Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Leczenie sztuką ...
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133473
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 19:30, 11 Gru 2017    Temat postu:

Grzegorz Wilk: bycie sobą to bardzo trudna rzecz, najtrudniejsza
Anna Malec | 11/12/2017
EAST NEWS
Komentuj



Udostępnij



Komentuj



Grzegorza Wilka znacie z programów „Jaka to melodia”, „Twoja twarz brzmi znajomo” i oratoriów Piotra Rubika. Człowiek z nieziemskim głosem, kilkoma zawodami i… 60-procentowym niedosłuchem! Jaki jest i dlaczego nie zawsze podoba mu się ten świat? Przeczytajcie.


A
nna Malec: Chłopak z Grodkowa, który przyjeżdża do Warszawy, postanawia sam dla siebie stać się bohaterem i żyć na 100 procent. Udało Ci się to? Jesteś dzisiaj tu, gdzie chciałeś być?

Grzegorz Wilk: Bywam. Ale różnie jest z tą wewnętrzną siłą. Kiedy byłem młodszy, nie widziałem żadnych przeszkód, parłem do przodu, myśląc, że pewne schematy można przełamać a mury głową przebić. Rzeczywistość jednak bywa rozczarowująca.

Kiedyś uważałem, że wszystkiego trzeba spróbować, że wszystko można. I faktycznie teoretycznie tak jest, ale czy ja naprawdę tego chcę? Kiedyś robiłem mnóstwo rzeczy, a teraz zadaję sobie podstawowe pytania: po co, dla kogo.

Wiem, że jest cała masa wrażliwych ludzi, którzy doceniają warsztat, nietuzinkowość, wspaniałych artystów, którzy nie klepią chałtury, nie lansują siebie, ale pewne postawy.

Ja również zostałem wychowany w tym duchu i mam wrażenie, że odstaję trochę od tego, co się obecnie dzieje na rynku. I mam takie credo: „Jeśli nie widzimy przeszkód, to ich po prostu nie ma”, ale ja zacząłem je ostatnio zauważać.

Co się stało, że zacząłeś je widzieć?

Może to, że mam świadomość, że nie wszystko zdążę zrobić? Że na różne sytuacje otworzyły mi się oczy?

Myślę też, że to kwestia pewnego braku elastyczności – ja nie potrafię lansować się w mediach społecznościowych, a teraz wszyscy to robią. Musi się tam znaleźć wszystko, łącznie z tym, co i z kim jemy, co robimy, nawet jeśli nie robimy. Ja tak nie potrafię. Nie chcę być naganiaczem, cwaniaczkiem, który chce pokazać jakąś alternatywną, nieistniejącą rzeczywistość. Jestem szczery.

Dzisiaj jest w Tobie więcej goryczy i rozczarowania, czy jednak wciąż więcej masz w sobie marzeń i ideałów, z którymi zaczynałeś?

Nie odniosłem żadnej większej porażki albo o nich po prostu zapomniałem, przekuwając na jakiś kolejny mały sukcesik. Jestem zazwyczaj witany bardzo miło, czy to w sklepie, czy w barze, bo program „Jaka to melodia” kojarzy się raczej dobrze.

Ale wydaje mi się, że jestem już zwyczajnie zmęczony boksowaniem się w sferach, o których nie mam pojęcia, zabawa w sklep nigdy mnie nie kręciła – nie jestem urodzonym sprzedawcą. Przez ponad 20 lat szukam managera, a na razie wszystko organizuję sam – koncerty, projekty, bywa, że mało czasu zostaje na to, co powinienem robić, czyli na muzykę.
Czytaj także: Leski: po 10 latach pracy na etacie postawiłem na muzykę


Artysta nie z tej epoki

Piszesz też swoje teksty, w których odsłaniasz wrażliwszą część siebie, jest w nich przesłanie.

Tak, bo ja jestem wrażliwy chłopak. Wychowałem się na poezji Gałczyńskiego, Baczyńskiego, Szymborskiej, Leśmiana. Ale to jest zupełnie inny level, niż to, co usłyszysz, kiedy włączysz jakieś komercyjne radio. A to, co tam jest, wewnętrznie mnie rani.

Nieświadomość jest błogosławieństwem, a ja mam ją coraz większą i jest mi zwyczajnie smutno, kiedy słucham niektórych tekstów młodych artystów. Przeraża mnie to, że dla pieniędzy robi się dzisiaj tyle kiepskich rzeczy.

Zalewa nas lawina pseudo-aktorów, pseudo-wokalistów, którzy nie tylko nie potrafią zrobić tego, za co dostają pieniądze, ale też nie potrafią nawet wyraźnie mówić! Dlaczego lansujemy ich, a nie tych, którzy naprawdę coś potrafią? Mam wyjątkową alergię na wszędobylską ostatnio tandetę i bylejakość.

Chcesz być teraz obrońcą polskości i czystości języka?

Ja tylko chcę, żeby było dobrze! Jeśli nadajemy czemuś rangę wybitnego i świetnego, to niech to takie będzie. Niech to będzie wzorem. Niech artystyczne wykonanie ma znamiona artyzmu. Jeśli dajemy komuś Fryderyki albo inne nagrody, to niech to nie będzie przypadkowe rozdawanie „nagródek”, bo ktoś ma „interesik”.

Dziś hitem nie jest to, co zostało zaakceptowane przez ludzi i podniesione do tej rangi, ale to, co zostało wyprodukowane z naklejką „hit”. Coraz częściej mam wrażenie, że nie ma już czego słuchać.

Dlatego decydujesz się na współpracę z takimi artystami, którzy w tym biznesie są od wielu lat i mają na swoim koncie tzw. piosenki z tekstem, a nie te wyprodukowane z naklejką „hit”?

To oni decydują się na współpracę ze mną. Uwielbiam takie występy i takich artystów! Występy ze śp. Zbyszkiem Wodeckim, z Włodzimierzem Korczem, z Alicją Majewską, to dla mnie uczty! To jest przekaz, ekspresja, muzykalność, ten poziom wrażliwości, który kocham. To jest artystyczne zawodowstwo.

Podobno dostałeś muzyczny testament od Zbigniewa Wodeckiego. Powiedział, żebyś się uczył jego piosenek, bo jeszcze będziesz je śpiewał. Będziesz?

Tak mi powiedział. Wtedy myślałem, że to jak zwykle jego czarny humor. A jeśli chodzi o śpiewanie piosenek Zbyszka, to już są zabiegi menadżerskie, rodzinne, nie mam na to wpływu.
Czytaj także: Wygrał „Azja Express”. Po co Bóg takiemu superzaradnemu facetowi?


Muzyk z 60-procentowym niedosłuchem

Nie masz też wpływu na to, co dzieje się z Twoim słuchem. 60-procentowy niedosłuch bardzo przeszkadza w pracy zawodowego muzyka?

Oczywiście, że przeszkadza i zawsze przeszkadzał, tylko nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Nie wiedziałem, co się dzieje. Staram się rozwiązywać ten problem jak mogę, aparatami, dousznymi słuchawkami trójdrożnymi. Zobaczymy do kiedy mi los i Bóg pozwoli wykonywać ten zawód.

Nie ukrywam, jest to dodatkowe obciążenie. Zawsze zastanawiam się, czy następny koncert będzie tak dobry, jak poprzedni. Jeśli chodzi o przekaz, to tego się nie boję, bo w momencie, kiedy mam mikrofon, kiedy widzę moją publiczność, przeżywam spotkanie. I to uwielbiam. Ale zawsze się modlę, by nie zmieniło się np. ciśnienie atmosferyczne. Moje uszy to czują.

Wygrywając odcinek w programie „Twoja twarz brzmi znajomo” pierwszy raz publicznie powiedziałeś, że niedosłyszysz. Mówiłeś też, że strasznie się tego wstydzisz. A potem zostałeś zalany lawiną wdzięczności od osób, które dzięki Tobie przestały się bać…

Tak, to prawda. Dostałem setki maili zwrotnych i do dziś, w najmniej oczekiwanych momentach dowiaduję się, że pomogłem wielu ludziom.

Tobie takie informacje pomagają?

Oczywiście, że tak. Dają świadomość, że jestem nie tylko miechem do dmuchania powietrza, ale czasem pojawia się ta wartość dodana. Niosę tym ludziom, prócz oczywiście miłych chwil z piosenką, także jakąś nadzieję, a często nawet sens życia.

Nawet niedawno zadzwonił do mnie pan, który powiedział, że pamięta mój występ sprzed trzech lat, i do tej pory jest mi wdzięczny, bo jego syn właśnie niedosłyszy. Dzięki temu, co powiedziałem zobaczył, że niedosłuch to nie jest wyrok skazujący na dożywotnią karę. Można z tym parę rzeczy zrobić.
Czytaj także: Wojciech Malajkat: Wierzę w Mikołaja [wywiad]


Życie na maksa

Wikipedia mówi, że jesteś nie tylko wokalistą, ale też nauczycielem techniki i informatyki, socjologiem, dziennikarzem radiowym, zrobiłeś specjalizację francuską na filologii polskiej i dyplom technika dentystycznego! Myślisz o tym, żeby zacząć korzystać z tych wielu swoich innych zawodów? Masz takie myśli, czy mimo wszystko będziesz wierny muzyce?

Jak niedługo zupełnie ogłuchnę, to pewnie będę musiał się przebranżowić Smile. Ale jeszcze nie teraz. Na tyle lubię występy i kontakt z moją publicznością, która jest coraz liczniejsza, z czego bardzo się cieszę, że absolutnie nie mógłbym z tego zrezygnować. Scena i muzyka to miłość mojego życia.

A te zawody, które sobie kiedyś zrobiłem, to był wielki zryw moich przeróżnych życiowych pomysłów i chęci – zawsze na skrajnych biegunach. Wtedy mi się wydawało, że to ma sens – i miało – robiłem to, co chciałem.

Dziś widzę, że się zagalopowałem – gdybym chciał wykonywać te zawody, które miały być moimi życiowymi spadochronami, to musiałbym się ich uczyć od nowa.

Miałeś takie poznawcze ADHD?

Tak i cały czas je w sobie mam! Tylko teraz mam motywację, żeby się poskramiać. Życie jest zbyt krótkie, żeby robić wszystko. Jeżeli już coś robimy, to róbmy to po prostu dobrze, skupmy się maksymalnie na jednej rzeczy. Ja zawsze staram się robić wszystko na 100 proc., ale doba ma niestety tylko 24 godziny, więc wszystkiego się zwyczajnie zrobić nie da, trzeba wybierać.

Często podkreślasz to robienie wszystkiego na 100 procent. Skąd to masz? Wychowanie, rodzina? Tego raczej nie uczymy się po 30-tce.

Chyba z radości tego, co udało mi się do tej pory zrobić. Obserwuję świat, choć nie zawsze jestem w stanie dostrzec sedno sprawy. A robienie czegoś na 100 procent pozwala mi mieć z tego pełną satysfakcję, bo wiem, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.

Czy mogę być dumny z siebie, kiedy mi się coś przypadkowo udało? Raczej nie. Ale jeżeli włożyłem w to masę pracy, jest ona doceniona, i do tego udaje mi się pracować z ludźmi, którzy też tak działają, to jest właśnie kwintesencja mojej wizji sukcesu. Nieprzypadkowego.
Czytaj także: Między demonami a rozmową z Bogiem. Marcin Styczeń opowiada o otchłani i nadziei w pieśniach Cohena


Bycie sobą to trudna sztuka

Najważniejsze wartości, którymi się w życiu kierujesz?

Zrozumienie, empatia – to dla mnie ważne. Ale nie zawsze dobrze na tym wychodzę. Bo zazwyczaj oczekiwania są takie: to ja powinienem rozumieć kogoś – ten ktoś mnie niekoniecznie.

Jeśli pod wartość mogę podciągnąć dążenie do tzw. „bycia sobą”, to tak zrobię, ale to jest bardzo trudna rzecz. Najtrudniejsza. Żeby być sobą trzeba dojrzeć i pewne rzeczy zrozumieć. Cały czas się tego uczę. Bycie sobą zobowiązuje, bo to jest określony układ zasad, poglądów, bycie w pełni ukształtowaną jednostką.

Kryzysy i zauważanie tego, co trudne, pomagają w byciu coraz bardziej sobą?

Oczywiście, matematyka jest w tym względzie bardzo prosta.

Kim jest Grzegorz Wilk?

Poszukiwaczem, który ciągle wątpi, ciągle się zastanawia. Ciągle, mimo tego, że ma już 44 na karku, zadaje sobie pytania nastolatka – dlaczego, po co, jaki jest sens? Ciągle popełniam błędy. I mam wrażenie, że ciągle jeszcze nie zasłużyłem na to, żeby powiedzieć, że jestem sobą.

Bycie sobą to pewien rodzaj niezłomności. To człowiek, który w każdych warunkach potrafi zachować się tak samo, być wiernym swoim wartościom. A jeszcze nie wiem, czy potrafię być niezłomny. Jeszcze się sprawdzam.

Staram się zauważać pozytywy w tym, co negatywne. Czasem pozwalam sobie płynąć z prądem. Całe lata płynąłem pod prąd i ostatecznie okazało się, że po takim wojowaniu z nurtem jestem ciągle w tym samym miejscu, podczas, gdy inni są już w zupełnie innym punkcie życia.

Nie chodzi o to, żeby zawsze płynąć pod prąd. Spoglądam na życie wielowymiarowo i wieloaspektowo.

Płynięcie z prądem i dbanie o to, by nie stać się zdechłą rybą to chyba trudna rzecz?

Pozwalam sobie na to po cichu. Chcę też trochę pożyć, bo nie o to chodzi, żeby cały czas ze wszystkimi walczyć. Jest oczywiście trochę rzeczy, które mi się nie podobają, mówię o tym wyraźnie, i te rzeczy są do zmiany.

Ale nie mamy się też zawsze klepać po plecach, trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Może gdyby więcej osób zaczęło to robić, to coś zaczęłoby się zmieniać na lepsze. Czasem nawet koledze trzeba powiedzieć, że zrobił gniota.

Mam wrażenie, że jesteś człowiekiem z zupełnie innej epoki, wrzuconym w świat, którego nie rozumiesz.

Widocznie tak. I dlatego czasem jest mi smutno, bo już nie wiem, czy chcę ten świat zrozumieć.

Masz w sobie nutkę człowieka z epoki romantyzmu?

Tak, to taki mój swoisty wallenrodyzm – nadstawiać za wszystkich karku, cierpieć za miliony, coś w tym jest. Romantyczność to był mój konik swego czasu. Oczywiście, każdy bohater romantyczny zmaga się z tym samotnie. Więc ja też muszę się z tym samotnie zmagać.

Musisz?

Muszę, bo mam jakieś wewnętrzne parcie, by to nie gotówka decydowała o jakości mojej pracy. A w zasadzie wszyscy idą w stronę jak największych pieniędzy.

Ja też nie odmawiam fajnych zarobków, ale jednak mam przekonanie, że najważniejszy jest koncert, fajnie zrobiona sztuka, zadowolenie publiczności i moja przy tym radość.

Z koncertu nie pamięta się złotówek, tylko emocje, reakcje pod sceną. Nie ma co wyliczać każdej nutki.


Kolędy przez cały rock

Od kilku dni w placówkach Poczty Polskiej i w internecie można kupić Twoją nową płytę, z rockowymi wersjami kolęd. Co to za materiał?

„KOLĘDY PRZEZ CAŁY ROCK”. To jest bardzo dobra rzecz. Troszkę się pochwalę. Praca nad tą płytą to była czysta przyjemność. I efekt też jest przyjemny. Bo z przyjemnością też jest tak, że jak się ją dzieli, to się przecież mnoży.

Nagraliśmy kolędy, które parę lat temu, na potrzeby pewnego koncertu zostały zaaranżowane przez Kubę Mitoraja i Łukasza Damrycha. I tak nam się to dobrze grało, że nie chcieliśmy, żeby ten koncert się skończył! To było nieprawdopodobne.

Choć słaby ze mnie kolędnik – przez 35 lat nie grałem kolęd, w moim domu też nie było takiej tradycji – to naprawdę wiele radości przyniosło mi granie i śpiewanie tych utworów! Radości religijnej, duchowej, radości świąt!

One przenoszą nas w klimat świąt, ale trochę inaczej. Nie tak tradycyjnie z dzwoneczkami. Chcieliśmy czegoś innego. Wypiekamy ciasta, robimy potrawy, wszyscy się krzątają, jest słodko, pachnąco, ale czy wszystko musi się odbywać przy dźwiękach dzwoneczków i flecików? Dlaczego nie gitary? Chcieliśmy, żeby nasze wersje świątecznych piosenek były dla tych, którzy nie stronią od rockowej muzyki.

Dla uspokojenia – to nie żaden heavy metal. To są prawdziwe, świąteczne piosenki. Nam te kolędy sprawiły radość, dlatego możemy nią zarażać! Założę się, że każdy kto ich posłucha, na pewno się uśmiechnie. Ja ich słucham i od razu jest mi lepiej.

...

60% niedosluch i muzyk! To naprawde robi wrazenie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133473
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 12:47, 27 Gru 2017    Temat postu:

Betlejem z Jaworzna. Tu bezdomność przemienia się w miłość
Anna Malec | 25/12/2017

Kamil Szumotalski/Aleteia
Udostępnij





Komentuj

Drukuj

Niby dom dla bezdomnych, a trochę to galeria sztuki, trochę muzeum, trochę pracownia artystyczna, a trochę wspólnota. Choć to ostanie jest tu widoczne najmocniej.

Zamknij oczy i wyobraź sobie klasyczny przytułek dla bezdomnych. Co widzisz? Ja widzę, że jest smutno. Szaro, buro, stare, pewnie darowane meble, wielkie gary na zupę, niedofinansowana kuchnia, jakiś składzik na ubrania. Generalnie bieda.

No. To tu jest zupełnie inaczej. Poznajcie wspólnotę Betlejem. Miejsce podobne zupełnie do niczego!

Niby dom dla bezdomnych, a trochę to galeria sztuki, trochę muzeum, trochę pracownia artystyczna, a trochę wspólnota. Choć to ostanie jest tu widoczne najmocniej.


Dom braci. Już nie bezdomnych

W dom, przerobiony z pustostanu po ponad 100-letnie szkole podstawowej, dobrego ducha tchnął ks. Mirek Tosza. Skoro miasto chciało przekazać ten budynek na jakiś dobry cel, szkoda było nie skorzystać, tym bardziej, że od dawna chciał pomagać bezdomnym.

Kiedy się tu wprowadzał, najpierw sam, w futrynach nie było drzwi ani okien, był jedynie wyremontowany jeden pokój (to w tym wypadku duże słowo, po prostu dało się tam zamieszkać…). Nie było łazienki, kuchni, wody, prądu. Pół roku później do księdza dołączyło dwóch braci – tak o nich mówi, bezdomnych z jego poprzedniej parafii. Wyszli obaj, tydzień po tygodniu, z odwyku, i tak trafili do „Betlejem”.

14 lutego 1996 rok – tę datę ks. Mirek uznaje za moment poczęcia domu. „Jak tylko tu wszedłem, miałem poczucie, że to jest to” – wspomina.

Choć nie mieli zupełnie pieniędzy, powoli dom nabierał kształtów. „Pan Bóg bardzo nam błogosławił. Doświadczaliśmy „łaski początku” – widzieliśmy mocne znaki. Nagle pojawiali się ludzie, którzy dawali nam różne rzeczy, sami z siebie przynosili jedzenie”” – mówi ks. Mirek.

Kiedy pierwszy raz przyjechał do nich biskup, znaleźli starą wersalkę, by miał na czym usiąść. Oni przyjęli go, siedząc na europaletach. Najpierw było zdziwienie, potem błogosławieństwo.
Czytaj także: Czego najbardziej potrzebują bezdomni? Rozmowa z duszpasterzem Wspólnoty Betlejem


Bezdomni pomagają innym. I sobie

Dziś po trudnych początkach nie ma śladu. „Betlejem” tętni życiem. Teraz to dom braci, którzy dobrze się znają i są sobie potrzebni. Jeden odpowiada za gotowanie, drugi za zmywanie, trzeci wypala drewno na ikony, czwarty te deski szlifuje. Wszystko tu gra.

Pan Tomasz: „gotujemy tu sami, dla całego domu i dla ludzi, którzy do nas przychodzą, dla bezdomnych spoza domu także”.

Jak mówi, „tu nie jest ponuro”. Jak wyglądało jego życie przed „Betlejem”? Narkotyki, alkohol, zakład karny, rozpad małżeństwa. „Mieszkam tu od zeszłego roku. Byłem pod wrażeniem, jak tu wszedłem! Ksiądz bardzo się nami opiekuje, ma taką pogodę ducha” – opowiada Tomasz. Choć dodaje, że jego stan psychiczny jeszcze nie jest dobry, to ma nadzieję – na lepsze życie, na odbudowanie rodzinnych więzi.

„Jest mi tu dobrze, moje życie się zmieniło. Wcześniej każdy, nawet mały problem, zatapiałem w alkoholu, myślałem, że to jest dobra droga, ale wszystko wracało, jak tylko wytrzeźwiałem. Teraz jestem trzeźwy, modlę się. Tutaj jest dobrze, tu czuję się bezpiecznie” – mówi Tomasz.

Żeby ktoś mógł zamieszkać w „Betlejem”, najpierw musi tu przyjeżdżać na wolontariat, tydzień albo dwa, do pracy. „Ten dom to owoc pracy wielu ludzi, więc kiedy wchodzisz we wspólnotę, to coś z siebie dajesz. Nie jesteśmy instytucją do obsługiwania biednych” – tłumaczy ks. Tosza.

Jego zdaniem pomaganie bez wkładu tych, którzy tej pomocy potrzebują, jest niemoralne. „Jeśli są zdrowi i mogą pracować, to czemu mieliby tego nie robić? To jest demoralizowanie ludzi i to jest niemęskie. Do tego się często odwołujemy – do poczucia honoru i do męstwa” – wyjaśnia.

Tomasz potwierdza jego słowa. „Kiedyś się tylko brało. Teraz widzę, jak fajnie jest też komuś pomóc, dać coś od siebie, być życzliwym. Wspieramy się nawzajem – czy rozmową, czy pomocą fizyczną. Czuję się dzięki temu potrzebny”.

Codziennie rano mieszkańcy przygotowują żywność dla potrzebujących, np. uboższych rodzin – chleb, warzywa. Dzielą się tym, co mają. Ludzie wiedzą, że mogą na nich liczyć.

O nich też zawsze ktoś się zatroszczy – ostatnio pracownicy jednego z banków złożyli się i przywieźli dużo rożnych rzeczy – kasze, makarony, puszki. „Jedzenia nam nie brakuje” – mówi Tomasz.
Czytaj także: „Prosta historia” po polsku, czyli pielgrzymka na… traktorach
Galeria zdjęć


Bezdomni z galerii sztuki

Dziś w „Betlejem” mieszka 18 osób. Ale wspólnota to także wolontariusze i przyjaciele, którzy na co dzień troszczą się o to, by mury starej szkoły były prawdziwym domem.

To, czego nie można im odmówić, to przedsiębiorczość. Kiedy spłonęła katedra w Sosnowcu, postanowili, że z desek, które jeszcze na coś się nadawały, zrobią ikony.

Tak powstało ponad tysiąc unikatowych dzieł. Dochód ze sprzedaży części z nich przekazali na remont katedry, za resztę wyremontowali kuchnię.

Robienie metodą decoupage i sprzedaż ikon to jedna z podstawowych działalności wspólnoty. Szefem jest tu Kazek, od 13 lat mieszkaniec domu. Przychodzimy do jego warsztatu. „To jest bardzo ważne miejsce, tutaj powstają ikony. Najpierw kroimy deski, potem Sylwek je wypala – to całkowicie ręczna robota, potem skrobanie, papierkiem albo szczotką, następnie je czyścimy, kolejny etap to woskowanie deski i polerowanie” – opowiada.

Dzięki sprzedaży ikon wspólnota zapewnia sobie codzienne utrzymanie.

Styl domu też jest zaskakujący! Mówi Wam coś Hundertwasser? „Byliśmy z moim kolegą księdzem w Wiedniu i weszliśmy do jego muzeum. Zobaczyłem jakie to ciekawe. Bardzo spodobała mi się jego filozofia domu”- mówi ks. Mirek. I tak powstał pomysł, by dom w Jaworznie wyremontować w hundertwasserowym stylu.

Ten austriacki artysta miał taką zasadę, że im bardziej dom udręczony, a ludzie, którzy w nim mieszkają utrudzeni, tym bardziej dom powinien ich podnosić na duchu, także od strony wizualnej.

Tworzył z resztek. „Jest taka grupa ludzi w świecie, których traktuje się jak niepotrzebne resztki. A to, co jest odrzucone, niepotrzebne i pokruszone, jeśli się ładnie skomponuje, tworzy zupełnie nową jakość. To do nas trochę pasuje” – mówi ks. Mirek.

Hundertwasser kładł też duży nacisk na to, by mieszkańcy domu sami go kształtowali. Tak też działa „Betlejem”.


Ewangelizacja na… kangury!

Boska kreatywność. To jedne z pierwszych słów, które cisną się na usta, po choćby krótkiej rozmowie z mieszkańcami „Betlejem”.

Alpaki, barany, a w tym roku żywa szopka, w której zamieszkały… trzy kangury! To ich pomysł na pokazanie prawdziwego Betlejem, które – jak mówi ks. Mirek – jest w kaplicy. Do niej zapraszają tych, którzy przychodzą zobaczyć ich zwierzęta.

A co roku przy żywej szopce pojawiają się tłumy! Najwięcej osób przychodzi na pasterkę.

„Nic tak nie przyciągnie do Pana Jezusa jak egzotyczne zwierzę. Sięgamy po te Franciszkowe peryferia” – mówi ks. Mirek. Bo bez Niego – bez Boga, wszystko to, co dzieje się za płotem na ul. Długiej w Jaworznie nie miałoby ani sensu ani prawdopodobnie możliwości, by zaistnieć.


Jest z kim wypić kawę

Tu kluczem nie jest pomoc, ale relacje. Chłopaki poznają się przy wspólnej pracy, tworzą się więzi. Są sobie potrzebni.

Być może dlatego po korytarzach domu ciągle krzątają się goście.

„Przeważnie do domu dla bezdomnych nikt nie przychodzi, bo po co? Chyba, że paczkę jakąś przynieść. U nas jest inaczej. Dla chłopaków to jest bardzo ważne, mają dzięki temu prawdziwe poczucie swoje wartości, oni są tu gospodarzami” – mówi ks. Mirek.

Bo „Betlejem” to dla okolicznych mieszkańców nie tyle dom dla bezdomnych, co miejsce kojarzone z różnymi spotkaniami, warsztatami, festynami czy niedzielną mszą. W ten sposób mieszkańcy mają szansę poznawać „normalne” rodziny, nawiązywać bezpieczne relacje, uczyć się zwyczajnych znajomości.

Ks. Mirek: „Dla tych rodzin, które do nas przychodzą, to też jest ważne. Dzięki temu nie zamykają się w swoim domowym ciepełku. To jest wymagające dla dwóch stron – nasi też muszą się otworzyć, przełamać, zacząć rozmowę, usiąść przy stole z gośćmi, przyjąć ich”.

I chyba dobrze im się te relacje układają. Niedawno sąsiadka przyprowadziła im pod opiekę swojego psa, bo musiała pilnie wyjechać za granicę. Będzie z nimi mieszał jakieś pół roku.


Kto tu rządzi? Św. Teresa

Ich patronką jest św. Teresa z Avila – dziewczyna, która w małości znalazła pełnię. Można ją tu spotkać na każdym kroku.

Bardzo pasuje im jej mała droga. „Ciężar, który nosimy z przeszłości – a Teresa też nie miała łatwego życia, nasze doświadczenie małości i bycia ograniczonym, wcale nie kłóci się z powołaniem do pełni” – mówi ks. Mirek o duchowości św. Teresy, która odkryła, że wcale nie trzeba być wielkim, by być świętym.

I dodaje: „nie jest ważne, że chodząc po schodach upadasz na pierwszym stopniu, ważne, że cały czas się podnosisz i próbujesz, a Bóg widząc Twój wysiłek w którymś momencie zejdzie po Ciebie i wyniesie Cię na górę. Nawet jeśli straciłeś już wszystko i masz puste ręce, to w każdej chwili możesz się podnieść. Tak właśnie staramy się żyć”.


Miejsce, które zmienia

Na ulotce o swoim domu napisali, że to miejsce, które zmienia. A ja mam wrażenie, że odwiedziłam prawdziwy Kościół – miejsce niedoskonałych ludzi, którzy „na legalu” potrzebują Boga i nie wstydzą się o tym mówić.

Wchodzili tu bezdomni, bez sensu, bez nadziei, bez wartości. Czy czegoś im tu nie wolno? Czy coś im zabrali? Tak. Zabrali „bez”. Czy coś dali w zamian? Tak. Dali sens, nadzieję, wartość. I „domność”.

...

Znakomita inicjatywa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133473
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 16:18, 03 Mar 2018    Temat postu:

Pokolorują świat ciężko chorych dzieci
Elżbieta Osowicz | Utworzono: 2018-02-26 07:04 | Zmodyfikowano: 2018-02-25 21:01 A|A|A


Kilkunastu artystów z całej Polski zaangażowało się w akcję Fundacji Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci. Rysownicy i ilustratorzy bajek przygotowali specjalne projekty, które pojawią się w domach podopiecznych Fundacji.
"Wypełnij mój świat kolorami" to projekt Fundacji Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci. W akcję zaangażowało się kilkunastu rysowników z całej Polski. Artyści przygotowali kolorowe ilustracje, które mają zmienić otoczenie nieuleczalne chorych dzieci. Jak mówi jeden z autorów Tomasz Jakub Sysło widokiem, który towarzyszy im na co dzień, są białe ściany, a w większości przypadków - sufity.

- Wyobraźcie sobie, że chore dziecko przez cały czas leży w łóżku i patrzy w sufit. Ten sufit jest bardzo smutny. Chcemy go pokolorować.

play
stop
00:0000:00
Rodzice i dzieci mają do wyboru kilkanaście ilustracji, mogą one być namalowane lub wyklejone na ścianach lub suficie. Akcja ruszy w kwietniu. Fundacja działa od 2007 roku, ma pod swoją opieką 60 dzieci. Jak mówi prezes zarządu Beata Hernik - Janiszewska na co dzień dzieci, które nie mogą się poruszać oglądają białe sufity, teraz mają do wyboru kolorowe ilustracje:



play
stop
00:0000:00
Niektóre prace zostały wykonane specjalnie na tę okazję. Ilustracje mogą być malowane przez wolontariuszy, wyświetlane przez rzutniki bądź instalowane w formie plakatów. Fundacja czeka na zgłoszenia od rodzin, pod jej opieką jest 60 dzieci.



Lista artystów:
Andrzej Tylkowski, Piotr Socha, Ola Płocińska, Robert Romanowicz, Joanna Rusinek, Ewa Beniak-Haremska, Paweł i Ewa Pawlakowie, Marcin Południak, Zosia Dzierżawska, Małgorzata Flis, Agata Dudek, Anna Błaszczyk, Tomasz Jakub Sysło, Maciej Szymanowicz.

..

Dobra inicjatywa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133473
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 12:13, 28 Mar 2018    Temat postu:

PRZYSTANEK DLA BEZDOMNYCH KOBIET – DOM, W KTÓRYM UPRAWIA SIĘ SZTUKĘ
10 minut czytania288 0
Małgorzata Bożek
MAŁGORZATA BOŻEK
16 marca 2018
FacebookTwitterGoogle+PinterestLinkedInEmail
Eystawa Wonder Woman we Francuskim Instytucie Kulturalnym w Bostonie
Mieszkają w jednym domu. Czasem trwa to kilka miesięcy, kiedy indziej nawet rok. Spotykają się w kuchni, gromadzą wokół dużego stołu i rysują. Razem z francuską artystką Anną Plaisance bezdomne kobiety tworzą przestrzeń, w której mogą się po prostu dobrze czuć i bawić, ale też stworzyć coś z niczego, np. dom, w którym chciałyby zamieszkać.

Hasłem przewodnim zajęć jest po prostu „fun”, przyjemność. Ten dom – z kuchnią, farbami, zasypanym wyciętymi z gazet słowami stołem – jest przystankiem dla bezdomnych kobiet. Wycinają, malują i tworzą domy, w których kiedyś chciałyby zamieszkać. Robią wspólnie swoje portrety, maski, kolaże. Zdarza się, że obok ktoś gotuje. Trzeba pilnować biegających wokół dzieci albo wziąć malucha na ręce, tak żeby jego mama również mogła coś dokleić albo narysować. Nikt tu nikogo nie uczy. Nikt nie zmusza do opowieści, choć wiele jest do opowiedzenia.

Jak traci się dom?

Dom traci się podobnie – przez niestabilną pracę, nałogi, wypadek czy chorobę i koszty leczenia – kobieca bezdomność różni się jednak często od męskiej. Wśród osób bezdomnych, bez względu na kraj, zazwyczaj znacznie mniej jest kobiet niż mężczyzn. Przykładowo, w ogólnopolskim badaniu liczby osób bezdomnych z 2017 roku było 83,5 proc. mężczyzn oraz 16,5 proc. kobiet (takie dane podaje Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej). W Stanach Zjednoczonych, jak wynika ze statystyk Amerykańskiego Departamentu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast – HUD, ta różnica jest nieco mniejsza: mężczyzn jest 61 proc., kobiet 39 proc.. Zdarza się jednak, że kobiety są po prostu mniej widoczne w przestrzeni publicznej. Częściej korzystają z pomocy instytucjonalnej, a jednocześnie są narażone również na przemoc właśnie w schroniskach. Niejednokrotnie muszą przykładać większą wagę do swojego bezpieczeństwa, np. śpiąc w dzień, zamiast w nocy czy po prostu nie przyznając się do swojej sytuacji i mieszkając np. w samochodzie.


Prace bezdomnych kobiet wykonane podczas warsztatów
Czynnikiem odróżniającym je od bezdomnych mężczyzn jest również fakt, że częściej towarzyszą im dzieci. Razem trafiają na bruk albo do różnego rodzaju ośrodków i schronisk. W wielu przypadkach powodem ich bezdomności jest przemoc domowa. Uciekają przed mężami, ojcami, partnerami, i jak mówi Anne Plaisance, właśnie moment ucieczki staje się dla nich z jednej strony przełomem, a z drugiej może nawet zagrażać ich życiu: – Trzeba mieć ogromną siłę, żeby powiedzieć stop, koniec, zorganizować się i po prostu odejść w odpowiednim momencie. Badania pokazują, że ten moment jest dla kobiet najbardziej niebezpieczny. Wtedy wiele rzeczy może pójść nie tak – zaznacza artystka.

Sklejanie rozbitej porcelany

Właśnie z takimi kobietami Anne Plaisance współpracuje w ośrodku Transition House w Cambridge, Massachusetts. Porównuje je do japońskiej sztuki kintsugi, czyli sklejania rozbitej porcelany złotem. Jej zdaniem mieszkanki domu przejściowego, w którym prowadzi zajęcia, są kruche i zarazem niezwykle silne. Często udaje im się wyjść z bezdomności, znaleźć pracę, mieszkanie, skończyć szkołę, podnieść swoje kwalifikacje. Po traumie uczą się niezależności i życia od nowa, ale przeszłości nie łatwo im się pozbyć. Jedna z kobiet pracująca obecnie w ośrodku w Cambridge, opowiada kiedyś artystce, że sama była jego podopieczną i choć nie potrzebuje już pomocy, jednocześnie przyznaje, że wciąż nie potrafi zaufać mężczyznom.

– System tutaj w Stanach Zjednoczonych nie działa dobrze. Jeśli kobieta idzie do pracy, a jest matką, to często nie ma z kim zostawić dziecka albo kosztuje to tyle, ile zarabia. Dlatego wiele matek woli zostać ze swoim dzieckiem, niż harować tylko na opiekunkę i nie widzieć go niemal wcale. W efekcie wiele kobiet nie pracuje, żyją z pensji partnera i gdy coś się psuje, znajdują się w ciężkiej sytuacji, nie mają dokąd pójść. Potem trudno im też uwierzyć w siebie, uwierzyć, że coś potrafią, że mogą być niezależne – mówi Anne Plaisance.

Zanim trafiła do domu, w którym poznała bezdomne kobiety, nigdy wcześniej nie prowadziła tego rodzaju warsztatów. Skończyła studia na Sorbonie i w 1996 roku przeprowadziła się do Polski, w której najpierw pracowała dla największych agencji reklamowych, a potem założyła własną firmę. Po jakimś czasie zdecydowała, że chce całkowicie poświęcić się swojej największej pasji – malarstwu. Skończyła kursy na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, zaczęła wystawiać i sprzedawać swoje obrazy, a nawet została członkinią Związku Polskich Artystów Plastyków. Tworzyła też prace o silnym wydźwięku społecznym, jak np. cykl Badrooms, w którym przywoływała trudny temat molestowania seksualnego dzieci i nad którym pracę nadal kontynuuje.

Mikrodomki i amerykański sen

Kiedy przeprowadziła się do Stanów Zjednoczonych, uderzyła ją liczba bezdomnych na ulicach i kontrast między bogatą Ameryką, a tymi których „amerykański sen” z niewiadomych przyczyn ominął. Zauważyła też, że Amerykanie mają silnie zakorzenioną potrzebę działań społecznych i dużo częściej niż we Francji czy w Polsce angażują się w inicjatywy na rzecz tych, którym wiedzie się gorzej. Chciała więc sama również coś zrobić, wykorzystując swoje możliwości. Postanowiła zwrócić uwagę na zjawisko bezdomności, łącząc sztukę i działania społeczne. Najpierw chciała namalować portrety bezdomnych, ale zabrakło jej śmiałości, by prosić o pozowanie ludzi mieszkających na ulicy. Artystka zdecydowała się więc narysować wizerunki znanych kobiet, które zetknęły się z bezdomnością i z niej wyszły. Na kartonowych podkładkach zamienionych w dolary, pojawiły się wizerunki Hilary Swank, Halle Berry, Marianne Faithfull, Shani Twain, Elli Fitzgerald, Jennifer Lopez czy Suze Orman.

Potem Anne Plaisance zainteresowała się ideą tiny houses, mikrodomków, które coraz częściej wymieniane są w ostatnich latach jako pomysł na pomoc osobom bezdomnym i nie tylko. Tego rodzaju rozwiązanie problemu mieszkaniowego zrobiło się modne zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych jako sposób nie tylko na tańsze, ale i prostsze życie. Artystka chciała więc zbudować razem z bezdomnymi kobietami taki właśnie dom i umożliwić którejś z nich zamieszkanie w nim. – Dyrektorce Transition House spodobał się mój pomysł, ale wytłumaczyła mi, że to raczej niemożliwe ze względów bezpieczeństwa – zaznacza i dodaje, że wiele kobiet przebywających w schronisku ukrywało się w nim przed swoimi byłymi partnerami.

Sam pomysł budowania „jakiegoś” domu jednak bardzo zainteresował placówkę, potrzebna była jedynie nowa formuła wcielania go w życie. Tak zrodziła się idea warsztatów, na których kobiety mogłyby wyrażać swoje potrzeby, ale też po prostu oderwać się na chwilę od problemów i zwyczajnie odpocząć. Anne Plaisance dostała wcześniej grant od Massachusetts Cultural Council, City of Cambridge i Cambridge Arts Council właśnie na projekt artystyczny związany z bezdomnością, jednak musiała go uzupełnić, aby zrealizować założenia ustalone z zarządem schroniska. Zdecydowała się na akcję crowd-fundingową i własnymi siłami próbowała rozpropagować przedsięwzięcie. Pisała do dziennikarzy, których nie znała w Stanach wielu. Tekst o jej planach opublikował m.in. The Boston Globe. Informowano w nim, że za wpłatę określonej sumy na rzecz projektu można otrzymać m.in. wydruk jednego z obrazów Anne Plaisance z jej podpisem. Akcja się udała, zebrano brakującą kwotę.


Prace bezdomnych kobiet wykonane podczas warsztatów
Artystyczny coaching

Na początku warsztatów wszystkie kobiety mówiły zazwyczaj, że nie umieją rysować czy malować. Potrzebowały zachęty: – Mówiłam: „ Zobaczysz: umiesz pisać, to umiesz rysować” – opowiada Anne Plaisance. Na wstępie podopieczne schroniska były też nieufne. Kiedy zadawała im pytania, chcąc je zmobilizować do współpracy, odpowiadały: „To ty powinnaś wiedzieć, ty jesteś nauczycielką”. Zaznaczała wtedy, że nie jest nauczycielką i nigdy nie pretendowała do tej roli. Wolała nazywać siebie „coachem”.

– Byłam tak samo zestresowana jak one, nie wiedziałam, jak się za to zabrać, bo nie miałam wcześniej doświadczenie w prowadzeniu grupy i warsztatów. Ale szybko nabrałam pewności siebie. One też nie wiedziały, kim jest ta francuska pani, która mówi do nich z takim dziwnym akcentem, było zabawnie. Uczyłyśmy się razem, poznawałyśmy się. Widziałam, że powoli zaczyna działać magia miejsca, że tworzy się dobra energia – wspomina.

Kobiety mieszkające w schronisku zmieniały się. Znajdowały mieszkania, przenosiły się, przychodziły i odchodziły. Bez względu na to regularnie organizowano warsztaty. W kuchni, w domu w którym mieszkało 10-12 podopiecznych oraz często ich dzieci, gromadzono się przy dużym stole w kuchni. Zebrane malowały, rzeźbiły, rysowały i wycinały. Na początku często warsztatom przyglądali się inni pracownicy ośrodka. Potem zaglądali już tylko po to, żeby samem wziąć w nich udział.

Sztuka na zdrowie

Stopniowo kobiety stawały się coraz śmielsze. Zdarzało się, że na początku były także zdystansowane w stosunku do swoich koleżanek, ale po jakimś czasie można było usłyszeć: „Świetnie to zrobiłaś”, „Jak pięknie rysujesz”, „Dobrze ci idzie”. Wśród nich były dziewczyny, starsze kobiety, osoby wykształcone i te, które nie skończyły żadnej szkoły. Przekrój społeczny był szeroki. Artystka nie zadawała pytań o ich przeszłość, bo jak podkreśla, wiedziała, że nie jest to jej rola. Ale zdarzało się, że któraś z kobiet chciała jej o sobie opowiedzieć, czekała na nią po zajęciach, szukała momentu, żeby się zwierzyć. Zajęcia wyzwalały w nich zaufanie i spokój. Artystce zależało, żeby były jasnym punktem, chwilą odprężenia, pośród wszystkich komplikacji w ich życiu:

– Są badania, które pokazują, jaki wpływ ma sztuka na ludzi, czy chorych, czy w depresji, czy po prostu zestresowanych. Już po 45 minutach rysowania czy malowania obniża się poziom kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Kreatywne działanie tego rodzaju wpływa bardzo pozytywnie na zdrowie. Zabawne jest to, że nie do końca byłam świadoma, jak duży jest ten wpływ, zanim zaczęłam prowadzić warsztaty. Zobaczyłam to na własne oczy, na żywo. Kobiety bardziej się uśmiechały, odprężały i zaczynały ze sobą więcej rozmawiać.

Nie chodzi o talent czy zdolności poszczególnych osób. Jak można przeczytać na stronach Harvard Health Publishing, ważny jest sam proces. Badania dowodzą, że wyrażanie siebie przez sztukę pomaga ludziom cierpiącym na depresję, lęki, a nawet raka, poprawia pamięć, usprawnia myślenie i zwiększa odporność. Często wykorzystuje się ją również w pracy z osobami zmagającymi się z demencją, ale też uzależnieniami czy traumami. Dlatego w swoim projekcie Anne Plaisance chciała stworzyć bezpieczną przestrzeń, rodzaj kokonu, w którym można coś tworzyć. Stąd wzięła się nazwa „The Art’s Room”, nawiązująca również do słynnego eseju Virginii Woolf „Własny pokój”.


Wystawa pt. „Wonder Women” we Francuskim Instytucie Kulturalnym w Bostonie – mikrodomki
Wonder Women

W przestrzeni „The Art’s Room” powstawały też obecne od początku w założeniach projektu domy. Zamiast jednego dużego zbudowano kilka mniejszych. Wyglądały trochę jak domy dla lalek. Niektóre powstawały z drewna, inne z kartonu, często tworzono je z rzeczy „z odzysku”, tak by budować coś z niczego. Było ich kilka, bo potrzeby okazały się tak zróżnicowane, jak każda z rezydentek schroniska. Jedna miała sześćdziesiąt lat i dorosłe dzieci, druga była o połowę młodsza z dwójką małych dzieci, jeszcze inna była samotna. Niektóre chciały mieć ogród, inne garaż. Ich pomysły opowiadały jednak głównie o potrzebie bezpieczeństwa i stabilności. Kobiety w schronisku, które często było ich kryjówką, w jakiś sposób zostały pozbawione swojego głosu, jak zaznacza artystka. Często zmagały się z depresją, niektóre także z problemami zdrowotnymi czy psychicznymi. Dlatego wymagały też elastyczności, ciągłego dostosowywania się do ich potrzeb, nieważne, czy było to wyjście do lekarza, czy gorszy nastrój.

Każde warsztaty kończyły się mini wystawą na jednej ze ścian domu. Anne Plaisance uczyła kobiety doceniać to, co zrobiły. Podczas tych ekspozycji zwracała ich uwagę na różnorodność tego, co stworzyły, na dobór kolorów, ciekawą formę. W swoich pracach mogły wyrazić cokolwiek chciały. Efekty warsztatów zostały pokazane również na końcowej podsumowującej wystawie pt. Wonder Women we Francuskim Instytucie Kulturalnym w Bostonie. Trwającą dwa i pół miesiąca ekspozycję obejrzało około 600 osób. O projekt jednego z domków zapytał nawet znany bostoński architekt, mówiąc, że chętnie zatrudniłby osobę, która go wykonała, doceniając jej kreatywność. – Przekazałam to kobiecie, która go zrobiła. Była zachwycona. Nie mogła uwierzyć w to, co mówię. Jej uśmiech był wtedy niesamowity, pokazał mi, że warto było to wszystko robić – wspomina artystka.

Kierownictwo ośrodka przyznało po zakończeniu warsztatów, że wcześniej miało wiele artystyczno-społecznych propozycji, ale rzadko decydowało się na tego rodzaju współpracę, nie bardzo w nie wierząc. Jednak na trzygodzinnym spotkaniu podsumowującym „The Art’s Room”, spytano artystkę, czy chciałaby kontynuować swoją pracę. Anne Plaisance ma już więc pomysł na kolejną edycję projektu. Ponownie otrzymała grant od Massachusetts Cultural Council na rok 2018 i za parę tygodni zaczyna zajęcia z mieszkankami domu przejściowego. Tym razem chce sfotografować je jako Wonder Woman, oczywiście w maskach, zasłaniając ich twarze, ale też pokazując je z ich ulubionymi przedmiotami, albo elementami podkreślającymi ich tożsamość czy pochodzenie, tak by w pełni mogły wyrazić siebie i to, kim są. Niektóre z tegorocznych uczestniczek warsztatów już zapowiedziały, że bardzo chętnie wróciłyby na tego rodzaju sesję…

***

Ciekawe pomysly.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 133473
Przeczytał: 58 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 20:04, 28 Lip 2018    Temat postu:

„Naprawdę niepełnosprawne mogą być wyłącznie relacje” – rozmowa z twórcą teatru Exit
Małgorzata Bilska | 10/07/2018
Udostępnij
Maciej Sikorski, instruktor teatralny, reżyser oraz twórca teatru Exit, w którym pracują osoby niepełnosprawne w rozmowie z Małgorzatą Bilską przekonuje, że w dzisiejszych czasach największą niepełnosprawnością jest obojętność wobec bliźnich.
ałgorzata Bilska: Exit to po angielsku wyjście. Można, choćby awaryjnie, wyjść z niepełnosprawności?
Maciej Sikorski: Można. Trzeba się zastanowić, co powoduje niepełnosprawność. Na pewno choroba. Ale czy ona rzeczywiście eliminuje człowieka? Jeśli jego relacja z otoczeniem jest pełnosprawna, znajdzie sobie w świecie odpowiednie miejsce i ludzi, którzy mu pomogą. Wtedy może w pełnosprawny sposób funkcjonować.
Da się rozdzielić niepełnosprawność fizyczną oraz niesprawność jako stan umysłu?
Na premierze spektaklu „Hiob” usłyszałem od naszego gospodarza, ks. Adama Parszywki: „Możesz ręki nie mieć, bylebyś niepełnosprawny nie był”. Często to my wpędzamy osoby niepełnosprawne w niepełnosprawność. Zamiast ćwiczyć komuś ręce, żeby był w stanie sam jeździć na wózku, wszędzie go wozimy. Nasz Tomek Balon ma niepełnosprawne nogi i ręce. Mógłby powiedzieć, że do niczego się nie nadaje. Występuje w teatrze, pokochał go i znalazł w nim miejsce. Tu nie ma taryfy ulgowej. Na wstępie im zapowiedziałem, że będę wymagał więcej niż od normalnych, sprawnych, zawodowych aktorów. Ograniczenia musimy jakoś pokonywać. Mamy ambicję być profesjonalnym teatrem. Chciałbym, żeby ludzie przychodzili dlatego, że podobają im się spektakle, a nie z litości. Niepełnosprawność poza fizycznością ma wymiar psychicznych ograniczeń.
Niektóre zespoły teatralne ogłaszają sukces, kiedy udało się go zebrać. Dla mnie to za mało. Uważam też, że osoby niepełnosprawne są skarbem. Dzięki nim staję się lepszym człowiekiem. To banalne, ale tak jest. Staję się lepszy, bo muszę iść z kimś do toalety, wyprowadzić go po schodach itd. I ten skarb jest zakryty, pod kołdrą. A powinien być pokazywany wszystkim. Oni mają pełnosprawne relacje. Mogą być przykładem, w jaki sposób traktować drugiego człowieka. Potrafią się szczerze zachwycić drugim, a w świecie ludzie są dla siebie dojnymi krowami. Ktoś jest potrzebny dla korzyści materialnych, inny dla PR-u. Moja obserwacja jest taka, że naprawdę niepełnosprawne mogą być wyłącznie relacje. Jeśli relacja jest pełnosprawna, to znika problem niepełnosprawności fizycznej.
Uzupełniamy się: tu niewidomy pcha czyjś wózek inwalidzki
Twoi aktorzy pięknie się sobą opiekują. Jedna osoba chodzi, więc pcha wózek drugiej. Druga karmi tę, które nie może jeść sama. Ta troska jest niezwykła. Widać, że się po prostu lubią.
No bardzo! To jest przyjaźń. Fundamentem teatru jest miłość, patetycznie mówiąc. Ja też czuję, że przychodzę tu jak do rodziny. Do przyjaciół, najlepszych, jakich mam. Widzę miłość między nimi. Marcin zachoruje, inni za nim tęsknią. Tomek często mówi: „Marcinku, pozwól, chwycę się twojej ręki”. Ma potrzebę trzymania go za rękę. To jest piękne, takie słodkie. Gdybym w tramwaju powiedział „Droga pani, chciałbym panią potrzymać za dłoń”, to bym chyba w pysk dostał. Jesteśmy odzwyczajeni od takich gestów.
Nasi aktorzy są komplementarni. Jak idziemy na obiad, mam pod opieką 6 osób i nie jestem w stanie ich sam, brzydko mówiąc, „obrobić”. Więc tworzymy różne konstelacje. Niewidomy Rysiu, który chodzi, pcha swoją dziewczynę Asię. Ona jeździ na wózku i ma niesprawne ręce. Ale żeby wiedzieć gdzie on ją pcha, ona mu musi mówić: prawo; lewo; stań Rysiu. Zbysiu sam ledwo chodzi, jednak pcha wózek Marcina. Beatka, która chodzi bardzo, bardzo powoli o kulach, pcha wózek Tomka. Wtedy chodzi szybciej. To jest tak zorganizowane. Summa summarum nasze potencjały dają coś, co dobrze funkcjonuje. Bez siebie wzajemnie bylibyśmy w dysfunkcji, w nieładzie jakimś totalnym. Widziałaś film dokumentalny o nas, mam nadzieję, że któraś z telewizji zechce go pokazać.
Ten nakręcony podczas prób?
Tak, film „Exit” Agnieszki Kulki i Barbary Golonki. Moją misją jest pokazywanie piękna niepełnosprawnych aktorów. Przyzwyczailiśmy się, że piękno to anorektyczna modelka po epizodach z kokainą, która ma ładną buzię i totalnie nieszczęśliwe wnętrze. Tutaj spotykam ludzi, którzy może nie mają pięknych buź według norm światowych, ale mają tak piękne wnętrze, że modelki czy aktorki mogą im pozazdrościć.
Czytaj także: Wstałem z martwych. Czuję się uratowany
Przez wiele lat kontestowałeś świat destrukcyjnie. Powrót z narkomanii i łaskę nawrócenia opisałeś w książce „Byłem w piekle”. Można powiedzieć, że tworzenie tego teatru również jest formą kontestacji, tylko twórczą, pełną miłości? A nie…
Nie samozagłady… Wiesz co, z mojej „bujnej przeszłości” wiele opinii podzielam do dzisiaj. Pewien bunt wobec konformizmu, testowanie zapyziałych, zapieczonych relacji społecznych – tu się nic nie zmieniło. Wtedy jednak była to ucieczka od problemów w fałszywe raje będące drogą do przepaści. Teraz mam nadzieję, że idę do dobra. Znajduję sposób na radzenie sobie z rzeczami, które mi przeszkadzają już kilkadziesiąt lat. Mówię tu o relacjach społecznych. Śp. Antoni Kępiński, wielki psychiatra, na pytanie o to, która z przypadłości psychicznych najbardziej mu przeszkadza, odpowiedział: Psychopatologia normalności. Ja też tak to widzę. Mamy fasady…
Wszystkich przycinamy do jakiejś normy?
Bardziej to, że jest szereg zachowań, które za normalne uchodzą dlatego, że nie łamią prawa. Ale nie są dobre. Przymykamy na to oko, bo to jest poprawne, wszyscy to robią. Jest to powszechne i obowiązujące.
Możesz podać konkretny przykład tego, co jest normalne, choć nie jest dobre?
Mam na myśli powszechny chłód. Niewystarczające angażowanie siebie.
Obojętność?
Tak. Wobec drugiej osoby. Pewnego rodzaju brak szaleństwa. Ktoś powie: zachowuję się normalnie, nie robię nic złego. Z drugiej strony nie robi też nic dobrego.
Może w destrukcję uciekamy wtedy, gdy czujemy się samotni? Bezradni wobec tego świata?
Uciekamy wtedy, gdy nie widzimy prawdy, ulegamy sztucznym rajom. Mirażom, jakie się przed nami roztacza. U początku leży brak miłości.
Szukamy miłości tam, gdzie jej nie ma?
Szukamy ulgi, nie szukamy uzdrowienia. Przyjemności, a nie szczęścia. W wielu momentach się mylimy, bo zadawalamy się protezami.
Czytaj także: Wygrała w zawodach o życie. Historia nieustraszonej karateki
Kulawa Ewa, niewidomy Adam
A propos protezy. Szykujecie premierę na wrzesień, spektakl na podstawie Księgi Rodzaju. Dotarło dziś do mnie, jak bardzo nasze wyobrażenia Adama i Ewy określa ikonografia. Na dziełach mistrzów Adam i Ewa są…
Fit.
(śmiech). Piękni i sprawni. W waszej sali prób wisi obraz – Adam z sarmackim wąsem, krępa Ewa… Jednak wieki pracowały na ich wizerunek mocnych, zdrowych prarodziców. Twoi aktorzy mówią kwestię: Będziemy jak jedno ciało. Normalny widz nie wie, co z tym zrobić.
Im dłużej pracujemy, tym bardziej tekst Księgi Rodzaju jest dla mnie aktualny. Ewa porusza się o kulach. Ponieważ ma problemy z mówieniem, głosem Ewy będzie Asia. Ona nie chodzi.
Jest to możliwe, bo to teatr cieni.
Adamem jest niewidomy Rysiu. Żaden pełnosprawny człowiek nie jest równie przekonujący, gdy po delikatnym dotknięciu policzka Ewy mówi: „Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta”. On ma wyczulony zmysł dotyku. Na premierę chcemy zaprosić ks. prof. Michała Hellera, żeby razem z nim podjąć dyskusję na temat stworzenia świata. Wywołać temat człowieka, który chce stać się jak Bóg. Premiera odbędzie się w kościele augustianów na krakowskim Kazimierzu 19 września, w spektaklu zaśpiewa Marek Piekarczyk. Bardzo na nią zapraszamy.

...

Zdecydowanie prawdziwe kalectwo to grzech.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Tam gdzie nie ma już dróg... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy