partnera.

I tu dzieje się coś niezwykłego. W tym momencie w sercu Simon ma miejsce zdarzenie, dzięki któremu powstaną potem książki, filmy. Decyzja, która stanie się motywacją dla przyszłych pokoleń mężczyzn. Simon decyduje się zostać. Nie odchodzi. Rozpoczyna się bezprecedensowa w dziejach światowego andynizmu próba przeprowadzenia jednoosobowej akcji ratunkowej. Simon postanawia spuszczać Joego na linie. Ten za każdym razem ma wygrzebywać sobie stanowisko asekuracyjne i tam czekać na kolegę. I tak raz za razem. Pech nie opuszcza jednak alpinistów. W czasie jednego z takich spuszczeń Joe ponownie spada z urwiska i zawisa w powietrzu. Bez szans nawet na dotknięcie ściany.

Obu dzieli w tym momencie gigantyczny lodowy nawis. Pozbawieni kontaktu, bez świadomości, co się stało, zastygli w bezruchu. Z napiętą liną, na końcu której z jednej strony bezradny ranny, a z drugiej – zrozpaczony i coraz szybciej słabnący bohaterski przyjaciel. Decyzja może być tylko jedna. I jest bez porównania trudniejsza od tej poprzedniej. Bez porównania.

Simon odcina linę. Joe spada.

Opatrzność nie pozwoliła jednak tego dnia umrzeć Joemu. Wpada do lodowej szczeliny. Przeżywa. Pozbawiony wszelkich środków do życia, ulokowany na lodowej półce jednej ze ścian wielkiej szczeliny, jest właściwie skazany na śmierć. Po kilkudziesięciu próbach wydostania się postanawia popełnić samobójstwo. Spuszcza się na linie tak nisko, jak tylko to możliwe i… odnajduje wyjście na zewnątrz.

Po wyjściu na powierzchnię rozpoczyna walkę z czasem. Simon już szykuje się do opuszczenia feralnego obozowiska. Spala rzeczy przyjaciela. Jest święcie przekonany, że ten już dawno nie żyje. Targają nim wyrzuty sumienia. Tymczasem Joe wciąż walczy. Wpierw czołga się po lodowcu, bo złamana noga nie nadaje się zupełnie do niczego. Następnie wpada na pomysł, żeby obwiązać sobie chorą kończynę karimatą i w ten sposób, wspierając się na kijach, wlecze się dalej. Pozbawiony wody, jedzenia, lecz nie nadziei. Dzięki nieprawdopodobnej wręcz woli życia dociera do obozowiska w noc, po której Simon planował je opuścić.

Uwielbiam tę postać. Prawdziwy facet. Z krwi i kości. Nie poddający się. Z niezwykłą pasją życia. Wolą walki. W zestawieniu z tym wyczynem każde z tych słów staje się wyblakłe i komiczne.

Ale w tym wszystkim lubię nieśmiało spoglądać na bohatera drugiego planu. Na Simona. Tego, który podjął dwie niezwykle kluczowe decyzje. Najpierw, by zostać przy przyjacielu i poświęcić wszystko, co jest w stanie, aby uratować mu życie. A gdy staje przed wyborem: giniemy obaj albo tylko jeden, rozrywany sprzecznymi uczuciami nie waha się, aby odciąć linę.
Czytaj także: Słabość, cierpienie i śmierć. Prawda, która uwalnia męskość



Nie mam zamiaru nikogo tu oceniać. To zresztą bardzo łatwo się robi z punktu bezpiecznego mieszkania, ładnej pogody za oknem i wizji ekranu monitora przed nami. Oceny postępowań zostawiam komuś innemu. Dla mnie ta historia to przede wszystkim realna wizja dwóch fantastycznych męskich światów. Jednego: opowiadającego o męskim umiłowaniu życia. I drugiego: o podejmowaniu realnych wyborów w warunkach, w jakich przychodzi nam się znajdować.

Myślę sobie, że Najlepszy Reżyser Świata być może celowo dopuścił do tej historii. A następnie dał nam poznać jej konsekwencje. Widocznie ma nas czegoś nauczyć.

...

To jest walka...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 12:43, 29 Lip 2017    Temat postu:

RMF 24
Fakty
Świat
35-letni Polak zginął w masywie Mont Blanc
35-letni Polak zginął w masywie Mont Blanc

Dzisiaj, 29 lipca (01:07)

Polski alpinista zginął w masywie Mont Blanc - donoszą francuskie media. Jak podają, do tragicznego wypadku doszło w czwartkowy wieczór, kiedy grupa wspinaczy wracała do bazy. 35-latek - uderzony przez spadające kamienie - spadł z wysokości około 20 metrów.
35-letni Polak zginął w masywie Mont Blanc (na zdjęciu ilustracyjnym: pokryty śniegiem Mont Blanc)
/McPHOTOs/blickwinkel/DPA /PAP

Na miejsce wypadku wysłana została na pokładzie helikoptera ekipa ratunkowa, która ewakuowała pozostałych uczestników wyprawy.

Śmierć Polaka potwierdził w mailu do redakcji TVN Meteo polski resort dyplomacji.

Uprzejmie informujemy, że w dniu wczorajszym wskutek wypadku w Masywie Mont Blanc zmarł obywatel RP - podał MSZ w przesłanej w piątek wiadomości.

Resort nie udzielił informacji o tożsamości 35-latka.

...

Zginal na polu walki...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133577
Przeczytał: 66 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 13:13, 20 Sie 2017    Temat postu:

W Alpach Szwajcarskich zaginął ks. Krzysztof Grzywocz
Katolicka Agencja Informacyjna | Sier 19, 2017
POLICEVALAIS.CH
Komentuj


Udostępnij
Komentuj


Szwajcarska policja opublikowała w piątek komunikat o zaginięciu ks. Krzysztofa Grzywocza, duchownego diecezji opolskiej. Ks. Grzywocz to ceniony rekolekcjonista, kierownik duchowy, terapeuta i autor.


K
s. Grzywocz po odprawieniu Mszy św. 17 sierpnia rano w Betten wyjechał szarym Renault o nr. rej. OP 439OC w nieznanym kierunku i do tej pory nie wrócił. 18 sierpnia miał tam ponownie odprawić Mszę św.

Z nieoficjalnych informacji wynika, że policja znalazła samochód księdza Krzysztofa i przypuszcza, że najprawdopodobniej poszedł w góry. Dziś rano wznowiono poszukiwania, wstrzymane w piątek z powodu złej pogody.

Szczegółowe informacje znajdują się TUTAJ – w języku francuskim, a w języku niemieckim TUTAJ.

[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]

Apel o pomoc

Jak podaje Gość Niedzielny, ks. Krzysztof jest w Alpach nie pierwszy raz. W czwartek (17 sierpnia) zostawił w schronisku informację, że wychodzi na szczyt, ale do schroniska nie wrócił.

Bardzo prosimy o pomoc: modlitwę oraz o udostępnianie tej informacji. Policja szwajcarska prosi o kontakt osoby, które mogą udzielić informacji w sprawie ks. Krzysztofa. Nr tel. +41 27/ 326 56 56.

...

Pewnie teraz to juz cialu pomoc nie mozna...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 2 z 8

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy